• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > Londyn > Zachodni Londyn > Notting Hill Social Room
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
07-10-2025, 22:05

Notting Hill Social Room
Notting Hill Social Room mieści się w eleganckiej, odrestaurowanej kamienicy z epoki wiktoriańskiej, za niepozorną fasadą z jasnozielonymi drzwiami i małą tabliczką z wygrawerowanym napisem: „Tylko dla członków”. Z zewnątrz wygląda jak zwykłe mieszkanie lub pracownia artystyczna, ale po przekroczeniu progu gość trafia do wnętrza o wyraźnie klubowym charakterze. Wnętrze urządzone jest w stylu retro z domieszką eklektyzmu: niskie fotele z kolorowego weluru, sofy w geometryczne wzory, gramofon z winylami, książki na otwartych półkach i obrazy pochodzące od lokalnych artystów. Światło jest tu ciepłe, rozproszone, pochodzące do głównych lamy z abażurami, a także od mnogiej ilości świeczek. W centralnej części znajduje się bar z mahoniowego drewna, przy którym serwowane są kawy, herbaty, likiery, oraz autorskie koktajle. W powietrzu unosi się zapach espresso, cynamonu, kadzidła lub cytrusowych olejków eterycznych w zależności od pory dnia oraz uroczystości. Pomieszczenia są podzielone: główny salon, mniejszy pokój z pianinem i niskim podium oraz tylna sala z okrągłym stołem – używana do zamkniętych debat, gier, a czasem spotkań bardziej tajemniczej natury. Do klubu nie wchodzi się z ulicy. Trzeba mieć zaproszenie, lub znać kogoś z członków. Nie ma oficjalnych zasad, ale panuje niepisana etykieta: szacunek, prywatność, ciekawość. 
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Daniel Dodge
Czarodzieje
Daniel, you did it, you made me cry. You spent ten days in bed when I asked you why
Wiek
44
Zawód
Inwestor, Złodziej, Diler, Szmugler
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
15
0
OPCM
Transmutacja
15
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
15
11
5
Brak karty postaci
10-21-2025, 14:56
19 marca

Należę do królestwa roślin. Gniję na kanapie jak ziemniak w kącie piwnicy, który już zaczyna kiełkować i puszczać obrzydliwe żółtawe pnącza (kolor zdrady). Kartki w kalendarzu wypadają same, a ja tracę włosy i pokrywam się pleśnią, lepką warstwą niedołęstwa, niezdolny do ruszenia ręką czy nogą, wszystko to z choroby, pospolicie nazywanej lenistwem. Kiedyś.
Nie czuję się dobrze przez ostatnie trzy dni, co przeżywam mocno, nie ze względu na zatrucie alkoholowe. Mam gorączkę, a w gorączce - majaki, uwielbiam majaki. Ledwo czołgam się do kibla o własnych siłach, podniesienie widelca do ust graniczy z cudem, ostatni raz stanął mi z 72 godziny temu, ale wszystko jest po coś. Mój organizm toczy heroiczną walkę z wirusami, bakteriami i innymi drobnoustrojami. To bój w stylu: kto wygra, jedna wiewiórka wielkości goryla czy sto goryli wielkości wiewiórek. Moi obrońcy, krwinki białe, mają strzelby na śrut, ale jedno oko na Maroko a drugie na Kaukaz, bo dyszę, ledwo dyszę i charczę do Sandy, żeby wołała księdza - i tak dopóki mi nie powie, że nie mam przesadzać, bo termometr pokazuje 37,4. Wbrew logice zawijam się więc w kołdrę, obrażony, i śpię, skręcony jak ciepły obwarzanek, śniąc najbardziej realistyczne sny. Choroba zawsze przywołuje we mnie hiperrealistyczne wizje blisko narkotycznych tripów, tak samo i tym razem, choć obrazy są paskudnie wyraźne, jakbym podglądał życie Holendrów przez ich wielkie okna, których nie zasłaniają ze względów religijnych. Rozjechane kolory przyjmują bardzo konkretne kody: podłoga w jodełkę 504 C, czekoladowy brąz odważnie wpadający w wiśnię, rząd iglaków 553 C opalizujący szafir, dziecięcy kocyk, rożek z frędzlami 292 C, pełniejszy baby blue, stosy galeonów 871 C, ciepłe, metaliczne złoto, szminka Sandy na mankiecie mojej koszuli, 2375 C, malinowa Huba-Buba. Kolory rozsadzają mi czaszkę, we śnie nieomal dostaję oczopląsu, budzę się więc gwałtownie, czując się nagle perfekcyjnie zdrowym. Mam tłustą klatę wysmarowaną maścią, cukiereczek drzemie obok wtulony ufnie w mój bok, fizycznie strzyka, gdy muszę wyplątać się z jej ramion, którymi otacza mnie jak słodka ośmiorniczka. Człapię do kuchni po szklankę wody - pierdolę, nie zasnę już, nie po tych wizjach - i wyrywam ostatnią kartkę z książki Sandy “Auror Jacky: Serce w cieniu różdżki” i pośpiesznie bazgram tam listę rzeczy do zrobienia.
Pogodzić się z X. Wpierdolić L. Zainwestować w spółki B. Zapłacić rachunki. Oświadczyć się, kurwa, stawiam znak zapytania, bez tego i tak postawimy dom, wyprowadzimy się na wieś, zasadzimy drzewo. Ręce mi się pocą, to nie z choroby, a poza tym, poza tym we śnie nie było żadnej obrączki - muszę siedzieć cicho, gęba na kłódkę, bo inaczej nie będę mieć życia. Zostaje ostatnie, najtrudniejsze, bo wymagające przyznania się do błędu. Ale nie takiego zwykłego: “masz rację”. Zwykłe “masz rację” w 9/10 przypadków można sobie wsadzić w dupę - znaczy tyle, ile zeszłoroczny śnieg, nie ma ż a d n e g o pokrycia w rzeczywistości. Więcej wspólnego ze stanem faktycznym mają rysunki dwuletnich pensjonariuszy żłobku na Pokątnej. Mnie czeka męka i tortury: ja oko w oko z prawdą. Zniosę cios w szczękę i nawet się nie skrzywię, bo mam ją z żelbetonu, ale kiedy już myślałem, że da się kupić spokój - przyszły one, myśli natrętne jak osy ciągnące do drożdżówek z owocem na wystawach spożywczaków. Napisać do M.
Piszę.
On odpisuje.
Ja piszę.
On odpisuje.
Spotykamy się.
Jestem w klubie przed czasem, pod trefnym nazwiskiem, które chuje w tym mieście dziedziczą po sobie nawzajem, wątpię, by moje personalia olśniły tutejszego wikidajłę, nie, przepraszam, portiera, który otwiera drzwi przed gośćmi i pyta o godność: to jego jedyne zadanie. Praca tak trudna, że mógłby wykonywać ją nawet troll, gdyby dał się wcisnąć w burgundowy uniform i od czasu do czasu umył zęby - nieważne. Zapadam się w jednym z foteli, tym wciśniętym w kąt i kręcę grubo ciosaną szklanką. Whisky wiruje wokół lodowego bloku, bratanek syn przyjaciela pojawia się w drzwiach, witam go z otwartymi ramionami.
– Morty! – zmężniał - czego niby oczekiwałem, nastolatka z gębą jak pizza od trądziku? – Chodź, chodź, siadaj –  ściskam go serdecznie ze zbyt szerokim uśmiechem, a złoty błysk z wstawionego kła rzuca zające na blacie stolika i sąsiedniej ścianie. – Nie będziemy gadać o suchym pysku. Weź sobie co chcesz, niech dopiszą do mojego rachunku – ostatnio mam dobrą passę na giełdzie, a pieniądz musi być w obiegu. – Najpierw mi powiedz, jak żyjesz. Już w ogóle nie masz nic wspólnego z…? – urywam znacząco, pociągając solidny łyk ze szklanki. Tak solidny, że nie zostaje w niej nic poza wodą w stałym stanie skupienia, która rozpuszczając się utraciła swój fantazyjny kształt. – Ups. Pora na drugą kolejkę – przewracam oczami i klepię chrześniaka po ramieniu. Mężczyźni.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
10-23-2025, 19:42
Zawsze, gdy zamykał się w pracowni i brał pędzel do ręki, wydawało mu się, że przestawał należeć do świata materii, która chwilę wcześniej go otaczała. Stawał się kimś zupełnie innym. Jakby zakładał zupełnie nową skórę, nową twarz i przybierał zupełnie inną tożsamość. Wtenczas, czując, jak zniewala go przeszłość, od której rozpaczliwie próbował uciec, uzmysławiał sobie jeszcze bardziej dotkliwie, że był marionetką zaplątaną w nici losu, których nie potrafił przeciąć. Każdy jeden obraz, który wyszedł spod jego ręki fundował mu powrót do przeszłości, jakby tylko tak mógł się z nią rozliczyć. Jakby pracownia – niewielkie pomieszczenie wciśnięte między sypialnię a łazienkę – była jego konfesjonałem, a płótno spowiednikiem. Już wielokrotnie przekonał się o tym, że pamięć ludzka bywała wadliwa, zawodna. Zbyt wiele wspomnień zacierało się z biegiem lat. I jeszcze więcej zdawało się blaknąć i zniekształcać. Były mozaiką złożoną z fragmentów, domysłów, snów, wizji i tęsknot. Próbował układać te odłamki w całość, chociaż wiedział, że niektóre na zawsze pozostaną nieuchwytnym powidokiem tego, co minęło.
W miarę jak płótno zapełniało się kolejnymi warstwami koloru, odżywało w nim to, czego nie powinien reanimować. Przeszłość, która nigdy nie pozwalała o sobie zapomnieć, powracała z każdym pociągnięciem pędzla, jakby była cieniem zjawy sunącej po ścianach. Obrazy, dźwięki i zapachy przedzierały się przez szczeliny pamięci - czasem wyraziste i ostre jak odłamki szkła, czasem zamglone, jakby widziane przez lustro pokryte grubą warstwą kurzu.
Wpadł w trans. Rzeczywistość rozmyła się jak farba na wilgotnym płótnie. Każde pociągnięcie pędzla, odmierzające rytm oddechów, wyznaczało rytmiczny puls jego istnienia. Zupełnie się w tym zatracił. Malował, jakby od tego zależało jego życie. Jakby każda krzywizna, pozostawiona na płótnie, była asekurującą dla duszy, która już dawno rozpadła się na kawałki. Pozwolił, by melancholia rozlała się po jego sercu – istniało tylko płótno i on.
Z czasem, gdy słońce wędrowało po niebie, rzucając przez okno pracowni nowe refleksy, zatracał poczucie upływającego czasu. Nie wiedział już, czy maluje od kilku minut, czy od wielu godzin. Dźwięki miasta stawały się odległym tłem, a on sam dryfował gdzieś poza tą przestrzenią. Każdy nowy kolor, każdy cień, zwiastował zupełnie nowe uczucie – raz ciepło dawnych dni, innym razem chłód. Bywały chwile, gdy przerywał na moment, zatrzymując pędzel w połowie drogi do sztalugi i wsłuchiwał się w ciszę. W tych krótkich pauzach docierało do niego, jak wiele emocji próbował skryć w zawiłościach barw, jak bardzo jego życie było z nim splecione. Niekiedy ogarniała go nieprzeparta potrzeba, by wyrzucić z siebie wszystko naraz, innym razem malował powoli, ostrożnie, jakby bał się, że zbyt gwałtowny ruch dłoni zaburzy harmonie. Miał wrażenie, że toczy dialog z samym sobą i z ludźmi, którzy pozostali już tylko w pamięci.
Nagle stuk stuk, wyrastające z samego serca ciszy, rozbrzmiało gdzieś zza jego pleców, skutecznie rozrywając pajęczynę skupienia. Morty zamarł, pędzel zawisł w powietrzu, a echo stukotu jeszcze przez chwilę dzwoniło w jego uszach. Powoli podniósł głowę znad płótna i, zdezorientowany powiódł wzrokiem po trzewiach pracowni, szukając źródła chaosu i gdy droga jego spojrzenia zatrzymała się na oknie zobaczył siedzącą w wieczornym półmroku sowie. Morty, kierowany podszeptem przeczucie, podszedł do okna. Uchylając je, poczuł na twarzy chłodny powiew wiatru, który wdarł się do środka. Sowa wskoczyła z gracją na szeroki parapet i wyciągnęła przed siebie nogę, do której przywiązany był list. Sięgnął do niego, czując pod palcami chłód pergaminu i delikatność piór. Nocny kurier odleciał kilka chwil później, on jeszcze długo, ze zmarszczka przecinająca tafle czoła, wpatrywał się w list, nie dowierzając kto był jego adresatem.
Formalnie Daniel Doge. Nieformalnie długoletni, najlepszy przyjaciel ojca. Kochali się jak braci, rozliczali jak Żydzi. To cud, że ten sukinsyn nie pociągnął go za sobą na dno.
Nie wiedział ,co zrobić – odpisać czy zasunąć na tę próbę kontaktu kotarę milczenia? Wszystko wskazywało jednak na to, że zdrowy rozsądek wziął sobie kolejny dzień urlopu, bo Morty szybko uwolnił się pod ciężaru tego dylematu i dwa dni później przemierzał ulice zachodniego Londynu, brnąc w czarne scenariusze swoich myśli.
Nie rozumiał dlaczego Danny postanowił odezwać się do niego po latach, by odnowić z nim kontakt. Czy to miało coś wspólnego z Francisem?
Prawda nie odbiła się na talerzu spojrzenia mężczyzny, gdy, powołując się na wspomniane w liście nazwisko, wszedł do klubu, a tam powitało go głośne "Morty". I serdeczny uśmiech odsłaniający komplement zębów, w tym jeden złoty i mocny uścisk, który były jak zapowiedź kłopoty, jakie miały dopiero nadjeść. Nie pamiętał, czy Danny kiedykolwiek uśmiechał się tak szeroko, lecz Dunham odwzajemnił jedno i drugie.
- Kim jest Dante Montague? – zapytał serdecznie, rozsiadając się wygodnie w fotelu, który, podobnie jak Danny, przyjął go z szeroko otwartymi ramionami. – Twoje alter ego? Facet, który mnie tu przyprowadził, pobladł, gdy usłyszał to nazwisko.
Skierował wzrok na niby-wujka. Postrzał się o dekadę. W przędzone włosy zakradła się siwe nitki, lecz spojrzenie, pomimo opróżnionej - kolejnej? - szklanki whisky było takie jak kiedyś - bystre. I, po kolejnych słowa, jakie padły z jego ust, Morty uzmysłowił sobie, że stępa po kruchym lodzie.
- Nadal okradam ludzi, lecz tym razem ze wzruszeń. Pławię się pięcioma minutami sławy w teatrze „Aradia”. Gram tam nie tylko na nerwach, lecz też na wiolonczeli. A tobie, jak układa się życie?
Daniel gdzieś między "aradia" a gram opróżnił szklankę na hejnał i, klepiąc go po ramieniu, zapowiedział drugą kolejkę. Morty ominął jedną, ale to nie miało znaczenia, bo wiedział, ze tempo picia, jakie mógł obrać mężczyzna, może niebawem odebrać mu kontakt z rzeczywistością. Danny, którego znał, nigdy nie wylewał za kołnierz.
- Dla mnie też whisky.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Daniel Dodge
Czarodzieje
Daniel, you did it, you made me cry. You spent ten days in bed when I asked you why
Wiek
44
Zawód
Inwestor, Złodziej, Diler, Szmugler
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
15
0
OPCM
Transmutacja
15
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
15
11
5
Brak karty postaci
10-27-2025, 19:58
Wyścig z jajkiem na łyżce na grząskim gruncie. Każdy krok to zapadnięcie się w ziemi, która wciąga podeszwę z donośnym szlurppp, a dookoła wypuszcza bąbelki powietrza, niby dla niepoznaki, że tu nic się nie dzieje, a żółto-czarne ostrzegawcze taśmy to dekoracja po zeszłorocznej halloweenowej imprezie. Jajko chybocze się niebezpiecznie, rozkołysane, chętne do ucieczki, choć poza łyżką skończy jako miazga. Skąd może o tym wiedzieć? To tylko jajko. Jajkiem jest Morty - łatwo mogę go stracić, a właśnie decyduję się go odzyskać. Jeszcze będę tego żałować. Jeszcze będę sklinać. Jeszcze będę zwalać winę na Sandy, kwestionować każdą życiową decyzję i obsesyjnie studiować temat cofania czasu. Daniel Dodge nie płaci swoich długów. Daniel Dogde je rozwiązuje. Dlaczego niby z nim ma być inaczej?
– Nawet gdybym ci powiedział i tak byś mi nie uwierzył – rozpieram się wygodniej na wysiedzianych poduszkach, samozwańczy pan i władca tego miejsca. Jak cię widzą, tak cię piszą, więc dbam o tę zauważalność. Słyszeliście kiedyś o złodzieju, który wychodzi ze swym łupem frontowymi drzwiami, zdejmuje czapkę przed odźwiernym i jak gdyby nigdy nic macha na taksówkę, wcale się nie denerwując, jeśli pierwsza przejeżdżająca nie zatrzyma się na sygnał? Raczej nie, ale ja mogę być tym pierwszym. Nie - głupim. Nawet nie bezczelnym. Sprytnym. Zbyt porządnym, zbyt dobrze wychowanym, by któryś z niebieskich wpadłby na pomysł capnięcia mnie za ramię i rutynowej rewizji osobistej. Przy każdym moim kroku i stukocie podeszwy o popękane płyty chodnikowe rozlegałyby się szemrzące pobrzękiwanie, niczym zapowiedź sań Świętego Mikołaja i ekipy jego gwiazdorskich reniferów z Rudolfem na czele, ale to nic, bo właśnie wtedy będą bić dzwony. Kilkusetletnie serce uderzy w wieniec, gruby metal zacznie drżeć, gdzież tam przy tym moja 24-karatowa drobnica. – Dante to stary drań, który kiedyś położył tu swoją łapę. Przychodził kiedy chciał i brał, co chciał. Miał czystą krew, ale nie należał do tutejszej elity –  o mały włos nie spluwam na podłogę, łykam więc to, co miało wylądować na ziemi. Instytucja spluwaczek powinna wrócić, jeśli nie mam prawa do krytyki selektywności lokali towarzyskich. – Wyszarpał sobie to członkostwo. Siedział tam, gdzie go nie chcieli. Wszczynał burdy. Jego imię przechodzi w spadku na kolejnego podobnego mu łajdaka. Ja jestem… – mrużę jedno oko i wydymam usta, usiłując sporządzić listę nazwisk – chyba czwarty – no proszę, londyńskich łachudrów da się zliczyć na palcach jednej ręki. To ci niespodzianka. Dalej trzymając Morty’ego na odległość wyciągniętych ramion, uważnie przyglądam się jego twarzy i studiuję ją z pogłębionym zainteresowaniem, jak na odnalezionego krewnego przystało. Jest nieprzyzwoicie gładki, acz jego młodość nosi na sobie poszarzały cień przeszłości, gnieżdżący się gdzieś pomiędzy gęstymi brwiami. Te skrywają wiele zmartwień, przyzwyczajone do gimnastyki i dźwigania na sobie ciężaru zmarszczek zafrasowania.
– A to co? – świdruję go wzrokiem, brodą kiwając na jego dłoń. – Tatuaże? – gryzę się w język w ostatniej chwili, by nie wypalić czegoś o kryminalnej tradycji i więziennej sztuce rycia głęboko w skórze niezdezynfekowanym zaostrzonym narzędziem. Franics jeszcze siedzi - ani razu nie byłem na widzeniu, a on dzwonił i dzwonił. Dzwonił - musiał rozmieniać galeony i sykle na knuty, bo maszyny obsługują tylko małe nominały, ale tam nikt nie miał tyle, żeby mu dać na czysto. Tracił więc złoto na głuche telefony, do mnie, do syna pewnie też. Zgaduję, czy Morty odbierał. Ene, due, rike, fake.
– Ach, tak – wyciągam z kieszeni papierośnicę, wpierw częstując ulubionego bratanka. Normalnie posrebrzana pokrywa zamknęłaby się z trzaskiem zanim zdążyłby mrugnąć, lecz dziś to dzień dobroci dla zwierząt. Jestem rozrzutny, jakbym znowu odziedziczył majątek po statecznej wdowie, a nieuregulowane prawo podatkowe sypało nam ryż przed kościołem, krótko mówiąc, było po mojej stronie. – No, no, Morty – cmokam z niezadowoleniem. Muzyka to nie fach w ręku. A zatem nie masz pracy? Jak długo będziesz się w to bawić? Co ze zdolnością kredytową?– tyle rodzajów reprymendy, ile mogę udzielić dobiegającemu trzydziestki gówniarzowi, że nie mogę się zdecydować. Gówno prawda. – Taki wygadany, a streściłeś mi dziesięć lat w trzech zdaniach – rechoczę, artykułując każdą głoskę wyjątkowo starannie, jakbym naprawdę starał się połknąć muchę. Gdyby jakaś tu latała, capnąłbym ją z łatwością, nawet nie posiadając rozdwojonego na końcu języka. – Wiolonczelista, hę? A jednak wyszedłeś na ludzi. Tyle razy powtarzałem Francisowi, że – urywam zapobiegawczo, kołtuńsko dumny ton łamie się w pół słowa, a popiół z zapalonego papierosa w ciszy spada na wpolerowany blat stołu, o włos minąwszy kryształową popielnicę. Ułamek sekundy, zagapiam się, chwytam się haków w jego oczach, czepiam każdego drgnięcia warg, mrugnięć, ruchów spotniałych dłoni, jak rozbitkowie z Titanica desperacko łapali za klepki pozostałe po rozbitych beczkach z ładowni. – U mnie, Morty, jak to mówią, raz na wozie, raz pod wozem – śmieję się jowialnie pod wąsem, którego nigdy nie wyhoduję. Macham ręką, że niby nic, że nia ma o czym gadać. – Wiesz, jak to jest, starego psa nowych sztuczek nie nauczysz – dodaję, przepijając do niego znakomitą Ognistą Whisky, dojrzewającą w dębowych beczkach co najmniej tyle lat, ile wystarcza do odchowania dziecka na tyle, by posłać je do pierwszego przedszkolnego oddziału. – Trochę się jednak zmieniło – przyznaję, nieeleganckim pstryknięciem popędzając kelnera, by obsłużył Dunhama; nowy imiennik Dante Montague zachowuje się dokładnie tak, jak się tego od niego oczekuje, robi trzodę wśród elegancików od stóp do głów odzianych w angielskie tweedy. Wszędobylski tartan aż bije po oczach, gapią się na mnie figurki jamników, wyżłów, seterów angielskich, foksterierów, chartów, beagli i innych myśliwskich ras - wychodząc świsnę jedną dla Sandy, ucieszy się. – Kobieta – wyjaśniam, jakby to wszystko tłumaczyło, ponieważ tłumaczy. Zakochany, odurzony feromonami, zachłyśnięty sokami wyciekającymi z jej pochwy, zmieniam się, bo tylko kobieta może naprawdę zmienić mężczyznę.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#5
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
10-31-2025, 01:08
Powrót do tego, co minęło. Po przekroczeniu progu ukrytego w półcieniu pokoju, poczuł jej obecność tak namacalnie, jakby stała obok i czekała, aby zacisnąć swoje szpony najpierw na jego ramieniu, aby mieć pewność, ze już nigdy mu się nie wyślizgnie, a potem na karku. Była tu. Stała nieopodal Danny'ego, a mimo to nie mógł spojrzeć w jej oczy, bo ukrywała się tam, gdzie już dawno nie docierało światła - w mroku jego duszy. Przyczajona, zawsze gotowa do ataku. Przygotowana na to, by wykraść mu dech w piersi. I okraść go ze wszelkich złudzeń. Wiedział przecież, że podejmując się wyzwania, jakim było spotkaniu z Dodge'm, wybrał to, przed tym długo uciekał - wybrał konfrontacją ze swoją obsesyjnej prześladowczynię, przyszłości. Wisiała nad nim, jak topór, na którym zacisnęła się katowska dłoń, gotowa w każdej chwili strącić mu głowę z karku.
Czego pragnął Danny? Jego upadku? Bywał na widzeniach? Otrzymywał kontakt z jego ojcem? Pielęgnował przyjaźń, której kres powinno położyć więzienie? Wiedział, że to Morty bezpośrednie przyczynił się do aresztowania Francisa, bo nie ostrzegł go, gdy była ku temu jeszcze okazja? Bo pozwolił, by przyszły po niego psy? Bo pozwolił, by zakuli jego chude nadgarstki o trupobiałym kolorze w kajdanki zniewolenia? Bo nie miał nic przeciwko temu, żeby pętla sprawiedliwości zacisnęła się wątłej szyi?
Morty mógłby uwierzyć w tą wersje prawdy, gdyby tylko wierzył w bezinteresowne przywiązanie dwójki starych przyjaciół, jednak tam, gdzie wielkie pieniądze, tam też dużo większe ambicje i pragnienia. To chciwość, a nie miłość trzymała ich przy sobie. To ona wyznała rytm ich przyjaźni. To ją wybrukowali ścieżki swojego istnienia.
- Spróbuj - zachęcił go, z pozorowanym rozbawieniem balansującym na krawędzi ust. - Może moja łatwowierność nabawiła się odleżyn? - Daniel wiedział o wszystkim? Wiedział, że był tylko marionetką w rękach lalkarza? Wiedział, że miał być narządzeniem wspomagającym osiągnięcie celu, a nie celem samym w sobie? Musiał orientować się przynajmniej szczątkowo w motywacjach Francisa. Musiał przynajmniej częściowo znać jego sposób myślenia. Wykreowało ich te same środowisko. Powstali z tego samego tworzywa. Parali się jednakową profesją. I przez pewien okres życia określi się mianem braci. I chociaż w ich świecie to określenie znaczyło tyle, ile kurwa rzucona na wydechu, musiał coś wiedzieć.
Zagadka kim był Dante Montague została rozwikłana kilka chwil później. Powidok prawdy utkany z legend. Istniał naprawdę, czy był wybrykiem wyobraźni, posiadających wiele imion i twarzy? Szekspirów też - według niektórych - było wielu. jedno kłamstwo nosiło oblicze wielu prawd. Jaką prawdą był Daniel Dogde? Chciał przejąć spuściznę tej legendy, czy stać się tak jak on, legendą tego miejsca? Chciał dźwigać jego spuściznę, czy wybudować pomnik własnej pamieci? Chciał stać się panem i władzę nie tylko tego przybytku, ale też życia tych, którzy tu zaglądali, zapominając, że to nie on, a przeznaczenie rządziło ludzkim losem?
Spojrzenie Mortimera osiadł na sylwetce na Danny'ego nie było oceniająca, a uważne, ostrożne. Danny sprawiał wrażenie kogoś, kto wrósł w to miejsce. I kogoś, kogo sieć kontaktów była tak rozległa, że raz wpadło się w jej sidła, nie mógł już się z nich wyplątać. Czuł się zatem trochę jak mucha, która wpadła w tą pułapkę i niebawem zostanie przez pochłonięta przez czającego się poza polem widzenia pająka. Jak miał grać w grę, której zasad nie znał? Ustanowić własne?
- Nic się nie zmieniło, Danny - kłamstwo; o ile być moze londyńskich łachudrów da się zliczyć na palcach jednej ręki, o tyle tego samego Morty nie mógł powiedzieć o zmianach, jakie zaszły w jego życiu. Daniel też wydawał się inny. Odmieniony. Biła od niego pewność siebie. I przeczucie podpowiadało wiolonczeliście, ze to nie była tylko zgrabna fasada obłuy wybudowanej na fundamencie doświadczeń. Patrzył w oczy człowieka, który zaznał smak niejednego okrucieństwa. - Nadal nosisz w sobie wielkie ambicje.
Przez chwile, czując na sobie intensywność jego spojrzenie, chciał odwrócić wzrok, lecz w porę się zreflektował. Nie powinien tracić przewagi, której jeszcze nie zdobył. A to co? skierowało uwagę Dunhama na jego własne dłoni. W skórę jednej z nich wygryzła się czarna plama.
- Rozlany atrament, który już tylko czeka aż napiszemy kolejny rozdział naszej wspólnej historii - wypalił, by nie stracić resztki animuszu, by chwycić się czegoś - może nadziei - że mężczyzna nie skontaktował się z nim dlatego, bo wymyślił sobie ,ze Morty pomoże mu sięgnąć po te wielkie ambicje. - Farba - Danny przejął spuściznę po Dante, Morty po swojemu ojcu. Widocznie oboje łaknęli cudzych testamentów. - Ma na tyle mocny pigment, że nie mogłem jej zmyć naraz.
Nie chcąc urągać dumie mężczyzny, skorzystał z jego gościnny i siegnął po ofiarowanego papierosa, chociaż zwykle nie truł swoich płuc tanimi wyrobami tytoniowymi dostępnym w każdym kiosku na rogu. Drugą dłonią sięgnął do kieszeni po zapalniczkę, by sekundy później zaciągnąć się nim pierwszy raz. Poczuł jak dym złapał go za gardło, drapiąc ostrzegawczo w jego ściany, usiłując zmusić go do kaszlu, przed którym się obronił, mrużąc na moment oczy. W międzyczasie No no Morty odnalazło drogę do jego uszu. Brzmiało jak ciężkie westchnienie rozczarowania. Łatwo mógł sobie wyobrazić, jak pogarda sięga spojrzenia Danny'ego, lecz jej tam nie zastał. Zamiast tego jego usta opuściło imię, które stało mu kością w gardle.
Dunham przez blisko trzydzieści uderzeń serca wybrał milczenia. Obracał w głowie to jedno zdanie Danny'ego przerwanego wpół słowa, nie zdając sobie nawet sprawę z tego, że na krawędzi jego źrenic zapłonęła iskra złości, a usta zadrżała lekko, jakby nie mogły się zdecydować, czy chcą się uśmiechnąć, czy wykrzywić w grymasie niezadowolenia.
- Nie obchodzi mnie, co mówił -powiedział w końcu krótko, zwięźle, oschle, bo jedne, co potrafił mówić to kłamstwo, dodał w myślach.. - Inną przyszłość mi przecież zaplanował. Lepiej powiedz mi kim jest ten anioł, który zawrócił ci w głowie.
Niepełną dekadę temu po orbicie Danny'ego krążyło wiele kobiet, lecz żadna nie zatrzymała się u jego boku na dłużej; Morty pojął zbiegiem czasu, że niektóre relacje podtrzymywał dla korzyści materialnych, jakie na niego spływały, gdy z rozmysłem, umiejętnie nadużywał ich dobroci. Inne - te młodsze, ładniejsze, to, co przyciągały męskie spojrzenia i stawały się obiektami ich pragnień - dla własnych hedonistycznych przyjemności. Morty chyba przejął od niego pewne nawyki. Też czasem nawiązywał relacje dla zysku, by zapełnić jątrzącą się pod sercem pustkę.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#6
Daniel Dodge
Czarodzieje
Daniel, you did it, you made me cry. You spent ten days in bed when I asked you why
Wiek
44
Zawód
Inwestor, Złodziej, Diler, Szmugler
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
15
0
OPCM
Transmutacja
15
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
15
11
5
Brak karty postaci
11-12-2025, 09:55
To takie ludzkie. Fascynacja stanem rozkładu, rozgrzebywanie ran, brużdżenie paluchami ze śladami paznokci w ropiejących wrzodach. Zdrapywanie strupów i puszczanie świeżej krwi. Pochylanie się nad tym, co nieapetycznie zionie zgnilizną do oporu, aż pasterska zapiekanka sprzed dwóch dni ponownie odezwie się w przełyku i zapuka do wejścia/wyjścia. Zrywanie pasów skóry z pleców i solenie jej hojnie niczym capiący tłuszczem pracownicy na frytce w McDonald’s, och będziemy zaprzeczać, wynajdywać setki głupiutkich wymówek, ale taka jest prawda. Niewielu twardo stawia się przeszłości, bo pokusa destrukcji stabilności (spacer z psem, praca 7-15, mecz, niesatysfakcjonujący seks, sen) okazuje się silniejsza od wzorowego zakorzeniania w tu i teraz. Raczej nikt się nie spodziewa, że pewnego dnia podczas przechodzenia przez ulicę, ostatnie co zobaczy to rozmytą czerwień double deckera, w uszach zadzwoni mu melodyjka smętnego brytyjskiego zespołu smutnych brytyjskich chłopców, więc z braku takich wrażeń, dostarczamy je sobie skądś indziej. Z półeczki na czarną godzinę, gdzie obok bankotów na zaś, złota na później, biżuterii w razie W, spoczywają nierozwiązane problem. Upchnięte tak, żeby niby o nich zapomnieć, ale pod odpowiednim kątem widoczne niczym dziecięce kostki stóp prześwietlane rentgenem przed zakupem butów. Atrakcja i atrakcja - w obu przypadkach skutki zwykle są marne. Ja chyba po prostu nie lubię, kiedy jest za wygodnie.
Złote czasy szabrów z Francisem w gruncie rzeczy takie się wydawały. Na liczniku z przodu trzy, nie cztery, a już wtedy chlałem za pięciu chłopa, trzymając angielskie tempo opróżniania pinty w kilka minut, kończąc soczystym bęknięciem. Kac? Wtedy nie wiedziałem, co to znaczy, poprawiając butelkami z przezroczystą zawartością gotowanymi w cyrkowym karawanie przez Sarę bez ręki. Niezapłacone rachunki piętrzyły się na szafce na buty, listy z pogróżkami wysypywały się ze skrzynki, a przed drzwiami mieszkania waliło kompostownikiem, bo jakoś zawsze nie było mi po drodze wynieść śmieci, które w czarnych worach tarasowały przejście sąsiadom z góry. Nie myślałem o tym. Zero potrzeb, koń zwalony. Graliśmy znaczonymi kartami, czarna kulka w ruletce (to wynalazek Blaise’a Pascala, Francuza, więc jeśli masz pecha przy obstawianiu - już wiesz dlaczego) akurat miała tendencję do zatrzymywania się na naszym straight up bet. Nie chcę krakać, może, a może nie, miewał z tym coś wspólnego Morty, wtedy rezolutny dzieciak, którego rozwoju wzdłuż (intelektualnego też?) nie powstrzymały wypalone w pacholęctwie papierosy i piwo spijane z kufli najebanych już w sztok kamratów ojca. Widziałem, wiedziałem i milczałem. Taka nasza mała tajemnica, komitywa - z braku wmuszonej mi przez państwo odpowiedzialności za farfocla (tzw. akt ojcostwa), śmiało mogłem okazywać mu sympatię zamiast psioczyć na pętaka, co plącze się pod nogami.
– Wiesz, Morty, im jestem starszy, tym bardziej rozumiem, że im więcej chcemy, tym gorzej na tym wychodzimy – oponuję łagodnie, przetaczając w palcach szklaną szklankę. Balans, pieprzone lekarstwo na życie. Jasne. – I tak. Cały czas chcę więcej. Chciwość Morty, chciwość. Chciwość, nie ambicja – pouczam go, bo doskonale wiem, co ze mnie za ziółko. – Ambicje są dla was, młodych – ciągnę tęgiego łyka, improwizując ton rodem z wykładowej sali i dokonując wyraźnego podziału: granica została wyznaczona. Po jednej stronie imperium rzymskie, po drugiej ostatnia wioska Galów. – Farba? – dopytuję, mierząc go nieodgadnionym spojrzeniem. Nagana czy ciekawość? Szanse jak w zakładzie bukmacherskim, taki ładny chłopak, ajajaj. – A więc muzyk, a do tego artysta-malarz. Naprawdę ci się poszczęściło, Morty. Sztuka to drogie hobby – zauważam, petując do kryształowej popielnicy, opróżnionej przed momentem przez kogoś z obsługi, tych tam w burgundowych uniformach. W klubie dżentelmenów uwijają się sami mężczyźni, żeby z dżentelmenów nie wyszły przypadkiem oblechy, które tracą zmysły na widok obcasów, fartuszka i długich włosów. – A zatem, co jeszcze, Morty? Naprawdę nie masz mi więcej do powiedzenia? – biorę go pod włos, nic się nie stanie, jeśli go wyrwiemy, ma ich zdecydowanie więcej od mnie, psiakość. – Po tylu latach? – wywołam w nim wyrzuty sumienia? Tak trzeba zrobić, odwrócić kota ogonem i zezłomować gnojka, że nie pisał, nie szukał protekcji wuja, porzucił, zapomniał, zlał ciepłym moczem i tak podziękował za wprawę do fachu. Niewdzięcznik. Nie, nie, siad. Dziś ukatrupimy wspólnie potwora z szafy, zdechnie na amen, a ja pójdę w swoją stronę już bez żadnych zobowiązań wobec starego Francisa.
– Słuchaj mnie lepiej – wchodzę Morty’emu w słowo, kiedy ten przerywa smolistą, ciągnącą się ciszę. – Wcale mnie nie dziwi, że nie chcesz rozmawiać o swoim ojcu. To kanalia – wchodzę all in, licząc się z uderzeniem rękawicy i wyzwaniem na magiczny pojedynek. – Zostawił mnie w niezłych tarapatach, rozumiesz – spoglądam na Dunhama, zasępionego tak, że nie odróżniłbym go od ptaszyska wyszarpującego wątrobę Prometeusza. – Zanim się z tym uporałem minęły ze dwa lata… – ciągnę, lewą dłonią nerwowo przesuwając po prawym przedramieniu, cicha (kłamliwa) sugestia, że smród konsekwencji wciąż się za mną ciągnie. – Powtarzałem mu, że ten jego cyrk to nie miejsce dla ciebie. Że zasługujesz na coś lepszego niż my. Dobrze, że wykorzystałeś tę szansę – mówię cicho, patrząc mu prosto w oczy, dumne, mierzącego się wieczorowo z setką podobnych spojrzeń. Może nie tak czujnych, lecz równie oceniających. Dziś wystawiamy pojednanie i oczyszczanie. Morty nie musi znać całej prawdy. Tak będzie lepiej. – A żebyś wiedział, Sandy naprawdę jest aniołem – śmieję się na samo wspomnienie jej opływowych kształtów i buźki cherubinka. – Byłem żonaty dwa razy, ale przy niej zapomniałem o każdej innej. Nie pamiętam, kiedy obejrzałem się za jakąś dupcią na ulicy, rozumiesz, co to znaczy? – że ma figurę lalki Barbie (ale z większymi cyckami) i rysy kinowej gwiazdy. – Ona jest aż za dobra. Mogłaby mieć każdego, Morty, każdego – dla siebie dopowiadam, że jednak wybrała mnie. – Musisz ją poznać. Wtedy będziesz wiedzieć, o co mi chodzi – niewierny Tomasz: nie zobaczy, nie uwierzy. Słodko, Pismo Święte jak zwykle pełne pretekstów dla starych grzeszników.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 14:15 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.