• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Organizacja > Akta postaci > Zaakceptowane > Czarodzieje > Daniel Dodge
Daniel Dodge
Obrazek postaci
Dusza
Personalia rodziców
Nieznane
Aspiracje
Podziw. Szacunek. Respekt.
Amortencja
Wunder Baum, mugolskie banknoty, lakier do paznokci, rozgrzana frytura
Różdżka
11 i 3/4 cala, gruba i pierońsko sztywna. Jesion, rdzeń z wibrysem kuguchara. Noszę ją jak gnata.
Hobby, pasje
Dart, snooker, piłkarzyki, hazard, krzyżówki
Bogin
Człowiek w białym kombinezonie z metalowym przyrządem zachlapanym krwią (uosobienie kastracji)
Umysł
Data urodzenia
1 IV 1918
Miejsce urodzenia
Londyn
Miejsce zamieszkania
Londyn
Język ojczysty
Angielski
Genetyka
Czarodziej
Ukończona szkoła
Hogwart
Zawód
Inwestor, Złodziej, Diler, Szmugler
Czystość krwi
Półkrwi
Status majątkowy
Stabilna sakiewka
Ciało
44
178
75
Wiek
Wzrost
Waga
Bagniste
Czarnosrebrne
Kolor oczu
Kolor włosów
Budowa ciała
Stary jestem. Chudy. Z daleka - na jednego hita. Zasuszona sylwetka wygląda jak u dinozaura, który podjął fatalną decyzję o zejściu na ląd. Fantazja o sześciopaku się spełniła, ale nie gwarantuje szacunku ludzi ulicy. Wyprostowana postawa stymuluje potencjał centymetrów - i co, nadal przeciętnie.
Znaki szczególne
Czoło jak lotnisko, złoty ząb
Preferowany ubiór
Nie muszę się anonsować: moje ubranie robi to za mnie. Krzyczy: Danny tu jest! Kolorowe garnitury i wypastowane mokasyny. Wzorzyste koszule. Krawaty, muchy i kapelusze. Na nadgarstku złoty zegarek, na palcach złote pierścienie. Na piersi naszyjnik z S jak Sandy. Też złoty. Lubię obcisłe slipy.
Zajęty wizerunek
Walton Goggins
Obrazek postaci
Wierzysz w przeznaczenie? 

Gdybym od urodzenia opijał się mlekiem z cycka własnej matki, mieszkał w domku z małym ogródkiem, w którym od kwietnia do września ojciec co tydzień w niedzielę rozpala grilla, a na krzywych zębach nosiłbym aparat, zamiast pozwalać im rozpychać się chamsko w otworze gębowym  - pewnie sam bym w nie wierzył. Że to, co najlepsze należy mi się z racji niezbadanych wyroków boskich. Pierwszy kawałek drożdżowej babki oblanej mleczną polewą, złoty sikor puszczający zalotnie oczko z wystawy u jubilera, dobrze płatna praca w biurze pachnącym ciepłymi kartkami swieżo zadrukowanego papieru i zakończenie typu długo i szczęśliwie: z żoną, która upierze, ugotuje i da dupy, z dzieckiem, które nie wyje wniebogłosy, a za to opanowuje robienie na nocnik tak szybko jak młode kocię uczy się robić do kuwety. Tere-fere-kuku. Gdybym wierzył w przeznaczenie, moje życie zaczęłoby się w rynsztoku i w nim by się skończyło. Może na innej ulicy, w innym mieście, w innym kraju albo na innym kontynencie, ale los przegrywa i tak by mnie dopadł i to w najmniej spodziewanym momencie. Tacy frajerzy jak ja, muszą walczyć. Odgryzać uszy i kopać po jajach. Ciągnąć za włosy, wsadzać paluchy prosto w oko, a złapani na gorącym uczynku, łgać jak z nut, że, nieeee, panie władzo, to nie moja ręka. Wolałbym utopić się w kałuży niż zaufać losowi. Egzystowanie jest dla mięczaków a ja, choć ze społecznych dolin i nizin, kurewsko lubię czuć, że żyję.

 


 1918 - narodziny

Nienawidzę swojej matki. Mogła poślubić dziedzica bawełnianego imperium albo spadkobiercę maszynowego centrum świata. Ja bym tak zrobił. Miałbym wtedy charcika na smyczy i oryginalnego misia Merrythought. Ona wybrała inaczej, a ja wylądowałem w sierocińcu, razem z innymi wojennymi sierotami, po które nikt nie zgłosił się na stacji kolejowej. Może ich rodzice umarli. A może wcale nie i radośnie delektowali się we dwójkę czekoladą Cadbury po zniesieniu reglamentacji na cukier, zadowoleni, że nie muszą dzielić się drogocennymi kosteczkami z darmozjadem, tylko dlatego, że stary za późno wyjął. Ja bym tak zrobił.




1918 - 1929 - dzieciństwo w mugolskim bidulu

Modlimy się przed każdym posiłkiem, trzymając się za dłonie. Dziękujemy Bogu za ciepłą strawę, za ręce, które ją przygotowały i życzymy sobie, żeby ta wzmocniła nasze ciało i duszę. To jedyne słowa, które wypowiadam szczerze, bo w sierocińcu ciągle chodzę głodny (zupa, owsianka, owsianka, zupa). A co to za Bóg, który czerpie złośliwą radochę z dręczenia małego Danielka? Siostry Miłosierdzia wpajają nam katolickie wartości: pracę i czystość, pobożność i umiarkowanie, pokorę i cierpliwość, skromność i posłuszeństwo. Bla, bla, bla. Wszelkie przejawy dziecięcego buntu tłumią, a jakże, kijem. Drugą karą, której podopieczni Domu Sióstr Nazaretanek boją się jak ognia, jest komórka. To mała, ciasna i ciemna szafka na końcu korytarza, która pachnie naftaliną i siuśkami. Najmłodsi często moczą majty, zamykani tam na kilka godzin. Nie będę kłamać, mi też się zdarzyło. Tylko raz - im jestem starszy, tym bardziej wyczekuję tego karcera. Po nadgryzionych zębem czasu ścianach schowka pełzają kolorowe iluminacje, a ja jestem jak ćpun chłonący rozjechaną rzeczywistość. Czuję się jak na prawdziwym spektaklu teatralnym, a nie akademii wystawianej przez beztalencia ze szkoły, gdzie najlepiej odżywione dziecko klepie wierszyk, by przypodobać się burmistrzowi, co roku wpadającemu na wizytację, smutny obowiązek. Wtedy jeszcze nie wiem, ale to magia, która chroni mnie od koszmarów i strachu przed ciemnością. 



W wieku dziesięciu lat umiem obchodzić się z łopatą, widłami, a nawet kurami (siostry hodują drób - mamy świeże jajka, ale prawdziwy rosół nawet w niedzielę zdarza się rzadko). Czyszczę buty, ceruję ubrania, zmywam stosy obitych talerzy i blaszanych garów, nabieram krzepy od dygania wiader z węglem i razem z innymi chłopcami asystuję dozorcy w drobnych pracach naprawczych na terenie sierocińca. Przynieś-podaj-pozamiataj, małe białe rączki, tania siła robocza, bójki na podwórku, targanie za uszy, odmawianie zdrowasiek, ciągnięcie dziewczyn za warkocze, podpatrywanie dojców praczki, kiedy schyla się, żeby rozwiesić świeżo wyprane prześcieradła pachnące ługiem i zużyciem. Umiem czytać, pisać, naprawdę nieźle rachuję i zawsze mam czyste uszy. Sprawiam wrażenie, że coś osiągnę, tak jakby wychowanków Domu Sióstr Nazaretanek nie czekała dola robola albo kryminalisty. Najpierw na garnuszku podatników w sierocińcu, później, na innym procencie, w zakładzie karnym. Albert, Benjamin, Clayton (nadawali nam imiona na kolejne litery alfabetu, zgodnie z kolejnością przyjęcia), może oni, ale nie ja. Ja wyjeżdżam z tego kurwidołka z nieznajomym facetem w fioletowym garniturze, będę się uczyć. Stypendium. Szkoła z internatem. Zaczynam fantazjować o braterstwie, ładnych spodniach z porządnym skórzanym paskiem i emblemacie uczelni błyszczącym na kogucio wypiętej piersi. Zaczynam myśleć, że na to zasługuję. Na bezwstydność spacerowania po Londynie w poniedziałek o 12, gdzie kręcą się same niańki z dziećmi w głębokich wózkach i bogate paniusie, kosztujące trójkątnych kanapek z łososiem i ogórkiem w ogródkach kawiarenek. Na szastanie pieniędzmi, w końcu kupuję, a nie tylko z wywieszonym jęzorem oglądam pstrokate witryny, biorąc nogi za pas na widok grubego sklepikarza, który na oślep wymierza razy trzcinką, sklinając na żebraki i sieroty, które płoszą mu prawdziwych klientów. Na bycie kimś. Mam to gdzieś - czy czarodziejem, czy może słoniem, który potrafi latać dzięki swoim ogromnym uszom. 





1929-1936 - nauka w Hogwarcie

Hokus-pokus, czary-mary, twoja stara to twój stary. To jedyne zaklęcie, które znam, zanim przydzielony z urzędu opiekun pakuje mnie do pociągu na stacji King’s Cross. Segregacja trwa zresztą w najlepsze: biedaki z zerowym pojęciem o magii siedzą razem i paplają, zaprzyjaźniają się, za to ja gapię się w okno i chcę, żeby moje włosy wyglądały jak włosy Croucha, Bulstrode’a i tych innych, których nazwiska wymawia się patetycznym tonem. Chcę, żeby zapraszali mnie na święta i na wakacje, chcę się żenić z ich siostrami. Tych sióstr nie muszę kochać. Tych wafli nie muszę lubić. Przeżywam katusze, kręcąc się na wysiedzianym siedzeniu obitym materiałem w drobną kratkę i później, nakładając szatę, która jest trochę za duża i bardziej ciemnoszara niż czarna. Pochodzi z drugiej ręki. Część książek mam z darów. Kociołek z odzysku. Tylko różdżka jest zupełnie nowa. Jeszcze na dworcu pęcznieję z dumy, ale przekraczając próg zamku, zamiast użyć łokci i przepchać się na sam przód kolejki, znikam w koedukacyjnym (!) tłumie. Slytherin krzyczy Tiara Przydziału, kiedy przychodzi moja kolej, nawet nie mierzwi mi włosów. Niemrawe oklaski słychać ze stołu, przy którym siedzi już i Crouch, i Bulstrode, i Avery, i Nott, i Malfoy, i Travers. Siadam z nimi. Oni nie odzywają się do mnie, ja nie odzywam się do nich. Jem, pierwszy raz do syta i cierpliwie czekam, dumając nad ich ojcami, pawiami w ogrodzie i oczkami wodnymi, tak dużymi, że można w nich łowić ryby, a zimą jeździć na łyżwach.



W Hogwarcie po raz pierwszy odkrywam nieziemską rozkosz czasu wolnego. Lekcje (nie licząc astronomii) kończą się po południu: hulaj dusza, piekła nie ma, minuty i godziny są moje i tylko moje, i mogę z nimi robić, co tylko zechcę. Praca tutaj jest karą - pękam ze śmiechu, kiedy wychuchane jedenastolatki lamentują z powodu szlabanu. Zakasane rękawy są objawem społecznej przepaści, ale prędziutko przestaję się wstydzić własnego pochodzenia. Może i chorobliwie aspiruję do klasy wyższej, lecz trudna mugolska przeszłość ma niewątpliwe zalety: szkolne obowiązki wypełniam od A do Z, w czym radośnie pomaga mi najmniejszy i najsłabszy Puchon z rocznika. Żaden z pierwszoklasistów nie potrafi więcej niż wystrzelić z różdżki kilku iskier, a ja, chociaż wyglądam na chuchro, umiem bić tak, żeby nie zostawiać siniaków. Ten czas wolny, którego nagle mam pod dostatkiem, tak, że mogę się w nim pławić i obdzielić jeszcze co najmniej kilku chłopców, sprowadza mnie na manowce. Żrę zachłannie całą tę magię, ale oprócz tego kombinuję - bo kto kombinuje, ten żyje. 



A co ma wisieć - nie utonie, więc tuż po egzaminach i ostatnim pełnym talerzu w Wielkiej Sali, wracam do ciemnego, zimnego przytułku, tak przygnębiającego i żałosnego, że nawet pająki nie tkają pajęczyn w rogach splątanych korytarzy. Latem w sierocińcu nie ma lekcji, ale jest pr*ca: tracę rumieńce na policzkach, gubię nadrobione funty i dla odmiany sam staję się ofiarą paru osiłków, którym nie w smak moja edukacja. Terminujemy razem u rzeźnika: ja myję narzędzia i zajmuję się resztkami mięsa, oni są starsi, więc dbają o noże, trybują obfite tusze, a kiedy mistrz nie patrzy, znęcają się nade mną, żeby wybić ze mnie posh akcent, którego rzekomo przywożę ze sobą z boarding school. Ich jest trzech, ja jeden. Do tej pory mówię jak wieśniak. 



Nauką wykazuję względne zainteresowanie, choć jestem skazany na zajęcia wyrównawcze z transmutacji - nawet najprostszy czar sprawia mi trudności. Ktoś musi być najgorszy z klasy i tym kimś jestem ja; biję każdego, kto ma czelność wytykać mi słabość (nie dotyczy dziewczyn), szukając swojej recepty na szczęście. Chcę chodzić taki otumaniony, otępiały, gazowany - a kluczem do tego jest cipka i pieniądze. Żeby mieć jedno, muszę mieć drugie, więc zaczynam kombinować. Mam piętnaście lat i więcej życiowego doświadczenia od połowy ciała pedagogicznego: życie przeżuło mnie i wypluło. Jestem wyjątkowo twardy, niestrawny i łykowaty, tylko nieprzyjemna prezencja ratuje mnie przed połknięciem i wiecznym zapomnieniem. Wchodzę zatem w układ z pewnym Krukonem, który ma łeb jak sklep, w przenośni i dosłownie. Nie lubią go, bo ze wszystkiego jest dobry, a na dodatek wygląda, jakby miał wodogłowie. Pytam go parę razy, dlaczego ma taką gigantyczną banię, ale wymiguje się od odpowiedzi, obraża albo odgraża. Myślę, że jego starzy na nim eksperymentowali i parę razy mu to sugeruję, a jego twarz wygląda wtedy jak piec do palenia małych dzieci. Mózg ma talent do eliksirów i zielarstwa, ja - wysoko rozwinięte umiejętności perswazji. Działamy w duecie: on przygotowuje towar, ja go rozprowadzam, po raz pierwszy poznając słodki smak wolnego rynku, na którym nie ma konkurencji. Ten pierwszy dreszcz podniecenia biegnący wzdłuż kręgosłupa jest lepszy od dojścia w cipce bez gumy - przynajmniej tak go wspominam. 



Mózg miesza guaranę z ashwagandhą, dodaje do tego przypadkowe zioła z cieplarni i tłoczy tabletki, które są nieszkodliwe i w pełni legalne. To znaczy - żadne z użytych przez niego środków nie są zabronione. Dają lekkiego kopa; oczywiście z zerowym porównaniem do Błyskotu czy mugolskiej koko. Robię się jednak zachłanny, bo kiedy zaczynam mieć dużo, chcę mieć więcej. Równy podział zysków przestaje mi odpowiadać, więc mówię Mózgowi baj baj i idę na swoje. Resztki podstawowych składników eliksirów (pokruszone psidwacze pazury, mmmm), sól - witam w moim narkotykowym imperium. W mikroskali. Nie każdy jest wystarczająco: ciekawy, odważny, zdesperowany lub głupi. Niepotrzebne skreślić. Ja też nie - kradzieże ze szkolnego składziku były ryzykowne, a ja lubię swoje dwie ręce, wygodne łóżko i pełny talerz w Wielkiej Sali. Produkcja postępuje więc powoli, lecz uczciwie, a ja chwalę się towarem ekskluzywnym. Limitowanym. Z pełną premedytacją w           ciskam uczniom szmelc w eleganckich torebeczkach, odważonych co do grama, czasami z górką, bo przecież koszty produkcji przy zysku są praktycznie zerowe, a jako że mam już renomę - biznes się kręci.



Mam tu rynek zbytu w postaci nadgorliwych piąto- i siódmoklasistów, którzy wciągają to gówno, żeby do rana ślęczeć nad książkami. Przyszli uzdrowiciele, sędziowie Wizengamotu i szefowie departamentów pizgają chujowy towar, który chuja im daje, od półkrwi geszefciarza, Jezusku słodki, gardzę tą elitą od siedmiu boleści, no oprócz ładnych, okrąglutkich dziewczyn z dobrych domów w białych podkolanówkach, opaskach i z inicjałami naszytymi na bieliźnie. Te uwielbiam, a one uwielbiają mnie, bo z cieplarni zwędzam dla nich dygotki, pod pachą pachnę szarym mydłem i stać mnie na to, żeby fundować im gorącą czekoladę z bitą śmietaną i różowymi, ciągnącymi się piankami. Uwielbiają mnie tak długo, aż nie przyłapią mnie na całowaniu swojej koleżanki w tej samej klasie, w której z nimi docieram do pierwszej bazy, bo naprawdę wszystko mi jedno, która da mi pomiętosić piersi. Wtedy zaczynają nienawidzić mnie zbiorowo, ale pięć dziewczęcych palców na policzku piecze dużo mniej niż rozgrzewa świadomość, że ich przyszły mąż będzie lizać po mnie. Wszystko idzie jak po maśle, dopóki w drogę nie wchodzi mi ta pizda, Eleanor Rookwood, wielka dama i swoją drogą prefektka. Myśli, że pozjadała wszystkie rozumy i chce udziałów - za milczenie. Może mi co najwyżej possać i to jej proponuję, no ale niestety, eldorado się kończy, a ja kończę w kajdankach podwieszony pod sufitem przez woźnego, specjalistę w karach cielesnych.



Tracę 150 punktów, każde możliwe prawo ucznia, dziecka i człowieka, i co najgorsze, pieczołowicie zbierany kapitał. Ukarany za co? Znowu za niewinność - Slughorn doskonale wie, że handlowałem placebo, że tyki nie gwarantowały skoków endorfin i co najważniejsze: nie było opcji na efekty uboczne. Może i obracałem syfem, ale przynajmniej bezpiecznym. Moje tłumaczenie nikogo nie obchodzi, ukarano mnie z całą surowością i przed wydaleniem ze szkoły ratuje mnie jedynie, że mój dochodowy interes to lipa. Profesor Dippet łaskawie pozwala mi zostać w Hogwarcie, całuję pierścień, żałuję za grzechy. Brudy zamiatają pod dywan, a jedyne ślady to te na mojej dupie i plecach, wojenne blizny po torturach, które noszę dumnie. A sygnalistce Rookwood pluję pod nogi za każdym razem, gdy ją mijam.



A jednak jestem prawdziwym kotem - nie tylko spadam na cztery łapy, ale czuję się serio zajebisty, zdecydowanie too cool for school. Podsycam wszystkie plotki, na prawo i lewo opowiadając zupełnie sprzeczne wersje wydarzeń, szalenie dumny z kryminalnego epizodu. Ucierpiałem fizycznie i finansowo, lecz moje imię jest na językach: niektórzy unikają mnie, jakbym mógł sprzedać im smoczą ospę albo syfilis, a inni ciągną do mnie, skuszeni dreszczykiem emocji. Bananowi chłopcy marzą o dilerce dla sportu, romantyzują noszenie ze sobą pałki do qudditcha, chcą być bossami, mieć kufry wypełnione kryształem i w wieku siedemnastu lat gotówę ojców nazywać kieszonkowym. Bujam się w tym towarzystwie aż do ostatnich egzaminów, grzejąc się wygodnie i czerpiąc profity z przywilejów czystokrwistych rodowodów, które skapują na mnie mimochodem. Okruszki i ochłapy, och, jakże one mi smakują. Długi post, a wręcz życie w czystości sprawia, że potrafię doceniać bardziej, cieszyć się jak wariat, nasycać jak pasibrzuch. Szkołę kończę z wynikami nieco poniżej przeciętnych - byłyby wręcz idealnie średnie, gdybym nie musiał spłacać długu wobec praworządnego społeczeństwa. “Narkotykowa” przeszłość trafiła do mych akt, a oprócz tego wszystkie oceny obniżono mi o jeden stopień. Resocjalizacja pełną parą: wiedziałem już aż za dobrze, że o wyrzutków i pechowców nie dbają nigdzie. Po Hogwarcie moja przyszłość miała być żadna - bez perspektyw na lukratywną posadę, awans i wszystko to, co pozwoli mi utrzymać siebie a później rodzinę. Chrzanić to; przynajmniej kurs na teleportację robię za darmo.



 Odprawa dla sierot po Hogwarcie to niewielka suma pieniędzy, która starczy akurat na wynajem pokoju w standardzie typu szafa do spania na miesiąc. Łapię pierwszą lepszą pracę, jaką ktokolwiek zechciał mi dać i staję na bramce popularnego dansingu po czarodziejskiej stronie Londynu. W robocie mogę pić, bić i oglądać dupki - nigdy nie miałem się lepiej. Oczywiście są konsekwencje: złamany nos, rozcięty łuk brwiowy, utracony ząb itp. Uczę się też pierwszej pomocy, prowizorycznego opatrzenia rozbitego kolanka (ach te szpilki) i prawidłowego przeprowadzenia resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Niektóre piosenki pomagają w utrzymaniu prawidłowego rytmu. Tam poznaję Ją. Uderza mi do głowy jak tani samogon, od którego można oślepnąć. Jestem pewny, że ją kocham i chcę spędzić z nią resztę życia. Po dwóch godzinach wyznaję jej miłość, po trzech oferuję, że oddam jej wszystko co mam, po pięciu się oświadczam, szczery, oszalały z bólu i uczucia. Trzy dni później padam do jej stóp z pierścionkiem (kradzionym), po dwóch tygodniach jesteśmy małżeństwem. Moja linia włosów nie zapowiadała łysienia - może miała nadzieję na ładne, zdrowe dzieci, które odziedziczą po mnie dobrą gospodarkę hormonalną i świetną przemianę materii, a po niej wszystko inne. Może chciała wkurwić rodziców. Ja chciałem tylko być z nią, czekać na jej listy, wić się pod jej obcasami, napełniać jej wannę gorącą wodą i całować się rano, w dupie mając nieświeży oddech. 




1937-1939 - ślub, napad, rozwód, więzienie

Teściowie są majętni - przed ślubem podpisuję intercyzę, podpisuję wszystko, co chcą - posiadają dobrze prosperujące zakłady jubilerskie, w których oferują mi stabilne zatrudnienie mimo oczywistych braków w edukacji, prezencji itp., czego nie omieszkają mi wytykać. Mam się czuć, jakbym złapał samego Merlina za nogi, mam być wdzięczny, mam być posłuszny.  Rzucam dilerkę - prawdziwą, czym zajmuję się przy okazji trzepania imprezowiczów na bramkach (i tracę piorun chemii z własną żoną). O ile garnitur skrojony na miarę odpowiada mi bardziej niż się do tego przyznaję, tak zależność od Jej rodziców sprawia, że zaczynam cierpieć na chroniczną niestrawność, bóle brzucha i wymioty. Później zaczynam podejrzewać, że to wcale nie to - praca subiekta, witanie klientów i oglądanie diamentów pod szkłem powiększającym, w którym moje oko wygląda jak boski trybunał sprawiedliwości. Dochodzę do wniosku, że moja własna żona mnie podtruwa - czyż to nie romantyczne? Przyznała się, to z nudów, prawie ją udusiłem, czując, że kocham ją bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Pierdolimy się przez całą noc, planując rozbój na jej własne dziedzictwo, skok stulecia, zemstę na jej rodzicach za to, że dali nam tak gnić, że próbowali wychowywać nas, nas, dorosłych ludzi, że zarządzali ciszę nocną i patrzyli z wyrzutem smutnej krowy, gdy wracaliśmy nad ranem i kompletnie pijani dzwoniliśmy dzwonkiem do drzwi, czekając, aż ktoś łaskawie nam otworzy i wpuści zwłoki - córkę i zięcia - do domu. Mówię jej, że zrobię jej dziecko, a potem, że będą ścigać nas listem gończym - tak wyglądają moje orgazmy, wybuchy i płomienie, dochodzę tym mocniej, im większe bzdury wygaduję, łykamy to nawzajem jak cukiereczki, jakbyśmy naprawdę potrzebowali trzeciej osoby do tanga. Nie myślę o tym poważnie, ona też chyba nie, ale lubi tego słuchać, bo jest śliska i zaciska się na mnie jak małża. Potem czar pryska - łapią nas na gorącym uczynku, a moja słodka, piękna żona, podaje rodzince  mą głowę na złotej tacy, jakbym był pierdolonym Janem Chrzcicielem. Uwiódł, zmusił, wykorzystał, porwał: łga jak z nut, musi być gorąca niczym zupa, więc jednocześnie jej nienawidzę i pożądam. Jeszcze w więzieniu podpisuję papiery rozwodowe - ja trafiam do Tower, Ona do Munga. Ex teściowie dbają, żeby wszystko odbyło się dyskretnie, ponownie dla świętego spokoju (a także dla pewnej sumki, która po odbyciu wyroku ma trafić na moje konto) godzę się na wszystko. Chyba jednak wcale jej nie kochałem, w każdym razie przestaję o Niej myśleć dość szybko. Kiedy po dwóch latach odsiadki wychodzę na wolność, jestem innym człowiekiem i robię jedyną rzecz, która wydaje mi się sensowna - wyjeżdżam gonić American Dream. 




1939-1952 - American Dream

Opuszczam tonący okręt - krótko poźniej w Europie wybucha druga wojna światowa, o czym słucham w telewizji, żując beef jerky. Lepiej radzę sobie w niemagicznym świecie. Kradnę pierwsze auto i zwiedzam USA, ignorując mandaty, śpiąc co noc w innym zatęchłym motelu i wydając “zadośćuczynienie” od teściów na pankejki, dolewki kawy w przydrożnych dinnerach, drinki dla mnie i dziewczyn poznanych na dyskotekach. Gotówki zaczyna brakować szybko, więc zapuszczam łapy do kieszeni nieznajomych, których wszędzie pełno: na stacjach benzynowych, w sklepach spożywczych i na miejskich plażach. Coraz lepiej idzie mi prowadzenie samochodu, ale nie upadam na głowę, żeby bulić za rzetelny kurs. Podrabianie dokumentów niestety okazuje się trudniejsze niż manewry na rondzie i zmienianie biegów. Jednego czy drugiego Obliviate rzuconego na niebieskiego na trasie San Francisco - Nowy Jork ważniaki z Ministerstwa chyba prędko nie wykryją, prawda? Nawet jeśli - będę już daleko w swoim czarnym Fordzie wśród innych mugoli stojących w korku na dwupasmówce. Na światłach palę papierosa, na ekspresówce chleję browara, jem homara w Maine, strzelam do wiewiórek w Teksasie, słucham jazzu w Nowym Orleanie, kąpię się nago w oceanie na Florydzie, wygrywam kupę hajsu w Vegas i wydaję wszystko co do centa na nowe ubrania, zegarek, szampana i narkotyki. Resztę przegrywam albo gubię, czym niespecjalnie się przejmuję, ostatnie grosze wysłupłując na Colta, bo tutaj wszyscy chodzą ze spluwą, a ja nie zamierzam być gorszy. 



Na parę lat zagnieżdżam się w Nowym Jorku: daję się wchłonąć miastu, w którym każdy jest robakiem. Bez celu jeżdżę metrem, czytam książki świśnięte z wystaw antykwariatów, pożyczam od kasę od każdego, kto jest skłonny mi ją dać, chodzę do kina, a czasem nawet na Broadway. Żywię się danymi statystycznymi i pluję tymi faktami, rozprawiając o eksporcie ropy naftowej, demografii, węglu, protestantyzmie i zagrożonych gatunkach ptaków. Mają mnie tu za mądralę, dziwią się, że jeszcze nie napisałem żadnej powieści, ale zawsze odpowiadam, że jeszcze nie cierpiałem dość, żeby stworzyć arcydzieło, a to jasne, że nic innego mnie nie zadowoli. Czasami wsiadam za kółko i pracuję jako taksówkarz: nie dlatego, że muszę, tylko dlatego, że chcę. Czasami ktoś zarzyga mi tapicerkę, czasami zostawi w środku torebkę wartą więcej niż kurs z Brooklynu na Manhattan. Czasami wiozę gangstera, czasami polityka, a czasami wdowę po senatorze - smutną, samotną, z wyraźną słabością do brytyjskiego akcentu i młodszych mężczyzn z niższych sfer. 



Przede mną był basenowy, ogrodnik, podkuchenny, ponoć też bileter w teatrze, parkingowy i kilku innych. Rżnę ją na tylnym siedzeniu mojego samochodu i powstrzymuję się przed wytryskiem, myśląc, że może sprzedać mi potężnego syfa i dzięki temu wytrzymuję naprawdę długo. Utrzymuje mnie tak długo, jak długo ją zaspokajam, więc naprawdę się staram, wyobrażając sobie, że pracuję na taśmie w mugolskiej fabryce. Po paru miesiącach proponuje mi małżeństwo, na co przystaję z obojętnością, która sprawia, że jej żabie, wilgotne oczy napełniają się łzami, chyba ze szczęścia. Czesze mnie, ubiera, przedstawia swoim bogatym, nudnym jak flaki z olejem znajomym, uczy rozróżniać zwykłe sztućce od tych od ryby, prowadza na aukcje, przedstawienia, balety i benefity, popisując się mną jak chichuhahą na smyczy. Doskonale wiem, że Państwo L., H. i Y. widzą we mnie zwykłego kutasa: dosłownie kawał mięsa i pewnie mają rację , więc zaczynam dokładnie tak się zachowywać. Jestem coraz gorszym mężem, ale zanim zdążę się rozkręcić,  ona nagle umiera - pewnie ze zgryzoty - i zostawia mi sporą część swojego majątku. Los zaczyna się do mnie uśmiechać (ekhm) i po tym, jak wygrywam w sądzie z jej dziećmi, durne bachory (są w moim wieku), szczypią się o jakieś grosze w stosunku do własnego spadku, decyduję się jeszcze raz spróbować z Anglią. Wojna skończyła się parę lat temu, a ja zdążyłem zatęsknić za Guinessem, lewostronnym ruchem i nazywaniem frytek frytkami. Wracam do domu. 




1952-1959 - powrót do Londynu, działalność przestępcza

Pieniądze, które samodzielnie odziedziczyłem inwestuję w trzypokojowe mieszkanko z widokiem na Tamizę przy Borough Market. Nie byłbym jednak sobą, gdybym trochę (troszkę, naprawdę odrobinkę) się nie rozpieścił, więc resztę ładuję w ruchomości. Kiedy wjeżdżam na ulice Londynu w nowiusieńkim Jaguarze XK120 w kolorze czerwonego wina czuję się jak król świata. Jak było do przewidzenia - moje panowanie jest wybitnie krótkie. Szybko zaczynam mieć problemy finansowe. Rachunki są wyższe niż się spodziewam, Lydia pali jak smok, a je nie jestem stworzony do pracy za nędzne grosze, jakie proponowano mi tu i ówdzie. Kieszonkowe kradzieże starczą na waciki, więc znowu zaczynam kombinować, jak związać koniec z końcem. Na Nokturnie poznaję gościa, który zna gościa, który zna gościa i tak ciągnąc ten łańcuszek, wchodzę w branżę logistyczną. Nie zadaję zbędnych pytań, robię, co do mnie należy, a w międzyczasie opycham resztki towaru na mieście, w barach i na dyskotekach. Kręcę się wśród wyższych sfer, szybko ucząc się, jak być ą ę przez bibułkę (pomogło brylowanie na mugolskich salonach) i jak kauczukowa piłeczka odbijam się od dna: raz na wozie, raz pod wozem. Na własną rękę (bo lubię być sam swoim szefem) chodzę na yumę. Jak dotąd, po tej jednej, jedynej wpadce lata temu - ha tfu - wszystko się udaje. Zardzewiałem w używaniu czarów, lecz wracam w wielkim stylu, a złośliwe uroki łączę ze zręcznymi dłońmi. W innych okolicznościach moje zdolności manualne być może wyewoluowałyby w talent malarski czy rzeźbiarski: doceniam jednak swoje żonglerskie talenty. Raz komuś wpierdolę, raz tylko pogrożę. Czasami mam tyle pieniędzy, że nie wiem, co z nimi robić i kupuję wtedy kompletne bzdury, jak rzeźbę goryla, która robi za wieszak i dywan z futra prawdziwego niedźwiedzia polarnego. Innym razem zbieram niedopałki petów z popielniczek w knajpkach w centrum i dopalam te ogryzki, bo nie stać mnie na nawet na najtańsze Dragon Swirlsy, Playersy czy Woodbine’y, nie mówiąc już o moich ulubionych Dunhillach. Na górce gram na giełdzie, na dołku jem obiady w restauracjach w odległych częściach miasta i wychodzę bez płacenia  .




1960 - Sandy

Robota jak każda inna. Odebrać towar i dostarczyć go z punktu A do punktu B. Mieliśmy podstawioną dziewczynę, taką, co jej dobrze z oczu patrzy - no i na tym etapie wszystko się zjebało. Agent pomylił dupki, a blondyna zamiast grzecznie wskoczyć do auta, zaczyna drzeć japę. Jesteśmy na granicy Londynu i Pokątnej, ona ma w swojej torebuni zdecydowanie nielegalne substancje, a ja zaraz będę mieć na karku magiczne i mugolskie bagiety, więc robię jedyną sensowną rzecz - wciągam ją do auta, blokuję drzwi i wciskam gaz do dechy. Mała szybko pojmuje, że nic jej nie grozi, rozpiera się na siedzeniach i przez całą drogę trajkocze jak katarynka. Gada, gada i gada, a kiedy podgłośniam radio - zaczyna śpiewać. Noszjapierdolę, niespełna rozumu jakaś. O tyle jestem od rzucenia na nią Silencio, ale dziewczynie włos nie może spaść jej z głowy, a poza tym już widzę, jak patrzyłaby na mnie tymi smutnymi oczami Bambi, co to, to nie. Z piskiem opon hamuję przy jadłodajni Jeffa, gdzie już bez przeszkód dobijam targu w męskim kiblu, podczas gdy Sandy je frytki, jakby obgryzała kości z kurczaka i siorbie waniliowego shake’a, który zostawia mleczną pianę nad jej górną wargą. Niechętnie płacę za jedzenie, ale powiedzmy, że jestem jej to winien - to i podwózkę z powrotem do Londynu. Przez całą drogę gramy w “moim małym oczkiem widzę”: to jej pomysł. Najpierw się nie odzywam, ale wtedy ona twierdzi, że przegrywam. Pff. 



Jej sowa przynosi listy pachnące różami, a kiedy trochę się ośmiela - ozdobione całusami. Przesiaduje u Jeffa, czekając aż się zjawię i przyłazi do moich ulubionych barów. Nie rozumie, co to znaczy “nie”, śmieje się, kiedy się denerwuję i nie słucha, gdy odsyłam ją do domu. Po kilku tygodniach poddaję się i idziemy na całość, bo czemu niby mam sobie odmawiać, skoro ona sama pcha się w moje ramiona? Krótko później Sandy się wprowadza. Oprócz tego, że jest arcywkurwiając i przestawia moje rzeczy, mam z niej pociechę i pożytek. Zbiera moje brudne majty, kręcąc pupą podtyka mi pod nos ociekające tłuszczem kotlety i chętnie rozwiera przede mną uda, jeszcze zanim wyartykułuję swoje życzenie. Nie jest idealna, musi się jeszcze wiele nauczyć - notorycznie przesala ziemniaki, gospodarcze zaklęcia wymykają się spod kontroli jej małych rączek, czasami śmie mi odmawiać, ale naprawdę stara się osłodzić mi życie. Dokłada się do domowego budżetu, pomaga w pracy i stoi w kolejkach po zasiłki, dojąc państwo na hajs jak rasowa mleczara. Chyba jest pierwszą kobietą, którą naprawdę kocham. Nawet jeśli za często jej tego nie mówię. 

0
Pozostało PP
mixed
0
Pozostało PM
15
15
0
OPCM
Uroki
Czarna magia
0
0
0
Transmutacja
Magia lecznicza
Eliksiry
15
11
5
Siła
Wytrzymałość
Szybkość
Ścieżka II — Magiczne rośliny
Uprawa magicznych roślin
Ścieżka III — Opieka nad magicznymi stworzeniami
Hodowla magicznych stworzeń
Ścieżka VII — Magia uzdrawiania
Pierwsza pomoc
Ścieżka VIII — Historia i kultura magiczna
Znajomość obyczajów i etykiety
Ścieżka IX — Mugoloznawstwo
Historia i kultura mugoli
Mugolskie pojazdy
Mugolskie urządzenia
Mugolska broń
Ścieżka X — Polityka i prawo
Taktyka przesłuchań
Ścieżka XI — Ekonomia i handel
Zarządzanie finansami
Sztuka negocjacji handlowych
Rozpoznawanie wartości przedmiotów dotyczących profesji postaci
Inwestowanie w ryzykowne przedsięwzięcia
Ścieżka XII — Przestępczość
Włamywanie się i otwieranie zamków
Fałszerstwo i manipulacja dowodami
Zręczne ręce i kradzież kieszonkowa
Przemyt i czarny rynek
Ścieżka XIII — Szpiegostwo
Unikanie pułapek i zabezpieczeń
Ścieżka XV — Przetrwanie
Przetrwanie w ekstremalnych warunkach
Ścieżka XVI — Społeczeństwo i wpływy
sztuka kłamstwa i oszustwa
zastraszanie i manipulacja
Ścieżka XVII — Artyzm i twórczość
Taniec
Ścieżka XVIII — Sport
walka wręcz

drzewko

Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
08-10-2025, 20:07

Witamy na forum Serpens!

Mistrz Gry utworzył dla Ciebie osobisty dział, w którym została umieszczona Twoja skrytka bankowa. Udaj się do niego i opublikuj temat z sowią pocztą oraz umieść tam swój prywatny kuferek. Na start otrzymujesz też od nas skromny prezent – znajdziesz go w swoim ekwipunku.

Możesz już rozpocząć zabawę na forum! Zachęcamy, abyś sprawdził, co Ci się przyśniło, rozeznał się w aktualnych wydarzeniach oraz spytał, kto zaczyna.

Odtąd Twoje słowa, decyzje i sojusze mają znaczenie. Uważaj, komu zaufasz — wężowe języki są zdradliwe. Dobrej zabawy!

Karta zaakceptowana przez: Vincent Rineheart

    Odpowiedz
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
10-06-2025, 08:08

Daniel Dodge

Ekwipunek

pozostałe przedmioty spoza automatycznego ekwipunku

darmowa sowa pocztowa

Historia rozwoju

[13.10.2025] zatwierdzenie karty postaci, +1 WYTRZYMAŁOŚĆ
    Odpowiedz
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 13:58 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.