• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Szkocja > Hogsmeade i okolice > Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie > Wielka Sala
Wielka Sala
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
09-10-2025, 17:55
Wielka Sala
Wielka Sala to największe pomieszczenie w całym zamku Hogwart. Jak sama jej nazwa sugeruje - jest naprawdę wielka. Długa na kilkadziesiąt stóp, szeroka na kilkanaście i o bardzo wysoko, łukowato sklepionym suficie, którego zazwyczaj nie widać, bo dzięki czarom uczniowie Hogwartu spoglądając ponad głowy dostrzegają zazwyczaj niebo podobne temu, które widać za oknem. Pod sklepieniem wieczorami unoszą się setki świec, za dnia zaś światło dziennie wpada przez wysokie i wąskie okna. Wielka Sala ma kamienną posadzkę i takież ściany, zawsze wypolerowane i zadbane przez domowe skrzaty pracujące w kuchni. Każdego dnia stoi tu kilka stołów - cztery najdłuższe przeznaczone są wychowankom domów w Hogwarcie. Po drugiej stronie od wejścia zaś, na podwyższeniu, stoi stół nauczycielski, gdzie zasiada grono pedagogiczne. Po środku tego stołu stoi krzesło przywodzące na myśl tron, należące do dyrektora szkoły. Dekoracje Wielkiej Sali zmieniają się w zależności od okoliczności.
Na lewo od stołu nauczycielskiego znajdują się drzwi prowadzące do bocznej komnaty z portretami.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta

Strony (9): « Wstecz 1 … 7 8 9 Dalej
 
Odpowiedz
Odpowiedz
#71
Mitch Macnair
Śmierciożercy
Wiek
27
Zawód
Architekt i budowniczy
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
15
0
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
15
8
10
Brak karty postaci
18-11-2025, 17:02
Odpowiedź dla Mildred Crabbe

Nie umknęło mu jak mocniej zacisnęła palce na jego dłoni. Nie rozumiał o co chodzi. Ogólnie uważał się za dość domyślnego jeśli chodziło o kontakty z kobietami, ale brał również pod uwagę fakt, że kobieca logika jest na tyle zawiła, że mógł odbierać ich sygnały mylnie. Nie zmieniało to jednak faktu, że czasami jej po prostu nie rozumiał, a przecież chciałby rozumieć.
Nie wiedział skąd ta jej irytacja. Nie robił nic złego, nie zachowywał się nieodpowiednio, a mimo wszystko miał wrażenie, że jest na niego zła i nie miał pojęcia dlaczego. Nie lubił takich sytuacji, zwłaszcza, że nie przypominał sobie aby dał jej jakiekolwiek powody do tej całej złości. Czy chodziło o tych wszystkich ludzi w około? Tak, pod tym względem się różnili, on był człowiekiem, którego ciągnęło do innych, lubił spędzać czas z ludźmi, rozmawiać, dobrze się bawić. Mildred wolała zacisze swojej pracowni od obcowania z innymi. Jednak oboje o tym wiedzieli kiedy postanowili się związać, znali swoje różnice, ale postanowili mimo ich spróbować, zobaczyć co z tego wyjdzie. Chciał ją wprowadzić w swój świat, wyciągnąć ją trochę z tego jej zacisza, czy to było coś złego?
- Co? - spojrzał na nią szczerze zaskoczony, kompletnie nie spodziewając się takich słów z jej strony - Czy kiedykolwiek dałem ci odczuć, że wymagam od ciebie takich rzeczy? - uniósł brew ku górze, chociaż nie był pewny czy ten gest był widoczny pod maską - Nie. Po prostu mi przykro, że z góry założyłaś, że przegrałem, jakby to była oczywista oczywistość. - pokręcił głową.
Oczywiście zdawał sobie sprawę, że nie był idealny, nikt nie był. Liczył się z krytyką innych i chociaż dążył do doskonałości we wszystkim czego się podejmował, wiedział, że błędy zawsze mu się przytrafią, nie ważne co. Jednak mimo wszystko gdzieś tam wewnętrznie myślał, że będzie go wspierać we wszystkim, bo przecież na tym to miało polegać. A jeśli miała go krytykować to jednak mimo wszystko ubierze to jakoś inaczej w słowa, bo przecież krytykę też normalnie by przyjął. A tak po prostu zabolało.
Rzadko wracał do przeszłości, chociaż miał również i miłe wspomnienia z nią związane. Dzisiejszy dzień jednak miał właśnie temu sprzyjać. Pewnie ci, którzy nie mieli nic miłego do powiedzenia o swoich czasach szkolnych, po prostu się tu dzisiaj nie pojawili, on jednak zawdzięczał tym murom swoje najlepsze lata nastoletniego życia. To tutaj rozpoczęła się jego przygoda z magicznymi konstrukcjami, to tutaj nauczył się pierwszych zaklęć, nawiązał pierwsze znajomości z ludźmi spoza Nokturnu. I naprawdę chętnie tutaj wracał.
- Jestem pewny, że nic się nie zmarnuje. Skrzaty zawsze były całkiem rezolutne jeśli chodziło o jedzenie i w razie potrzeby przerabianie tego co zostało na inne potrawy. - odparł spokojnie, jednak uśmiech już nie pojawił się na jego ustach, uniósł też dłoń na jej plecach wyżej, nie chcąc dać jej więcej pretekstu do kolejnych wyrzutów, naprawdę nie miał na to dzisiaj ani siły, ani ochoty.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#72
Henry Teyssier
Zwolennicy Dumbledore’a
there's no man as terrified as the man who stands to lose you
Wiek
22
Zawód
auror, poczatkujący klątwołamacz
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
16
0
OPCM
Transmutacja
19
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
10
13
10
Brak karty postaci
20-11-2025, 19:55
Odpowiedź dla Lizzy Evans

- Nie przestraszyłaś mnie... Ja... Po prostu zaniemówiłem na twój widok. - Tym razem to on odpowiedział bez ogródek, czując w sobie nagłą siłę skłaniającą do szczerości. Zarumienił się lekko, próbował skryć zawstydzenie na moment odwracając wzrok w zupełnie inną stronę. Gdyby tylko znał jej myśli, bez zawahania odparłby, że nie dostrzegał w niej żadnych braków, żadnych niedociągnięć, które mogłyby go od niej odwieźć. Jej kobiecość kryła się w zmysłowym przechylaniu głowy, z równoczesnym przygryzaniem wnętrza policzka. Jeszcze bardziej lubił, gdy ten gest dopełniały nagłe iskry skrzące się w oczach, gdy jakiś trop, czy nagły incydent w pracy sprawiał, że w całej jej postawie jeszcze żywiej odbijała się żyłka do ich zawodu. Ta mieszanka sprawiała chyba, że panienka Evans pociągała go jeszcze bardziej niż chciałby, niż odważyłby się przyznać. Chociaż dlaczego właściwie nie? Nie potrafił dokładnie powiedzieć, co powstrzymywało go przed wykonaniem nie budzącego wątpliwości gestu. Czasami zastanawiał się jak smakują jej usta. Ich kolor kojarzył mu się w czereśniami zrywanymi prosto z drzewa w ogrodach Bonesów. Ciekawe, czy kryła się w nich podobna słodycz; czy tkwiła w nich podobna soczystość niosąca w sobie uczucie nasycenia, a spływający po skórze sok potrafił ugasić pragnienie. Tak wiele razy gotów był sprawdzić to na własnej skórze, musnąć wargami jej wargi, ale powstrzymywał go tląca się na dnie serca obawa, że się mylił, że to specyficzne przeświadczenie, że rozumieli się bez słów, że ciągnęło ich do siebie coś więcej niż tylko zwykła przyjaźń, że to wszystko sobie po prostu wyobraził.
Chociaż czasem był niemal pewien, że czuła dokładnie to samo. Wyczuwał to w powietrzu, nawet w tych najprostszych chwilach, gdy siedzieli obok siebie, nachylali się nad jakąś księga i dyskutowali nad złożonością nowego zaklęcia, które chcieli opanować. Chodziło o pewien prąd przepływający między nimi bez słów, elektryczność powietrza jak przed burzą. Jego ciepłe i chłodniejsze masy przemieszczały się między sobą, sprawiając, że atmosfera stawała się gęstsza, ciśnienie wzrastało, a ich serca biły mocniej. Miał wtedy wrażenie, że w jednym rytmie.
Uśmiechnął się. Wiedział, a motyle w brzuchu wykonywały przy tym euforyczne akrobacje, że mu nie odmówi. Nigdy tego nie robiła, gdy proponował szaleństwo na parkiecie. Nie zawiódł się i tym razem.
Gdy przesuwał dłonią po jej szczupłym nadgarstku, gdy zapraszał ją do tańca, szukał jej pulsu. Chciał dostroić do niego swój własny, sprawić, aby częstotliwość bicia ich serc zrównała się, spotkała w jednym rytmie, jednej melodii. Zdarzało im się to przecież nie raz, już wiele razy wcześniej. Tak mogłoby wyglądać jego, ich życie. Właśnie tego pragnął. Aby wiecznie trzymali się za ręce, spoglądali w tym samym kierunku i rytmicznie przemierzali wspólnie budowaną egzystencję. W tańcu, niekiedy odrywając się od siebie, pozostawiając sobie przestrzeń - na oddech, na ożywczy łyk zdrowej wolności - na samym końcu znowu jednak znajdując drogę do wzajemnych objęć.
- Przy tobie nigdy nie stracę wiary w siebie. - Roześmiał się, teatralnie chwytając się za pierś udając, że jej delikatny kuksaniec sprawił mu monstrualny ból. - Miałem w końcu najlepszą nauczycielkę - dodał kokieteryjnie. Wcale nie kłamał. Zanim poznał Lizzy nie tak często można go było spotkać na parkiecie. Jednak bijąca od niej energia, szczęście odbijające się w twarzy, gdy poddawała się muzyce, sprawiały, że zawsze rodziło się w nim pragnienie, aby do niej dołączyć. Zatracić się w tańcu, zagubić się w tłumie energicznie tańczących par. Przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej, gdy zarzuciła mu na szyję ręce. Obejmował ją delikatnie, chociaż pewnie, jej bliskość sprawiła, że odważniej przesunął dłońmi po jej plecach.
To był moment. Gdy Lizzy szeptała kolejne słowa, gdy stawała na palcach, aby pozwolić im dotrzeć jedynie do jego uszu, przechylił głowę w taki sposób, że jego usta mimowolnie, na krótki moment spotkały jej wargi. Zachłysnął się tą chwilą, ciepły oddech omiótł jej zarumieniony policzek. - Nigdzie się nie wybieram, Lizzy. Chciałbym zostać przy tobie na zawsze - wyszeptał, spoglądając jej głęboko w oczu. Nachylił się jeszcze bliżej, aby po chwili, dostosowując się do melodii granej przez orkiestrę, poprowadzić jej ciało ku obrotowi wokół własnej osi, pozwalając jej na chwilę oddalić się od siebie - mimo narastającego między nimi napięcia - obrotowi na tyle gwałtownemu, aby zaraz potem zmuszona była ponownie zatopić się w jego ramionach, z twarzą przy jego twarzy, czując na policzku jego przyspieszony oddech. Delikatnie chwycił ją za podbródek i przesunął kciukiem po jej wargach. Czy naprawdę się nie mylił? Czy rzeczywiście poczuł na nich nutę wymarzonych wiśni? Nie do końca wiedział, co w niego wstąpiło, od kiedy nałożył maskę towarzyszyła mu rozgrzewająca umysł ekscytacja, a jego uczucia wobec Lizzy, mimo że wydawały się równie intensywnie jak zawsze, wyraźnie szukały dla siebie ujścia..
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#73
Lysander Hatley
Czarodzieje
Marność nad marnościami
Wiek
25
Zawód
twórca magicznych protez w Howell's Hand
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
7
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
15
4
Siła
Wyt.
Szybkość
5
10
10
Brak karty postaci
20-11-2025, 22:36
Odpowiedź dla Francesca Goldsmith

Masque de Poussière d’Étoiles

partner czuje się otwarty i marzycielski, co sprzyja rozmowom o wyjątkowo intymnych sprawach lub chwilowej melancholii.


Jestem na etapie, gdzie nie zastanawiam się nadmiarowo nad tym, co dzieje się dookoła. Moja uwaga jest zawężona do kilkudziesięciu centymetrów przede mną i okala całą postać Fran. Umyka mi to, co ona śledzi mimochodem, budując w sobie poczucie wyobcowania. Nie ma przy niej znanych mi sylwetek, przyjaciół, którymi dobrze się otaczać w szkolnych murach. Przez myśl przechodzi mi czy aby nie podziela mojego losu i nieszczególnie przez czas rozłąki z wysłużonymi ławkami zabiega o to, co było. Z łatwością jednak potrafię umiejscowić jej twarz w grupie konkretnych postaci – przecież sam wielokrotnie z nimi rozmawiałem i budowałem coś na kształt zażyłości. Zdaje mi się jednak, że nigdy tak naprawdę nie zdołałem ich poznać i że poza Francescą ciężko mi było dopuścić kogokolwiek na tyle blisko by i mnie można było ocenić nieco głębiej niż przez pryzmat misternie tworzonych pozorów. To jednak nie liczy się teraz praktycznie, bo nie chcę rozpamiętywać, przynajmniej nie te kwestie. To co tyczy się NAS natomiast jest zupełnie czym innym. Nie wychodzę jednak z przekonaniem, że w ogóle mamy prawo by roztrząsać tu przeszłość. To nie przysłuży się ani mi, ani jej, a jednak pokusa zatrzymania się na krawędzi i zerknięcia ku przepaści okazuje się silnym argumentem, by pociągnąć tę niedorzeczność jeszcze dalej.
Drżący na wargach uśmiech nie znika ani na moment, nie gubię pewności co do wykonywanych działań – jakbym z premedytacją wyłowił ją z tłumu i postanowił zająć kilka kolejnych minut bez gwaranta, że w ogóle zechce do mnie przemówić. Satysfakcja przychodzi bardzo szybko. Trzyma się niezmiennie pewnych zasad, nie zbywa, nie udaje, że jestem pustką ziejącą tuż przed jej nosem, a moja sylwetka nie przybiera nagle właściwości przezroczystości. Ocenia bez namysłu mój dobry nastrój. Poszerzam tym bardziej uśmiech i zbliżam się jeszcze trochę, by dokładniej ocenić to, czy ona faktycznie aż tak diametralnie odbiega od mojego szczerego entuzjazmu. Nie umyka mi jej ubiór, elegancki w swej prostocie, bez zbędnej prowokacji, którą sam tak bardzo uwielbiam. Zdaje się, że w przedziwną kpiną losu okazało się to, jak bardzo do siebie pasujemy. Ironicznie. W pewnym sensie wręcz nieprzyzwoicie zważywszy na ciężar niesionej historii. Okrągłe perły połyskują na jej szyi łagodnie, uszlachetniając subtelny koloryt skóry. Miękko, przyjemnie dla oka. Nawet po latach nie mógłbym inaczej na nią spojrzeć, bo gdybym próbował zaprzeczyć wszystkiemu temu, co mnie w jej postaci ujmowało, zanegowałbym własną istotę. Byłbym jedynie marną karykaturą, próbującą usprawiedliwiać swoje szczeniackie decyzje, aby czuć się lepiej.
Była więc piękna, jeśli nie piękniejsza niż w latach szkolnych – bo przecież dojrzała, ukształtowana decyzjami i przeciwnościami losu, z którymi zapewne nadal się mierzyła. Żadne z nas nie mogło liczyć na taryfę ulgową. I choć były to zapewne sprawy odmienne, to jednak jednoczyły nas mocno.
Śmieję się dźwięcznie.
— To żadna tajemnica. Dobre jedzenie, dobre napoje, piękne przedmioty, zajmujący, równie piękni ludzie. Staram się czerpać z tego, co tu i teraz — wyznaję bez zbędnych zabiegów retorycznych. Nie wgłębiam się w te wszystkie wątpliwości, które zdają się mną miotać, odkąd przestąpiłem próg szkoły. W zasadzie jest przecież naprawdę przyjemnie, grunt, by nie dać się pochłonąć demonom przeszłości.
Propozycja tańca jest zaskoczeniem, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że na taki obrót spraw nie liczyłem. Jeśli nie z jej, to z mojej inicjatywy. Tego drugiego właściwie byłem pewien. Gdy wyciąga rękę i chwyta moja dłoń, czuję przeskok iskry, której istnienie zostało przeze mnie wyparte. Nawet po tak długim czasie, organizm zdawał się jednak pamiętać.
— Nie mógłbym odmówić ci tej przysługi — rzucam już nieco bardziej drapieżnie. Wychodzę z nią na parkiet, by po chwili zatopić się w krajobrazie wirujących par. Na twarzy ponownie pojawia się maska. Zdaje się, że zupełnie odmienna od tamtej, którą nosiłem kilka godzin temu.
— Jest niezwykła… — przyznaję. — Zwłaszcza, kiedy w codzienności trudno ją odnaleźć. — Magia była wprawdzie wszędzie, towarzyszyła nam w każdej, najdrobniejszej czynności, ale ten jej wymiar niknął czasami w rutynie dni, tygodni, miesięcy… — Coś jeszcze zaskoczyło cię dzisiejszego wieczoru, poza tym, że niektóre wrażenia pozostają tak samo silne? — zagaduję, płynnie przechodząc w pierwsze kroki tańca. Patrzę na nią uważnie bez uczucia zakłopotania. Zupełnie tak, jakby nic złego pomiędzy nami się nie wydarzyło.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#74
Igor Karkaroff
Śmierciożercy
his eyes are like angels
but his heart is cold
Wiek
24
Zawód
przedsiębiorca, zaklinacz
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
25
OPCM
Transmutacja
14
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
14
15
4
Brak karty postaci
21-11-2025, 01:18
Odpowiedź dla Loretta Krueger

Może w tej złości oszukiwała nie tylko jego, ale i samą siebie; a może także i on, wyzbywając się racjonalności na rzecz doraźnej, podszytej adoracją, a zarazem niegrzecznie perwersyjnej szczerości, na jej podobieństwo prządł zawiłe nici gorzkiej prawdy.
Bo nie odprowadził jej wtedy do domu jedynie z dżentelmeńskiego, niepisanego i przez nikogo przecież nieoczekiwanego, poczucia obowiązku.
Bo nie ułożył całego schematu nagłej nie-randki tylko pod pretekstem dobrodziejstwa duszy, pragnącej zeswatać Freddy'ego z jej wieloletnią koleżanką.
Bo nie skrywał zadowolenia, gdy listownie napomknęła o skromnym mandacie nałożonym przez ministerialny departament, swą domniemaną złość kwitując przecież otwarcie koniecznością zadośćuczynienia; bo nie zamierzał udawać, że na taką ― albo jakąkolwiek inną ― wiadomość, anonsującą spotkanie, manifestującą drzemiącą głęboko potrzebę, wcale cierpliwie nie czekał.
Bo nie bez przyczyny stworzył dwie alternatywne okazje do zobaczenia jej znowu, osobiście zaintrygowany tym, którą z nich uzna za atrakcyjniejszą formę spędzania wolnego czasu; bo nie bez kozery pozwolił jej zdecydować, jej samej wyznaczyć tor dla znajomości, której od początku sam nie pozwalał nadać stosownej wartości. A ona w istocie wybrała ― nie cierpkie, mamiące zmysły wino, lecz termos z herbatą; nie obcisłą sukienkę do pary z wysokimi szpilkami, lecz prosty sweter i wygodne buty; nie niewiele znaczący flirt nad talerzem wystawnej kolacji, lecz daleką banałom rozmowę o pragnieniach i marzeniach, o przyczynach i możliwych konsekwencjach. Tym samym pokolorowała całość farbą o innym od znanych mu z doświadczenia kolorze; tym samym wryła się w pamięć na dłużej, pod zasklepione codziennością powieki wtłaczając trochę życia, trochę zapomnianego błysku. W istocie niegodnym było przyznać się do tego na głos, w istocie niezmiennie mogła być dlań zaledwie sympatyczną koleżanką, na krótką chwilę ― jeśli naprawdę by tego chciała ― nawet kochanką; zagubiony w własnych intencjach wygodnie powstrzymywał się jednak od próby nazywania tego, co z wolna zaczynało mu dolegać ― wszakże tak było prościej, wszakże tak właśnie smakował ją do tej pory.
Powoli, bez planu, spontanicznie, a zarazem głębiej, dalej, niż sięgałby materiał bielizny; tej pozbawiłby jej z pewnością chętnie, tą ściągnąłby z niej najpewniej przy najbliższej okazji, bo zauroczenie nią całą nie przyćmiło przecież najpierwotniejszych instynktów. Do tej pory wcale jednak nie wydawał się do tego spieszyć, do tej pory ich intymność zasadzała się w słowach, nie gestach ― i te mu wystarczały. Bo właściwie przy niej nie udawał, bo właściwie pozwalał sobie na wyzwolenie skrywanego zazwyczaj ja ― a ona je chyba akceptowała, ona chyba je nawet lubiła, nie odnosząc przy tym znamiennego dlań od zawsze wrażenia, że ten kostium Igora mógłby być niezadowalający.
Aż do teraz, gdy z powodów co najmniej kilku ― począwszy od działania enigmatycznej maski, skończywszy na tym, że ona wyglądała naprawdę zajmująco ― tak okropnie ją rozczarował, tak podle uprzedmiotowił, tak niesprawiedliwie odindywidualizował.
A w obliczu jej gniewu normalnie zareagowałby może ostrzej, bardziej stanowczo, jak skonfliktowana, rozpieszczona i zepsuta natura nakazywałaby zrobić; nieczęsto spotykał się bowiem z negacją, jeszcze rzadziej ― z bezpośrednim wyrazem dezaprobaty, doszczętnie podkopującym ego i samoocenę, doszczętnie dewastującym pewność siebie i poczucie własnej wartości.
Ale on, zamiast zwyczajowo tupać nogą w złości, jak to małe, obrażone i poniżone zaprzeczeniem matki, dziecko, w pierwszej chwili nie zbuntował się irytacją, a otępieniem; ale on, zamiast wyrzucania z siebie całego stosu pretensji, zwieńczonego dumnym obróceniem się na pięcie w poszukiwaniu innej, która bez zająknięcia by go zechciała, zdumiał się w jakiejś nienormalnej pasywności, jakby nieuświadomienie dążył do zgody. Jej krytyka bolała go pewnie bardziej, niżby sobie tego życzył; jej krytyka miała ponieść pesymizmem całą resztę tego bzdurnego zjazdu, w finale kwitując jego ramy niespokojnym, osamotnionym snem. Bo przez chwilę przemknęło mu nawet niechlubnie przez myśl, że miała rację.
― Naprawdę myślisz, że chcąc się z kimś tylko przespać przedtem chodzę na spacery? Odprowadzam do domu i bynajmniej się do niego nie wpraszam? ― Ironia rozlała się wzdłuż retorycznych pytań, choć w swoim tonie nie była nieznośnie zajadliwa. ― Myślisz, że rozmawiam o czymkolwiek innym, niż o tym, co chciałbym z nią w tym łóżku robić? Że widuję ją częściej niż raz na jakiś czas, czyli tylko wtedy, gdy najdzie mnie taki kaprys? ― kontynuował bez dłuższego zastanawiania się, bo taką nieprzystojną szczerością należało się z nią podzielić, bo tak podpowiadała mu jej mimika i wciąż okalająca jej kanty, karnawałowa ozdoba. ― Ciebie chciałem poznać, chciałem zrozumieć, tak po prostu, bez oczywistego celu, bez obciążających oczekiwań ― wyrzucał dalej, cicho, łagodne, choć słowa te niosły ze sobą moc większą, niż obecnie pojmował; już za minut kilkadziesiąt miał karać się za nie wewnętrzną przyganą, jakby wcale na nie nie zasługiwała, jakby tutejsza farsa wcale ich od niego nie wymagała.
Bo bez masek pokrętnie nie przyznałby na głos, że wraz z jej obecnością zaczynała tlić się w nim jakaś od dawna na oczy nieoglądana świeżość; bo bez masek nie odsłoniłby się z tą niepochlebną częścią frywolnego jestestwa, którą do tej pory skrzętnie przed nią ukrywał. Zgnilizna angielskiej cywilizacji nakazywała czerpać z niej garściami, a on w jej granicach priorytetowo zapragnął szukać przede wszystkim jednego; miłość albo jej kuszące iluzje lubiły sycić temperament, na końcu przeważnie mszcząc się egzaltowanym niespełnieniem. Żadna bowiem kobieta, sprowadzona na noc jedną lub kilka, nie dawała ciepła, deklaracji ni upragnionej czułości; żadna nie zadawała pytań, żadna nie obejmowała ramieniem, żadna nie zostawała do rana, po wszystkim prędko zwlekając się z pościeli do rzeczy ważniejszych i bardziej naglących ― niedopitego kieliszka wina, gorącej kąpieli, wreszcie też i własnego łóżka, własnej prywatności. Nią nie dzielił się z nim nikt już od dawna; jej od pewnego czasu już nawet nie chciał poznawać, ilekroć ładna lalka zaśmiewała się cynicznie albo głupio, ilekroć dogodna dla obu stron oszczędność chroniła od przygnębienia spędzającego sen z powiek.
Więc potem pozbawiał ich obydwoje tych nienaturalnych, teatralnych kostiumów, więc potem kołysali się w ostatnich, finałowych krokach dostojnego walca, wyrzucając z siebie ostatki dręczących ciała konstatacji.
― Nadal cię to interesuje? To już chyba bez znaczenia ― zauważył, gdy swą wiarę określiła już czasem przeszłym, gdy otwarcie kontynuowała wartościowanie go przez pryzmat tamtych kilku leciwych uwag; pozorowana obojętność przysłoniła fakt, że tak nagle zmalał o dobre kilkanaście centymetrów, że ― tak nagle ― męska jaźń skruszała o parę zauważalnych stopni. ― Pewnie są ważne, pewnie masz rację. Może po prostu nie umiemy ze sobą rozmawiać ― stwierdził gorzko, ale wciąż łagodnie, nie zahaczając o głos nonszalanckiej kpiny; wina leżała gdzieś pośrodku i nonsensem byłoby dalej o niej rozstrzygać. ― Odprowadzę, ale pod jednym warunkiem... ― pozwolił sobie zarządzić, opuszczając parkiet przeznaczony do tańca. ― Że nie skreślisz tej rozmowy, zanim spróbujemy ją dokończyć.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#75
Mildred Crabbe
Nieaktywni
Wiek
25
Zawód
Alchemik w św. Mungu
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
10
0
OPCM
Transmutacja
0
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
5
23
Siła
Wyt.
Szybkość
5
9
5
Brak karty postaci
22-11-2025, 19:08
Mitch

Raz, dwa, trzy, obrót. Jeszcze trochę, Mildred. Jeszcze tylko kilka taktów. Rytm muzyki przetaczał się gdzieś nad moją głową, ale ja już byłam ponad nim a może obok, w zupełnie innym miejscu, gdzie nie istniała sala balowa, muzyka, tancerze i ta idiotyczna sprzeczka. Mój żart kompletnie mu umknął, próba zmiękczenia tego wszystkiego nie została dostrzeżona, a zamiast tego dostałam obruszenie i cierpkość w jego głosie.
- To był żart, Mitch. Mogę mówić ci takie rzeczy co rano, bo są prawdą, a nie dlatego żeby wytknąć ci jakieś wymyślone wady. - Merlinie, czy naprawdę myślał, że żart o komplementach był przytykiem? Gdzieś pomiędzy pulsowaniem bólu skroni a coraz ciaśniejszym uciskiem maski, która zdawała się żyć własnym życiem, poczułam rosnące znużenie. Miałam przemożną ochotę ściągnąć ją z siebie, zejść z parkietu i zakończyć taniec, który najwyraźniej dla żadnego z nas nie był przyjemnością. Nie rozumiałam tego, bo wchodząc na parkiet buzowały we mnie zupełnie inne emocje, a teraz czułam się kompletnie odrealniona, jakby to muzyka... Ale nie była to muzyka, bo nikt inny wokół nas się nie kłócił, a przecież słuchaliśmy tej samej melodii.
Tłum wirował wokół nas, kolorowe suknie i peleryny zamieniały się w rozmyte plamy; muzyka, jeszcze chwilę temu zbyt głośna, teraz brzmiała jakby z oddali, jakby ktoś przykrył mnie grubą warstwą waty. Wszystko było zniekształcone, rozmazane, odległe; nawet Mitch nie znajdował się już blisko, ale gdzieś daleko, a moje dłonie na jego ciele wydawały się całkowicie odrealnione, jakbym stała otoczona jakimś kokonem. Nadmiar bodźców już mnie nie irytował, ale zaczął przerażać.
- Dokończmy ten taniec i ochłońmy. - Ja na pewno tego potrzebowałam, chwili ciszy i spokoju, aby pozbierać rozsypane emocje, nad którymi coraz ciężej było mi panować. Przerysowany obraz otoczenia, Mitcha, mnie, wszystkiego – to było za dużo niż coś, co mogłam sama udźwignąć. Nienawidziłam tego uczucia, jakbym traciła kontrolę nad własnym ciałem i nastrojem.
Poczułam, jak jego dłoń przesuwa się wyżej po moich plecach, jakby chciał udowodnić, że naprawdę niczego nie robił źle. Milczałam, nie chcąc prowokować kolejnej wymiany zdań. Wbiłam wzrok w jakiś punkt nad jego ramieniem, w świece unoszące się w górę, w kelnerów śpieszących z tacami, w inne tańczące pary. Milczenie było jedyną formą samoobrony, jaka mi została, chociaż przecież nie miałam się przed czym bronić. Nie powinnam mieć w sobie tego dziwnego, niechcianego, gniewnego uczucia, że powinnam cokolwiek usprawiedliwiać.
Przypomniałam sobie inny taniec, ten na weselu, wśród nieznanych mi ludzi i w nieznanym miejscu; jakże był inny od obecnego. Czasy nie tak odległe, a jednak wydawały się być zupełnie odmienną rzeczywistością. Wtedy nie mieliśmy żadnych masek, nie dusiłam się pod nią, nie szukałam łapczywie oddechu powietrza, za którym nadeszłaby ulga. Po prostu cieszyłam się chwilą. Dlaczego teraz nie mogłam? Co zmieniło się w tych dwóch tańcach z tą samą osobą?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#76
Loretta Krueger
Czarodzieje
I am mine before I am ever anyone else's.
Wiek
20
Zawód
alchemiczka, pracuje w aptece ojca
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
5
0
OPCM
Transmutacja
5
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
20
Siła
Wyt.
Szybkość
7
11
13
Brak karty postaci
25-11-2025, 23:05
Odpowiedź dla Igor Karkaroff

Wciąż uparcie trzymała się wiary, że wie o ludziach więcej, niż oni sami gotowi byli jej pokazać. Ta wiara nie była kaprysem, a czymś niezbędnym, niemal oddechem - bez niej cała rola, którą grała, cały misternie utkany wizerunek mógłby runąć jak domek z kart, ustawiony precyzyjnie, niemal z pietyzmem. Bo jeśli przestałaby wierzyć, że ludzi można przewidzieć, że można ich rozgryźć, wtedy mogliby zapragnąć rozgryźć ją.
Odsłonić mechanizmy, które napędzały jej skomplikowany organizm. Przebić mur, który tak starannie wznosiła. A za nim, leżałyby wszystkie trupy, których nie zamierzała nikomu pokazywać: pomyłki, przywary, pospiesznie popełniane błędy i głupstwa, o których wolała myśleć, że nigdy się nie wydarzyły. Dlatego właśnie rozumiała, że tylko znajomość ludzi - ich intencji, zachowań, emocji - pozwalała jej wciąż kamuflować się bezbłędnie. Może dlatego w złości zapragnęła mu pokazać, że nie może jej ot tak, dla własnej wygody, zagarnąć. Że nie przejdzie przez żadną granicę, dopóki ona sama nie uzna, że jest na to gotowa. A może… może tak naprawdę bała się tego, jak łatwo się z nim rozmawia. O wszystkim. O marzeniach, rodzinie, drobnych radościach i banalnych troskach. To właśnie w tym tkwił jej niepokój: nie w tym, że robił coś źle, lecz że robił wszystko zbyt dobrze.
Bo zwykle to ona kontrolowała przebieg rozmowy, ton, gesty. A on raz po raz, słowem, spojrzeniem, drgnięciem kącika ust wytrącał jej kontrolę z rąk. Wszystko działo się jakby poza nią. Może więc wina leżała właśnie w tym - w jej potrzebie bycia alfą, betą i omegą własnego świata. Bo ludzie - ci zachłanni, ci głodni, tak brzydko uparci - zwykle okazywali się być nic nie warci i przewidywalni. A on nie był.
Jeszcze wczoraj widziała w tym świeżość. Ulgi doznawała na myśl, że trafiła na kogoś, kto nie recytował tych samych frazesów, kto słuchał, naprawdę słuchał i zdawał się rozumieć. A dziś widziała w tym zagrożenie. Niebezpieczeństwo czyhające na moment, w którym ktoś zbyt bystry przejrzy całą konspirację, którą budowała latami. Niczym złodziej przyłapany na gorącym uczynku.
A tego właśnie nauczyło ją życie: grać swoją rolę bezbłędnie, nieomylnie, z twarzą całkowicie niewzruszoną. By kiedy ktoś złapie cię za rękę w chwili, gdy sięgasz po cudze - umieć powiedzieć pewnie, spokojnie, z pełnym zaparciem: to nie moja ręka. By każdą winę umieć odsunąć od siebie, a jeśli już przyjąć, to tylko w duchu, tylko od środka - tę odrobinę złości, kroplę lęku, cień impulsu, który kazał jej uciekać, kiedy zaczynało ją to uwierać. Nie za to, co padło z jego ust. Nie, tego brać na siebie nie zamierzała. Bo nikt tak pięknie nie spełnił jej oczekiwań jak on - i nikt tak brzydko zarazem. Jego słowa uderzyły w nadstawiony policzek, a on naciskał, mocniej i mocniej, jakby to w niej pragnął odnaleźć winę za pokusę, której uległ. Jakby chciał sprowadzić ją - ją, z jej kunsztem, z jej perfekcyjnie wypracowaną obroną - do poziomu dziecka przyłapanego na kradzieży cukierka.
Nie wiedział, z kim się mierzy. Nie miał pojęcia, że przekomarzanie się winą, słowem, gestem było jej naturalnym środowiskiem. Mogłaby wirować tak całą noc - słowo za słowo, cios za cios, gest za gest - i nawet by się przy tym nie zmęczyła. A jednak nie chciała. Nie tym razem. Bo zaczynało do niej docierać, że on… miał rację. Czy mogła naprawdę rozumieć jego pobudki, skoro tak naprawdę nie znała go wcale? - Mówisz to tak, Igorze, jakbym miała prawo to wiedzieć - zaczęła pewnie, twardo, choć pod powierzchnią wrzało rozgoryczenie, którego nie umiała jeszcze porzucić. Może nawet nie chciała. - Nie. Mówisz to tak, jakbym powinna to wiedzieć. Jakbym miała z góry zakładać, że jesteś mężczyzną, który żeby zaprosić kobietę do łóżka… nie musi się starać. Nie musi z nią rozmawiać, spędzać czasu, spacerować, odprowadzać do domu. Że to wszystko jest tylko dodatkiem, drogą na skróty, kroplą miodu prowadzącą do tego jednego celu. - jej głos złagodniał, choć to nie odpowiadało emocjom, które się w niej kotłowały. - A ja tego nie wiem. – nie wiedziałam. - Może ludzie wokół ciebie rzeczywiście tak cię widzą. Może ta łatka przylgnęła do ciebie jak druga skóra, Igorze. I może nauczyłeś się z nią żyć, może nawet ją polubiłeś, skoro czasem sam nią wymachujesz… - umilkła na sekundę. - Ale ja cię takim nie znam. - powiedziała to spokojnie, nie jako pochlebstwo, nie jako wymówkę - lecz jako najbardziej niewygodny z faktów. Jak coś, co odkryła dopiero teraz i co wymknęło jej się z ust szybciej, niż zdążyła to przemyśleć.
Ciebie chciałem poznać. Ciebie zrozumieć. Te słowa trafiły w nią dokładnie tam, gdzie jeszcze chwilę temu kotłowały się jej obawy - jak dłonią sięgającą w miejsce, które skrzętnie skrywała. Bo właśnie w tym, jak wyznał, odnajdywał swój cel. Bo to ją chciał obdzierać z warstw, szukać prawdy ukrytej za murem, który przed wszystkimi stawiała. I choć to brzmiało jak coś, co wiele kobiet chciałoby usłyszeć - nawet ona - to jednak w niej wygrywał lęk. Lęk przed tym, co może w niej znaleźć. I czy, gdy już znajdzie, nie okaże się rozczarowany. Albo co gorsza - ona sama. Patrzyła na niego w milczeniu, w jego oczy, jakby mogła wyczytać z nich prawdę albo kłamstwo, albo chociaż drgnienie intencji. Lecz nie znalazła nic. Nic poza tą samą nieodgadnionością, którą emanował od początku. Jakby był jedynym człowiekiem, którego emocje nie dawały się jej rozłożyć na czynniki pierwsze. Przez chwilę tylko stała tak, zawieszona, niepewna, co odpowiedzieć, jaka maskę przyjąć - bo wciąż grzała ją złość, a jednocześnie nie miała pewności, na kogo właściwie. Na niego? Czy na siebie? - Poznajesz - powiedziała w końcu, z lekkim wahaniem, które wdarło się do głosu mimo jej woli. Bo to się działo. Nieproszone, nieplanowane. Znów wymykające się spod jej kontroli.
Gdy maska opadła, a wszystko stało się bardziej realne, bardziej namacalne, nagle nie była już tak pewna żadnego z wypowiadanych przez siebie słów. Nie wiedziała nawet, dokąd właściwie ta rozmowa ma ich doprowadzić. Bo choć nie składali sobie żadnych obietnic, choć oboje byli wolni od deklaracji i zobowiązań, to czuła aż nazbyt wyraźnie, że wystarczy jedno nieostrożnie postawione słowo, jeden fałszywy krok - i przestaną chcieć się wzajemnie do czegokolwiek przekonywać. Do racji. Do siebie. Może do niczego. Może nawet nigdy.
Skinęła głową, kiedy mówił dalej, choć ciężko było jej już oddzielić ciekawość od zmęczenia. Nadal chciała wiedzieć, nadal ją to interesowało - nawet jeśli w pewnym sensie straciło to znaczenie. Bo rzeczy pod dywan zamiata się w całości. Albo robi się to w pełni, albo nie robi wcale. Bo pozostawione na podłodze, nawet najmniejsze okruchy, wcześniej czy później ktoś musi posprzątać. Bo drobinki pod podeszwami potrafią chrzęścić przy każdym kroku - przypominać, uwierać, burzyć porządek i harmonię, którą tak desperacko próbowała utrzymać. – A jednak wciąż rozmawiamy – nieudolnie, kłócąc się i wiercąc, zapominając o własnych potrzebach, a może właśnie je wyciągając na sam wierzch.
Zeszli z parkietu, nieubłaganie zbliżając się do końca. Końca rozmowy. Końca spotkania. Końca emocji, które to wszystko zasilały. Jego kolejne słowa wybiły ją jednak z rytmu. Spojrzała na niego, jakby chciała upewnić się, co naprawdę stoi za tym tonem, tą determinacją. Nie wiedziała, czy ma na to chęć - i czy ma jeszcze siłę, by to wszystko kontynuować. Czy to w ogóle miało sens. Czy potrzebował tej rozmowy on… czy może jednak również ona. Skinęła głową. - Tylko nie tutaj – zgodziła się cicho, pewnie.

z.t x2
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#77
Freddy Krueger
Czarodzieje
zawsze budzę się za późno, nawet jeśli nie spałem
Wiek
21
Zawód
rybak, diler
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
zakurzona
kawaler
Uroki
Czarna Magia
2
0
OPCM
Transmutacja
4
4
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
11
Siła
Wyt.
Szybkość
15
15
10
Brak karty postaci
27-11-2025, 18:04
Odpowiedź dla Varya Borgin

Co, jeśli się myliła, a ja naprawdę wciąż byłem tym samym chłopcem? Szkolna przygoda tylko zdawała się być odległym wspomnieniem wszak opuściłem te mury ledwie pięć lat temu – zbyt wcześnie, aby zapomnieć i jednocześnie zbyt dawno, żeby każda sytuacja pozostawała żywa i pozbawiona luk. Zostawiłem to za sobą, tak sobie powtarzałem, ale mimo wszystko powrót zawsze wiązał się ze skojarzeniami, z błądzącymi myślami, które chcąc nie chcąc przywracały obrazy, przypominały słowa i twarze; uśmiechy, kpiny, radość i smutek. Niemożliwym było odciąć się zupełnie - bez żadnego wpływu, bez skazy czy absurdalnych korzyści. Jedni czerpali, inni tracili. A ja? Ja chyba po prostu się z tym pogodziłem.
Trudno było nie przyznać, że przy jej boku było mi prościej, bo choć nigdy wcześniej nie przyszło nam tych korytarzy przemierzyć razem, tak wówczas zdawaliśmy się nadrabiać zaległości. Nie wiem, czy stały za tym więzy krwi, bowiem rodzinne relacje znałem jedynie z opowieści i przeczytanych książek, ale wyjątkowo szybko doszliśmy do porozumienia i odnaleźliśmy wiele aspektów, które nas łączyły. Jej towarzystwo sprawiało mi radość, dawało poczucie przynależności i pewność, że nawet, gdybym zrobił coś złego byłaby gotów mi pomóc – wyciągnąć dłoń, szarpnąć ku górze i dodać otuchy. Zrobić to z chęci, nie z konieczności. Nie z powinności, jaka zdawała się ograniczać i tworzyć wyłącznie fałszywe fasady pozornego bezpieczeństwa. Mogłem na nią liczyć, tak samo jak ona mogła na mnie. Zapewne nie potrafiłem tego pokazać, ale naprawdę byłem jej wdzięczny – już nie tylko za to, że miała odwagę przyjść na barkę i postawić mnie w sytuacji bez wyjścia.
-Ciebie też to bawi?- spytałem zerkając na nią z ukosa. -W sensie, że ryba tak?- wygiąłem wargi w lekkim uśmiechu, po czym westchnąłem pod nosem – nie ze zrezygnowania, raczej rozbawienia. -Najwyraźniej nigdy się od nich nie uwolnię- mruknąłem.
-Ile ja tam wypiłem. Szklaneczkę? Może dwie?- tylko w Hogwarcie; ale tego już nie zamierzałem dodawać głośno. Oczywiście, że przygotowania nie mogły odbyć się bez kubka bimbru zmieszanego z podłą w smaku herbatą, zwłaszcza że nie skosztowałem nic lepszego i świadomie wystawiłem się na poważną próbę. Trudno było mi sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz zdarzyło mi się wejść w tłum ludzi pozostając o trzeźwych zmysłach – wolnych od magicznych środków, które skutecznie potrafiły zagłuszyć te parszywe głosy. Zatruwające umysł krzyki przypominające o strachu, o wycofaniu, o beznadziei i konieczności rychłego poddania. Równie drażniące, co paraliżujące. Czy był inny sposób, aby się uwolnić? Być może, ale wydawało mi się, że próbowałem już wszystkiego.
-Ja byłem z tych mądrych, a Loretta z nadętnych- szepnąłem bardziej do siebie, niżeli do zebranych. Rzadko zdarzało mi się być zgryźliwym, jednakże nie było tajemnicą, iż chlubą jej dormitorium była arogancja – tak kompletnie do niej nie pasująca. Im bardziej ją poznawałem, tym bardziej dziwiłem się takiej decyzji tiary, ale najwyraźniej miała swoje powody. Może pragnęła kontynuować rodzinną tradycję? Nierzadko dzieci trafiały do tych samych herbów, co ich rodzice.
-Aha- odparłem nowo poznanej dziewczynie. Zapewne powinienem był pociągnąć rozmowę, powiedzieć coś więcej lub grzecznościowo dodać – liczę, że ci się tu podoba – ale zwykle w takiej sytuacji stałem jak ostatni kretyn i udawałem, że mnie tu nie ma. I – co najlepsze – wychodziło mi to zwykle całkiem nieźle.
Nie pozwolili mi jednak na to; ani Igor, ani Loretta, którzy, nim zdążyłem zmienić z dziewczyną choć kilka zdań, zniknęli pomiędzy kołyszącymi się na parkiecie parami. I najpewniej, gdyby wcześniej wspomnieli o tej propozycji to wyśmiałbym ich prosto w twarz, bowiem równie bardzo wstydziłem się kobiet, co własnych kroków na parkiecie. Nie potrafiłem tańczyć, nijak miały się argumenty, iż palce pociągające za struny wygrywały melodię, a więc musiałem czuć rytm – może i tak, ale nie kiedy musiałem się do niego poruszać.
Sam byłem zdziwiony przypływem odwagi, bo nawet jeśli pytanie było niezgrabne i mało zachęcające, to w końcu padło z moich ust. Zerkałem to na nią, to na wypolerowaną podłogę czując jak ta chwila przedłuża się w nieskończoność – czyżby nie wiedziała jak grzecznie mi odmówić? I kiedy już prawie zabrałem dłoń mych uszu doszło krótkie chciałabym, na co zareagowałem widocznym zdziwieniem. Mimowolnie zatrzymałem wzrok na jej tęczówkach i wygiąłem wargi w lekkim, nieco zawstydzonym uśmiechu.
-Ja..- mruknąłem zaciskając palce na jej ciepłej dłoni. -Ja też- odparłem zgodnie z prawdą. Skłamałbym twierdząc, że nie dodało mi to wyznanie otuchy, bowiem jeśli nie umniejszała swoim umiejętnościom, to nikomu nie przyjdzie się na koniec wstydzić. -To, to… to chodźmy- pociągnąłem ją delikatnie w swoją stronę, by już wspólnie udać się gdzieś na obrzeża pełnego parkietu. Tam, gdzie nikomu nie będziemy przeszkadzać, a przy okazji – jeśli w ogóle było to możliwe – nikt na nas nie zwróci uwagi.
I zaczęło się, naprawdę zaczęliśmy tańczyć.
-Bardzo- odparłem kompletnie nie w swoim stylu – zbyt odważnie, zbyt szybko. Bez namysłu. Przyglądając się jej masce czułem jakąś dziwną wolność i beztroskę, jakbym tego wieczora naprawdę mógł zrobić wszystko na co miałem ochotę; opróżnić całą beczkę piwa, śmiać z najmniej lubianymi kolegami, wygrać w klubie pojedynków, a nawet - bujać się na parkiecie do bladego świtu w towarzystwie pięknej pani. Zapominałem o strachu, zostawiłem za sobą wstyd, jakby nigdy nie były integralną częścią mnie, jakbym nigdy nie musiał się z nimi mierzyć. Jakby były ledwie niepotrzebnymi pionkami na planszy, które wystarczyło zbić. Czy Loretta miała rację? Alkohol musiał zacząć działać? Jeśli to była jego zasługa, to chciałem tylko więcej.
-A tobie?- spytałem ponownie opierając dłoń o jej lędźwie po tanecznym obrocie.
-Wydajesz się bardzo spięta. Jestem, aż tak zły?- uniosłem pytająco brew, po czym obróciłem wzrok od jej oczu szukając przyjaciół. Magia mogła działać; mogła rozluźnić, mogła dodać pozornej odwagi i pewności siebie, ale nie była w stanie oszukać prawdziwej natury. A ja specjalizowałem się w ucieczkach.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#78
Lizzy Evans
Zwolennicy Dumbledore’a
have a kind heart, fierce mind & brave spirit
Wiek
19
Zawód
Kadetka aurorska
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
mugolak
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
10
0
OPCM
Transmutacja
12
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
8
6
10
Brak karty postaci
29-11-2025, 14:44
Odpowiedź dla Henry Teyssier

Serce zabiło szybciej; Zatrzepotało niczym ptak próbujący zerwać się do lotu, choć przed wolnością powstrzymywała go klatka, w tym przypadku żeber. Lizzy spoglądała na Henry'ego przez długą chwilę, bo w tym czasie czas spowolnił swój bieg. I jej policzki zostały skropione rumieńcem, rumieńcem, który niedługo później stał się przyczynkiem wyrzutów sumienia. Czemu aż tak silnie reagowała na komplement przyjaciela? Każda dziewczyna lubiła podobać się chłopakom, od czasu do czasu i Lizzy zbierała komplementy od tego czy owego towarzysza, ale nigdy — przenigdy — nie wywierały one na nią tak wielkiego wpływu, jak proste przecież, ale wyraźnie płynące z serca i szczere słowa aurora. Spojrzenie sunęło po wyrazistych liniach jego twarzy, gdy odwrócił wzrok w inną stronę. Bał się, że powiedział za dużo? A może wstydził się, podobnie jak ona, bo istniało prawdopodobieństwo, że oboje źle zrozumieli sytuację, w której się znaleźli? W jednej chwili zapragnęła złapać go za dłoń. Nie, objąć rękoma jego ramię, a może i cały tułów, tak jak robili to zawsze, gdy nie potrafili odnaleźć odpowiednich słów, by określić to, co czują. Wtedy dotyk przychodził naturalnie, rozwiewał wszelkie wątpliwości, otaczali się wspólnie kocem spokoju i przez tych kilka chwil, gdy byli obok, nic nie mogło im zaszkodzić.
A jednak w pewnym momencie wargi Henry'ego ułożyły się w najpiękniejszy z jego uśmiechów. Właśnie tego szukała, dla niego potrafiła przecież robić nawet największe głupoty, byleby wyciągnąć go z matni stresu związanego z pracą i obowiązkami, z melancholii, która ciągnęła się za nim jak welon, odkąd tylko pozwolił jej przekroczyć mury broniące go przed okrucieństwem świata zewnętrznego. Wiele mogłaby zrobić dla tego uśmiechu, dla iskier radości tańczących w oczach młodego mężczyzny, dla samego poczucia, że zdjęła mu z barków chociaż część ciężaru, który upierał się nosić samodzielnie. W końcu odnaleźli się w tym chaotycznym, często nieprzyjemnym świecie, dwie figury z dwóch różnych krańców spektrum. Może dlatego czuli się przy sobie tak spełnieni? Potrafili dopasować się idealnie. Evans sądziła, że działo się tak właśnie dzięki sile łączącej ich przyjaźni.
Gdy palce Henry'ego sunęły po jej nadgarstku, gdy szukały jej pulsu, wiedziała już, że przyjaźń była tylko jednym z elementów. Czuła bowiem, że gdyby uczucie to wypełniało całość ich relacji, serce nie biłoby jej teraz tak mocno, tak prędko, Henry nie mógłby wyczuć tej zmiany. Przez myśl jej nawet nie przeszło, żeby cofnąć rękę. Zamiast tego nieśmiało przyznawała się przed sobą, że... Chciała, by miał tego świadomość. Efektów tego, co robiła z nią jego bliska obecność, to poczucie bezpieczeństwa, gdy sunęli razem w tańcu i nie martwili się już zupełnie niczym. Kiedy powietrze, poza zapachem róż, nasiąknęło jeszcze ich słodką bliskością, odurzającym zapachem, przed którym do tej pory — oboje — starali się uciekać, pchani obawą, że gdy raz się nim zaciągną, nie będą umieć żyć w świecie bez niego.
— Trzymam za słowo — odpowiedziała mu ciszej niż zazwyczaj; szept nadawał ich rozmowie charakteru konspiracji, jeszcze bardziej zatracając ich w głębi żartów, porozumień i nawiązań, które dostępne były tylko i wyłącznie dla nich. Dlatego też na następne słowa Henry'ego spojrzała na niego z dołu, jednocześnie przechylając głowę w bok tak, aby policzek oparł się o jej bark. Szeroki uśmiech rozświetlił twarz kadetki, która podobnie kokieteryjnie przeniosła ciężar ciała z jednej nogi na drugą, co spowodowało lekkie, wciąż kontrolowane kołysanie. Jej dalsze słowa miały podobne przesłanie. Chciała ośmielić swego partnera, a jednocześnie wykonać pierwszy ruch. Sprawdzić, czy to, co czuła, to, co podpowiadało jej przeczucie, mogło być prawdą. Czy Henry naprawdę mógł czuć do niej to, co ona do niego? Czy jego ciepłe dłonie, które sunęły po jej plecach mogły stanowić pewną obietnicę, a może badanie gruntu? Czy były tylko zwyczajnym elementem dobrej zabawy, jak na jednej z wielu przetańczonych wspólnie imprez?
Nie musiała długo czekać. Henry przesunął głowę, usta, które do tej pory zbliżone były do ucha młodego mężczyzny, teraz zetknęły się z jego wargami. Lizzy otworzyła szerzej oczy, czując, że nagła fala ciepła zalewa ją całą — od czubka głowy aż po palce u stóp. Ciało ledwo powstrzymało się przed pogubieniem kroków, zapewne tylko dzięki pamięci mięśniowej. Oszołomiona nie była w stanie zareagować inaczej; czuła na swych wargach mrowiące ciepło w miejscu, w którym zetknęły się ich usta. Przypadkiem. Dziewczyna bardzo nie lubiła przypadkowości, wprowadzała ona jeszcze więcej pytań niż odpowiedzi. Teyssier, chyba czytając jej w myślach, rozpoczął rozwiewanie wątpliwości, które w niezwykłym tempie ścisnęły serce młodej kadetki. Jego słowa przebijały się przez szum krwi uderzającej do głowy, ale brzmiały pewnie. Były obietnicą. Obietnicą przypieczętowaną ciepłym oddechem, który czuła na swoim policzku (tak bardzo pragnęła, aby ta chwila trwała dłużej), głębokim spojrzeniem prosto w jej oczy. A ona? Ona nie mogła wydusić z siebie nawet jednego słowa. Chyba wstrzymała oddech, niepewna jeszcze, czy nie została ofiarą swej własnej, nadpobudliwej wyobraźni. Zmusiła się do przesunięcia rąk z jego szyi na ramiona. Palce zacisnęły się na materiale marynarki mężczyzny, był prawdziwy. Nie był snem, nie był zjawą. Był jej Henrym. Gdy obrót zmusił ich do krótkiej rozłąki, dopiero zrozumiała sens jego słów, tego, co miało miejsce dosłownie kilka sekund wcześniej. Poddała się tempu, powróciła prosto w jego ramiona już z przymkniętymi oczami, z policzkami w kolorze soczystej czerwieni, drżącymi z emocji, rozchylonymi wargami.
— I ja... — zaczęła cicho, gdy powoli, z trudem podnosiła powieki. W kącikach oczu zamigotały kryształki łez, ale na ustach wciąż jawił się uśmiech. Drżący, nieśmiały, ale szczery. Gdy Henry przesuwał kciukiem po jej wargach, miała wrażenie, że zaraz roztopi się w jego ramionach. Wszystko, co robił, wszystko, co się z nimi działo, było tak dobre, tak naturalne, jakby do tego właśnie byli stworzeni. Wreszcie, odrzucając gdzieś na bok myśl o muzyce, o tańcu, o całym balu, zmusiła ich do stanięcia w miejscu. Jej dłonie, niecharakterystycznie drżące, ułożyły się delikatnie na obu policzkach młodego mężczyzny. Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu, z radością tonąc w głębi jego spojrzenia, w szczęściu, które spłynęło na nich niespodziewanie, a które kumulowało się w nich przez tak długi czas. — Pragnę być przy tobie już do końca — wyszeptała wreszcie, prosto w jego wargi. Bo oto znów stanęła na palcach, znowu z intencją, lecz tym razem ukierunkowaną w inne miejsce. Wargi sięgnęły warg, muskając je początkowo z rozedrganą od emocji czułością, jak dotyk motylich skrzydeł. Przy każdym kolejnym muśnięciu nabierała jednak pewności, a przez ową pewność przepływało najsilniejsze z uczuć tego świata. Miłość. Czysta, prawdziwa, szczera, słodsza od miodu, uzależniająca bardziej od nikotyny wspólnie wypalanych przez nich papierosów. Euforia płynęła w żyłach kadetki, mieszała się z adrenaliną w równych proporcjach, wprowadzając całe ciało w stan totalnego szczęścia. W głowie zrobiło się zupełnie lekko, kolana ugięły się nieco, niezdolne już do trzymania pełnego pionu. Najważniejszy w tej chwili był drugi człowiek; Henry, który odważył się zakwestionować wiszący między nimi status quo.
Lizzy będzie mu za to wdzięczna do końca życia.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#79
Manon Baudelaire
Śmierciożercy
normal is an illusion. what is normal for the spider is chaos for the fly.
Wiek
25
Zawód
alchemiczka w szpitalu św. munga
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
0
10
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
23
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
7
Brak karty postaci
30-11-2025, 16:33
Odpowiedź dla Morty Dunham

Bała się utraty kontroli. Nigdy nie pozwalała sobie na to, aby to ktoś inny mógł mieć nad nią przewagę. Sama myśl o podobnej sytuacji wzbudzała w niej dreszcze, nakazywała umysłowi ułożenie przynajmniej kilku dróg ewakuacyjnych i tyleż samo planów awaryjnych. Gdy jednak pod wpływem ciągłych prowokacji Mortiego oddała mu panowanie nie tylko nad sytuacją, ale nad sobą, zrobiła to zaskakująco świadomie. Świadomie tonęła w ruchomych piaskach, w pułapce, którą samodzielnie przygotowała. W pierwotnym zamyśle miały one pochłonąć tego, który pozwoli sobie względem niej na zbyt wiele. Tymczasem to ona traciła możliwość ruchu, ucieczki, wyimaginowanej wolności, która przyświecała jej cały ten czas, będąc majaczącą w oddali obietnicą osobistego spełnienia.
Tonęła. W ostatecznym akcie oddania, w pierwszym ruchu, który pozbawiony został chłodnej kalkulacji zysków i strat, sięgnęła do jego ramienia, uczepiła się go palcami, wbiła paznokcie w materiał. Nie po to, by zrobić mu krzywdę, ale po to, by przekonać się, że wciąż był obok. Żeby pokazać mu, jak wiele dla niej znaczył, że był jej jedynym ratunkiem. Myśl ta była okropnie upokarzająca; uderzała przecież w sam środek, w samo serce budowanej przez lata dumy i niezależności. Oto jeden taniec, kilka wymienionych w pozornej kurtuazji zdań sprawiło, że przyjąć musiała wniosek, którego obecności obawiała się najbardziej.
Uzależniła się od niego.
Gra, którą toczyli do tej pory, była tylko zabawą. Przez kilka ostatnich tygodni wmawiała sobie, że nie mogło to znaczyć nic więcej, że w każdej chwili mogłaby rzucić na stół klucze do mieszkania na Pokątnej, wyjść z niego bez choćby jednego spojrzenia w kierunku Dunhama. Wierzyła wtedy, że mogłaby go zostawić, porzucić, a co ważniejsze — zapomnieć o jego istnieniu. Pierwsze przyszły prośby o złożenie obietnic. Że zawsze do mnie wrócisz, że nie zapomnisz o mnie, że odnajdziesz do mnie drogę. W chwilach, gdy gorącym oddechem pieściła skórę ogolonego na gładko policzka, gdy wargi szepczące prośby muskały małżowinę uszną, wciąż myślała, że to ona przywiązuje go do siebie. Na myśl nie przyszło jej, że mogło być zupełnie na odwrót. Że to ona, nie Morty, potrzebowała tych zapewnień. Że z każdym kolejnym słowem, coraz mniej zastanawiała się nad ich szczerością, że przyjmowała je takimi, jakie były, bo tak było prościej i wygodniej. Że to ona wreszcie plotła sobie sznur, którym — może na siłę — przywiązywała się do chociażby najmniejszego fragmentu wiolonczelisty, kierowana wypaczoną nadzieją na to, że nic nie będzie w stanie przeciąć jego splotów. Później przyszło spotkanie z Orianą, rozmowa, która stanowiła dla niej kubeł zimnej wody. Rozmawiały wtedy o przyjaciółce, o jej problemach, ale Manon jeszcze długo później prowadziła podobną rozmowę samą z sobą. Dotarła do wniosków, które wydawały się jej prawdziwe i których istnienie było jej najbardziej wstydliwym sekretem. Uczucie, które rodziło się w jej trzewiach, dotychczas zbudowane było na pożądaniu i obsesji, na niezdrowej chęci posiadania, niszczenia, budowania na nowo. To wszystko wciąż tam było, zakorzenione w duszy Manon tak mocno, że wyrwanie tegoż chwasta najpewniej zakończyłoby się zniszczeniem całej struktury jej osobowości, rdzenia jej istnienia. Teraz jednak wokół tej przedziwnej plątaniny brakowało osłony z cynizmu, braku wzruszeń, chirurgicznie precyzyjnej apatii. W ich miejsce wciskały się nowe, młode gałązki uczucia, które nie powinno się tam znaleźć. Nie pasowało ono do zwiędłego i skrzywionego wnętrza Manon, było zbyt piękne, zamknięte wciąż pączki zbyt delikatne. Były jej słabością. Wiedziała, że powinna je zniszczyć, wyrwać z korzeniami, póki wszystko było nowe i świeże.
Ale z jakiegoś powodu, gdy jej oczy napotykały ciężar pociemniałego, hebanowego spojrzenia, nie mogła już zdobyć się na taką myśl. Morty odbierał jej rozum, na własność wziął sobie jej serce, ale nie pozostawił pustą. Świadomie bądź nie pozostawił w niej swój ślad, początkowo niewielki ołtarzyk paskudnie intymnych myśli, który z czasem urósł na tyle, że nie dało się go już zignorować. Zmuszał Manon do poszukiwania Mortiego w tłumie ludzi, do przechodzenia niedaleko Arkadii, choć droga do domu czy do szpitala wyraźnie się przez to przeciągała, ściągał jej myśli w jego kierunku, ostatniej nocy nie pozwolił zasnąć.
— Mam czas — odpowiedziała enigmatycznie, siląc się, aby drżące z emocji kąciki ust uniosły się wyżej, w znajomym, kokieteryjnym uśmiechu. Powracała do siebie, gdzieś pośrodku parkietu odnajdując porozrzucane fragmenty swojej zbroi. Zrobiła błąd, odsłaniając się do tego stopnia, tak szybko. Morty nie miał interesu w ratowaniu jej przed samą sobą. Na placu boju pozostała sama, jak zawsze i ponownie wszystko było w jej rękach. Gdy Morty przyciągnął ją do siebie raz jeszcze, ostatni raz tego wieczoru, poza ukrytą słodyczą zapewnienia o szczerości swoich zamiarów, podarował jej coś jeszcze. Impuls. Ponowną kontrolę. Utwór zakończył się, maski mogły wreszcie opaść — albo, jak w ich przypadku, w całkowitej ironii losu — powrócić na swoje miejsce.
Ukłoniła się przed nim w podzięce za taniec, nareszcie powracając do znajomych, pewnych siebie linii wyznaczających mimikę kobiety. Jedyne, co mogło zdradzić jej gasnącą słabość, było spojrzenie zielonych oczu — już nieco ostrzejsze, bardziej świadome, ale wciąż w pewien sposób wilgotne. Słowa Mortiego odbijały się w jej głowie echem, pewnie będą robić to przez cały wieczór, znów nie pozwolą jej zmrużyć oka. Gdy zaproponował jej toast, gdy wyciągnął w jej stronę dłoń, wiedziała, że powinna mu odmówić. Powinna i pragnęła rozmyć się w tłumie gości zamku Hogwart, zniknąć mu z oczu, pozostać na jakiś czas sama ze sobą, a gdy głosy budzącego się sumienia, najszczerszych pragnień i dramatycznych żali staną się zbyt głośne, powinna stłumić je w towarzystwie kogoś innego. Kogoś, kto napatoczy się przy pierwszej, możliwej okazji, kogoś, kogo będzie mogła wykorzystać, kogoś, kto przybierze rolę myśliwskiego noża, który samodzielnie wbije sobie między żebra i będzie zapamiętale przekręcać tylko po to, aby upewnić się, że żyje.
Tylko po to, żeby ukarać się za słabość.
— Wie pan, panie Dunham, jedyne, czego nie odmawiam, to kieliszka szampana — odpowiedziała znanym już, zaczepnym tonem, jednocześnie puszczając mu zaczepne oczko. Jej dłoń — wciąż ciepła od wysiłku, od tańca, od niespodziewanej lawiny niepewnej szczerości — ułożyła się idealnie w wyciągniętej dłoni wiolonczelisty. Z trudem powstrzymała się od splecenia ze sobą ich palców. — Ale mogę sobie pozwolić tylko na jeden, aby nasze możliwe przyszłe spotkanie móc celebrować bez wyrzutów sumienia.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#80
Mitch Macnair
Śmierciożercy
Wiek
27
Zawód
Architekt i budowniczy
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
15
0
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
15
8
10
Brak karty postaci
01-12-2025, 17:03
Odpowiedź dla Mildred Crabbe

Wszystko zmieniło się w jedną chwilę. Wszedł na parkiet w dobrym, wręcz wyśmienitym humorze, jednak ten wyparował dość szybko. Skłamałby mówiąc, że nie wie dlaczego. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale nie miał najmniejszego zamiaru mówić tego na głos. Kompletnie nie rozumiał skąd to rozdrażnienie po stronie jego narzeczonej. Wydawało mu się, że ona również wkraczała na parkiet we względnie dobrym humorze, co więc się stało? Czy to to miejsce? Może coś rozpylono w powietrzu albo może nałożono jakieś dziwne zaklęcia na muzykę? Rozejrzał się ostrożnie po sali, wydawało się, że wszyscy w około mają się dobrze, wychodziło na to, że jedynie na nich padła jakaś dziwna klątwa.
Nagle poczuł chęć opuszczenia już parkietu. Emocje w nim buzowały do poziomu, do którego rzadko dopuszczał. I choć początkowo to Mildred była rozdrażnione, jemu też się to udzieliło w tym momencie. Nie odpowiedział już nic na jej słowa. Stwierdziła, że to był żart, no cóż, może i tak, jednak on tego tak nie odebrał. Ogólnie miał duży dystans do siebie, często chował swoje traumy za żartami, taki miał styl bycia i nigdy nie próbował tego zmienić. Wiele osób przez to czasami mylnie go postrzegało, ale przyzwyczaił się do tego. Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal miał uczucia i czasami dotykały go rzeczy, których wcześniej nigdy by się nie spodziewał. Tak jak teraz. Pewnie normalnie zbył by to machnięciem ręki, jednak w tym momencie po prostu go to ubodło.
- To dobry pomysł. - zgodził się z nią.
Obojgu przyda się teraz przerwa. Może nie była to wielka kłótnia, ale zdecydowanie sprzeczka, wydawałoby się, że pierwsza w ich przypadku. Bycie z kimś było sztuką kompromisów, zastanawiał się jak im to wyjdzie. Jak do tej pory zgadzali się ze sobą co do joty, nie doszło chyba między nimi nigdy do jakiejś niezgody. Być może to miała być próba ich charakterów, test jak sobie poradzą w takiej sytuacji. Myślał nad tym intensywnie patrząc gdzieś nad nią, powoli sunąć po parkiecie w rytm muzyki. Muzyki, która w pewnym momencie ucichła i na początku w ogóle tego nie zarejestrował.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek
Strony (9): « Wstecz 1 … 7 8 9 Dalej
 


Skocz do:

Aktualny czas: 11-12-2025, 03:56 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.