• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Szkocja > Hogsmeade i okolice > Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie > Pokój Życzeń
Strony (2): 1 2 Dalej
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
10-13-2025, 07:53

Pokój Życzeń
Ukryty na siódmym piętrze Hogwartu, Pokój Życzeń otwiera się jedynie przed tymi, którzy naprawdę go potrzebują. By go znaleźć, wystarczy przejść trzykrotnie przed pustą ścianą, skupiając się na pragnieniu. Wnętrze zmienia się zgodnie z wyobrażeniami – potrafi przybrać formę sali treningowej, przytulnej biblioteki czy skrytki pełnej potrzebnych przedmiotów. Pomieszczenie dostosowuje nawet drobne szczegóły, odpowiadając na potrzeby w danej chwili. Jest to przestrzeń ściśle związana z magią zamku, niedostępna przypadkowym przechodniom. Ci, którzy trafili do środka, wiedzą, że to jedno z najbardziej niezwykłych miejsc Hogwartu, w którym zamek samodzielnie odpowiada na ludzkie życzenia.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Rafael Crouch
Czarodzieje
Wiek
32
Zawód
Dep. Międzynar. Współpracy Czarodziejów
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
13
0
OPCM
Transmutacja
13
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
5
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
10
Brak karty postaci
10-26-2025, 10:32
30 kwietnia, tuż przed północą

Czułem się niezręcznie wypatrując w tłumie młodego mężczyzny.
Przynajmniej przez pierwsze pięć minut, gdy uczucie drażniącego wstydu towarzyszyło każdemu mojemu spojrzeniu rzucanemu w kierunku wchodzących do sali gości. Miałem wrażenie, jakbym brał udział w polowaniu, lecz nie w tym satysfakcjonującym rytuale, gdy myśliwy sam bada trop szukając zwierzyny, ale w żałośnie bezpiecznym siedzeniu w wysokiej ambonie, skąd wystarczy tchórzliwie oddać strzał. Bywałem myśliwym wielokrotnie, ale nigdy nie czułem związanego z tym zażenowania swoją postawą.
Potem niezręczność ustąpiła ekscytacji, gdy w końcu wyłowiłem wyczekiwaną sylwetkę i twarz, która w jaśniejszym, dziennym świetle prezentowała się nieco inaczej niż zapamiętałem. Tak, wciąż był podobny to Thobiasa, ale gdybym po raz pierwszy spotkał go właśnie teraz, nigdy nie uznałbym go za niego. Podobieństwo było oczywiste, lecz nie aż takie, by zamącić mi w głowie i sprawić, że znów zupełnie zerwę wszystkie hamujące mnie liny, pogrążając się w fałszywym mirażu wspomnień. To, co się stało na pomoście, wywołane było pragnieniem ułudy, którą mogłem zamknąć w dłoni i choć na chwilę wrócić do przeszłości. Do uczuć, do dotyku, do pocałunków, które jeszcze pamiętałem, ale które powoli niknęły w mgle kolejnych wspomnień.
Teraz chciałem tego samego, ale z zupełnie innych powodów.
Nie chciałem już pamiętać, ale zapomnieć. Nie potrzebowałem sensownych wyjaśnień, ale rozrywki, kaprysu, przyjemności z trwającej tu i teraz chwili. Był interesujący, przystojny, chętny, mógł dostarczyć mi tego, czego szukałem, odgonić mroczne myśli i pozwolić zatracić się w teraźniejszości oddechów i rozmów o wszystkim. Kim był? Przyjacielem mojego kuzyna ze szkoły czy pracy? Poznanym w szacownym lokalu czy londyńskim rynsztoku? Pracował czy korzystał z życia i pieniędzy rodziców? Dlaczego miał delikatne dłonie, a twarz ogorzałą od problemów? Chciałem zapytać o tak wiele rzeczy. Chciałem wiedzieć, czy wypełni pustkę w moim życiu, tę która zapadała między łykiem mocnego trunku a niespokojnym snem.
Przemknąłem między roześmianymi grupkami, mijając dawne twarze z Hogwartu, których imion nawet nie próbowałem sobie przypomnieć. Nie chciałem ich spojrzeń, ich uwagi, ich zainteresowania, bo to nie dla nich tu byłem. Nie dla nich wcisnąłem się w najlepszy garnitur, dusiłem w opiętej muszce i nie ich wypatrywałem z balkonu. Nie spuszczałem z niego wzroku nawet na moment; możliwe, że przez to kogoś zdeptałem, a kogoś innego popchnąłem, ale nie mogłem się zatrzymać, gdy już zacząłem iść. Zatrzymanie mogłoby sprawić, że zacznę m y ś l e ć. Albo że całkowicie się r o z m y ś l ę. Wiedziałem, że jeśli zrobię ten krok, jeśli podejdę... to wszystko potoczy się tak, jak ja tego chcę, bo myśliwy nie odpuszczał raz dostrzeżonej zwierzynie.
Więc zrobiłem ten krok.
– Siódme piętro, południowy korytarz – szepnąłem cicho tak blisko jego ucha, że kilka centymetrów niżej i mógłbym dotknąć odsłoniętej skóry. – Za kwadrans. - Odszedłem równie szybko, jak się pojawiłem, nie zwracając uwagi na nikogo innego, z nikim nie zamieniając ani słowa, przy nikim się nie zatrzymując. Zostawiłem za sobą zapach obietnicy i wiszącą w powietrzu mgłę mojego szeptu wypełnionego krótkimi słowami zaproszenia. Skorzysta? Zignoruje? Nie był zbyt młody, by zrozumieć, w co się pakuje, przychodząc na spotkanie? Nie... wiek nie miał tu nic do rzeczy; gdyby tak było, odszedłby z pomostu przy moim pierwszym pytaniu, zniknąłby tchórzliwie w posiadłości, kryjąc się pod protekcją Nathaniela. Wtedy został; czy zostanie dzisiaj?
Gdy szedłem pustym korytarzem, Hogwart wydawał się inny, niż go zapamiętałem. Cichszy. Mniej magiczny, bardziej przyziemny, jakby celowo nie chciał wpływać sentymentalizmem na burzę emocji, którą próbowałem w sobie stłumić wspinając się po schodach na kolejne piętra. Kamienne ściany i podłogi, które kiedyś zdawały się żyć własnym rytmem, teraz chłonęły każdy mój krok, jakby nie chciały zdradzić mnie żadnym echem. Im byłem wyżej, tym mniej osób spotykałem na swojej drodze; im byłem wyżej, tym więcej z nich zainteresowanych było tylko sobą i nie zwracało uwagi na otoczenie. Uśmiechnąłem się w duchu. Przewidywalni. Tacy sami jak ja.
Siódme piętro… tyle wspomnień, tyle duchów.
Kiedy stanąłem pod pustą ścianą, byłem już całkowicie opanowany, z maską na twarzy tak różną od tych, jaką nosili na dole w Wielkiej Sali. Moja była wykuta chłodem obojętności, beznamiętnością uśmiechu i gorejącym niecierpliwością spojrzeniem. Nie byłem już tamtym człowiekiem z pomostu, zagubionym między wspomnieniem a pragnieniem, oszołomionym widokiem kogoś, kogo już nigdy nie spodziewał się ujrzeć. Nie byłem też ofiarą tęsknoty, która dławiła mnie w gardle, która nakazała złapać go za koszulę i zatopić usta w jego ustach, smakując przeszłość, która smakowała słodką goryczą. Dziś byłem myśliwym, który wiedział, czego chce. W pełni świadomy, w pełni skupiony, w pełni sobą.
Usłyszałem kroki.
I przez myśl przeszło mi mgliste skojarzenie, czy on czuł to samo tamtej nocy na pomoście, gdy usłyszał, jak to ja się do niego zbliżam. Ciekawość. Niepewność. Ekscytację. Napięcie oplatało mnie przyjemnym uciskiem, przypominając, że żyję, chociaż wszystko wokół – oprócz tych ostrożnych kroków – pogrążone było niemal w martwej ciszy. Miałem tak wiele pytań do niego, tak wiele odpowiedzi czekało na odkrycie. Kim jest? Jak ma na imię? Czy jest pewien? Więc zapytałem o to, co było najważniejsze, zanim wejdziemy do środka. Zanim zdradzę swoje życzenie.
- Co cię łączy z Nathanielem?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
10-27-2025, 00:09
Czuł, że tam były, obecne, czekające na dobrą chwile, by zameldować się pod sklepieniem czaszki. Odzywały się w nim, jak fantomowy ból, przypominający mu o incydencie sprzed laty, gdy pewnego razu poczuł ostrze noża pod żebrami; rana była głęboka, ale nie na tyle, by uszkodzić ukryte pod zwojami skóry, warstwami mięśni i ścięgien oraz pod stelażem kości organy. Zjawiły się jak nieproszony gość - zgliszcza wyblakłych pokrytych rdzą wspomnień.
Poczuł nieprzyjemny, spływający wzdłuż linii kręgosłupa dreszcz i zacisnął dłonie w pieść, jakby mógł go w ten sposób powstrzymać, zatrzymać z dala od siebie. Ciało przez chwile wydało się ociężałe, obce, jakby nie należało do niego. Nawilżył opuszkiem języka spierzchnięte usta. Korciło go, by wrócić do Wielkiej Sali i nawilżyć gardło kolejnym kieliszkiem szampana, ale nadal stał pośród gromadzącego się w Sali Wejściowej tłumu, przeczesując go w poszukiwaniu jakiekolwiek znajomej sylwetki, której obecność mogłaby zakotwiczyć go w rzeczywistości. Nadal czuł w nozdrzach zapach wilgotnego powietrza i zbutwiałych liści. Nadal żal - jak alkohol - palił ściany przełyku.
Czując lekkie otumanienie, które całkowicie odseparowywało go od tego, co działo się dokoła, dopiero po chwili zarejestrował, że z rzeki ludzi wyłoniła się znajoma sylwetka i zmierzała prosto w jego kierunku. Świat wokół wydawał się rozmyty, jakby odrealniony, a wszystkie dźwięki tłumiła gęsta zasłona ciszy. Nie poznał go, nie od razu. Kiedy otulała ich ciemność, a na ciało nieznajomego spływał blask księżyca, wyglądał nieco inaczej – jak powidok wizji, której doświadczył. W tamtej chwili wszystko zdawało się być snem, nieuchwytnym obrazem, który pozostał gdzieś na granicy jawy a sennych majaków.
Teraz prezentował się nieco inaczej, lecz równie atrakcyjnie, co wcześniej. Jego ruchy były pewne, a sylwetka wyprostowana, jakby przyświecał mu konkretny cel, zawarty w słowach pożegnania, jakie wyrzekł do niego Mortimer. Jakby zjawił się tu tylko dla niego i przez niego. Wpatrzył się w jego wyostrzone rysy twarzy i błękit spojrzenie, dostrzegając w nich coś znajomego i zarazem tajemniczego, nie wycofując nawet o krok, gdy się ku niemu zbliżył – najpierw na wyciągnięcie ręki, potem na styk ich oddechów Ułamek sekundy później, trwającej tyle, co dwa uderzenia serca, nachylił się, jakby z obawą, że jeśli pozostawi swoim słowom więcej przestrzeni, uciekną od nich i odnajdą drogę do zupełnie obcych uszu, dla których nie był przeznaczony jego szept. Siódme piętro, południowe skrzydło – powiedział, a jego głos balansował na granicy słyszalności.
Krótkie za kwadrans porzuciło niepewność Mortiego w pół kroku. Powiódł za nim spojrzeniem. Obserwował jego plecy tak długo, aż nie zniknęły z pola widzenia. Przesunął dłonią po krawędzi zimnej poręczy schodów i jeszcze raz spojrzał w stronę, w której zniknął. Jego cień na moment zatańczył na ścianie, po czym rozpłynął się w półmroku niedoświetlonego korytarza, pozostawiając po sobie ciepłą mgłę oddechu na skórze i wiszący w powietrzu zapach obietnicy.
Przez krótką chwilę, jeszcze zanim cień zniknął na dobre, Morty poczuł, jak pod skórą budzi się znajome napięcie, którego nie potrafił zdusić. Jego ciało zareagowało gwałtownie, jakby incydent sprzed chwili rozlało się po nim ciepłem, rozbudzając tę samą ekscytację, którą czuł tam, nad pomostem. Wtedy świat, ograniczony do niewielkiej przestrzeni, na moment przestał istnieć, oddech ugrzązł mu w piersi, a pragnienie przyćmiewało wszystko inne. Teraz, przesuwając dłonią po lodowatej poręczy, przypominał sobie, jak tamte pocałunki rozbijały się w nim echem, jak gubił się w nich bez reszty, tracąc poczucie czasu.
Ekscytacja, która w nim naraz wezbrała, była niemalże namacalna. Pragnienie, by pójść za tym zaproszeniem, by jeszcze raz znaleźć się w świetle jego spojrzenia, poczuć na sobie dotyk tych dłoni, które wtedy paliły go jak rozgrzany węgiel. Nawet teraz, pośród półmroku korytarza, czuł na skórze tamto gorąco, sprawiające, że cała rzeczywistość skupiała się jedynie na ich wykradzionej w ferworze chwili namiętności.
Morty wahał się jeszcze przez chwilę, a jednak powidok zdeterminowanego spojrzenia nieznajomego – tego, w którym na samej krawędzi źrenic igrały znajome iskry – wciąż migotał mu pod powiekami. Ten widok nie chciał odejść, tak jak pogłos słów rezonujący mu jeszcze w uszach, na długo po tym, jak ich brzmienie powinno już zniknąć, rozpłynąć się w mroku. Starał się jeszcze nieudolnie odgonić jedno i drugie, jak upiorną senną marę, która czasem unosiła się nad nim, pomimo tego, że obudził się już z koszmaru, lecz mężczyzna, którego całował nad pomostem i który pofatygował się, by odnaleźć go w tłumie, nie był tym, co sprawiało, że brakowało mu tchu. To coś innego – coś, co chwytało go za gardło, zaciskało palce strachu na szyi. Zorientował się w końcu – poniewczasie – że jego ciało już dawno podjęło decyzję za niego. Gdy jeszcze trwał w tym rozdarciu, rozedrgany od emocji i wątpliwości, ono – kierowane siłą rozpędu tamtego rozbudzonego w marcową noc pragnienia – już ruszyło do przodu.
Nie pamiętał nawet kiedy postawił pierwszy krok. Nogi same niosły go przed siebie, automatycznie, jakby chciały wyprzedzić umysł, uciszyć wszystkie głosy przeszłości. Pokonywał kolejne stopnie schodów, każdy kolejny szybciej, bardziej nerwowo niż poprzedni, byle jak najszybciej znaleźć się na siódmym piętrze. Tam, gdzie miał nadzieję odnaleźć odpowiedzi na pytania, które gromadziły się w nim nieubłaganie, piętrząc się jak burzowe chmury. Tam, gdzie rodziły się w nim tęsknoty, te, które zastygły w kilkunastu uderzeniach serca, drżące, ledwie uchwytne, ale wystarczająco namacalne.
W miarę jak zbliżał się do celu, przez jego ciało przetaczała się fala emocji: strach splatał się z nadzieją, niepewność z cichym dreszczem oczekiwania, a on mimowolnie, czując, że złapał lekka zadyszką zwolnił, spoglądając na zegarek. Nie chciał się spóźnić. Nie tym razem, obawiał się, że, jeśli nie zjawi się na czas, nieznajomy zniknie, rozpływając się jak mgła o poranku.
Stał tam jednak i czekał. Co poczuł, słysząc echo kroków Dunhama podróżujące wydłuż korytarza? Ten sam rodzaj ekscytacji, który rodził się w sercu wróżbity, zaplątaną w ciekawość i niepewność?
Gdy zmniejszał dzielący ich dystans, martwą ciszą rozgonił jego głos. Pytanie, które złapało Mortiego w sidła konsternacji.
Co cię łączy z Nathanielem? rozbiło się o ściany jego czaszki.
Jak miał odpowiedź na to pytanie? "Trochę imprez, kilka nieprzespanych nocy, rozterki serca. Trzeba mu przyznać, że ma całkiem wygodne łóżko"?
- Głównie imprezy i bolesne, fundowane przez kaca poranki. Przyjaźnimy się trochę. - Chyba, dodał w myślach. – Jesteś jego kuzynem? - Nie bratem. Wiedział przecież, że rodzice Nathaniela, podobnie jak jego, nie doczekali innego potomstwa.
Podszedł do niego w trzech krokach, rujnując jego przestrzeni osobistą. Zerknął mu prosto w oczy. Zdał czy oblał ten test? Nie zapytał, uśmiechnął się tylko zaczepnie, zanurzając heban w błękicie.
- Pokój życzeń czeka, aż zdradzisz mu swoją zachciankę - mruknął cicho, niemal stykając jego usta ze swoim wargami. Czego sobie życzył? Gdzie chciał uciec? Tam, gdzie Morty - do miejsca, które zapewni im trochę prywatności i zapędzi w kozi róg ryzyko? - Morty. To moje imię. - Tam, na pomoście, pytał o nie, teraz wreszcie zasłużył, by je poznać.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Rafael Crouch
Czarodzieje
Wiek
32
Zawód
Dep. Międzynar. Współpracy Czarodziejów
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
13
0
OPCM
Transmutacja
13
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
5
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
10
Brak karty postaci
10-27-2025, 17:15
W świecie, który nastał po Thobiasie, nigdy nie chodziło o miłość, tylko o kontrolę.
Kontrolę, którą mogłem w końcu przejąć nad własnym życiem, bo to on mi pokazał, że z odpowiednimi narzędziami w rękach, mogę być kowalem swojego losu. On mi uświadomił, że wieczne zginanie karku i robienie tego, co słuszne a nie tego, czego sam chce, doprowadzi mnie do szaleństwa i zatracenia własnego ja. Nauczył mnie panować nad tym, co działo się obok; władać tym, co uległe; podporządkowywać sobie niepoukładane myśli w głowie. Pomógł mi kontrolować samego siebie.
Dlatego kiedy opierałem się o chłodną ścianę, a w mojej głowie szalał ogień ekscytacji, spopielając wszelkie przeciw, a on zbliżał się do mnie powoli, coraz szybciej... na zewnątrz byłem opanowany i spokojny. Kontrolowałem emocje, których nie chciałem okazywać w wyrazie twarzy, ani w lekkim drżeniu dłoni. Rozważałem scenariusze, które jeden po drugim podsuwała mi wyobraźnia; te, w których byliśmy całkowicie sami, jak i te, w których połowa absolwentów postanowi nagle przedefilować korytarzem na siódmym piętrze. Scenariusze, w których zostajemy nakryci, bo tego obawiałem się najbardziej... i może tego właśnie chciałem.
Tego dreszczu zagrożenia, świadomości, że gdzieś za rogiem ktoś może usłyszeć odgłos urwanego szeptu, stłumionego jęku, albo ciała przyciskanego do muru. Szelestu materiału szarpanego niecierpliwymi dłońmi. W końcu wszystko co zakazane, smakowało lepiej.
Na palcach jednej ręki mogłem policzyć najbliższe mi osoby, które darzyłem zaufaniem i które utrzymałyby mój sekret w tajemnicy – dla dobra rodziny i mojego – ale to Nathaniel paradoksalnie był tym, który w mojej świadomości trzymałby go najmocniej. Za bardzo kochał nasze nazwisko, nasz ród, nasze wpływy, by pozwolić, aby zniszczyła lub nadszarpnęła je afera z moim udziałem. Poza czym czasami odnosiłem wrażenie, że on sam też...
Westchnąłem w duchu. Nie chciałem teraz myśleć o Nathanielu, ani o nikim innym poza mężczyzną przede mną, ale musiałem wiedzieć, co ich łączy. Musiałem wiedzieć, czy ich relacja jest dla mnie jakimś zagrożeniem albo przeszkodą; gdyby byli bliskimi przyjaciółmi, wszystko mogłoby się znacznie pokomplikować. Odsunąłem się od ściany, która dotąd dawała mi bezpieczne oparcie.
- Przyjaźnicie się... - trochę – powtórzyłem za nim, nie mogąc zaszufladkować tej odpowiedzi we właściwe przegródki. To mogło oznaczać wszystko, jak i nic, nie dawało pewności, ani poczucia bezpieczeństwa. Nie było gwarancją jego milczenia i trzymania tajemnicy głęboko w odmętach świadomości. Nathaniel miewał wielu znajomych odwiedzających naszą rezydencję, ale nie każdy... nadawał się, by odwiedzić jej najbardziej skryte zakamarki i by powierzyć mu mój mały sekret.
Przy tym mężczyźnie – chłopaku? jako chłopak był mniej groźny? - nie miałem jednak już wyboru; z n a ł w końcu mój sekret, bo na pomoście nie potrafiłem nad sobą zapanować. Znał mój sekret i odpowiedział na niego własną tajemnicą, powinienem więc czuć ulgę, że tkwiliśmy w tym razem i razem mogliśmy coś stracić. On o wiele mniej niż ja, lecz mimo to...
- Kuzynem? Jestem jego przekleństwem – uśmiechnąłem się, podejmując decyzję, by postawić wszystko na jedną kartę. Myśliwy, który nie ryzykuje, zadowala się byle płotkami, a ja w końcu chciałem zapolować na coś, co przyniesie mi satysfakcję; trofeum do powieszenia na ścianie sypialni po tym, jak wysunie się z łóżka ze skotłowanej pościeli na drżących nogach i oddechem zmęczenia. - Czarną owcą Crouchów. - Powstrzymałem odruch, by cofnąć się nieco, gdy jego kroki zdawały się przyśpieszać, a on podszedł blisko. Bardzo blisko. Za blisko. Gdybym się cofnął, musiałbym znów oprzeć się plecami o ścianę pod naporem tej nagłej bliskości, zdeptanej przestrzeni, którą wziął sobie tak po prostu z najwyższą bezczelnością.
Odrobinę mi zaimponował.
I rozdrażnił.
- Rafael. - Z trudem przychodziło mi zachowanie maski obojętności, pozory spokoju i chłodnej ciekawości, gdy jego oczy wpatrywały się we mnie z naglącą niecierpliwością, bym odpowiedział na zadane pytanie. - Ale możesz mi mówić – przerwałem na sekundę, może dwie i pozwoliłem, by cisza pomiędzy nami zgęstniała. By jego oddech mieszał się z moim. Nie ugiąłem się pod pragnieniem poruszenia ciałem, żeby zlikwidować te irytujące centymetry dzielące mnie, dzielące nas od powtórnego szaleństwa z pomostu. Umiałem grać w grę, którą właśnie rozpoczął, mimo że czas odliczający jej koniec wciąż stał w miejscu. Prawdopodobnie umiałem nawet grać w nią lepiej od niego, ale nie sprawiało to, że mogłem go nie doceniać. - Możesz mi mówić sir – zaśmiałem się cicho, lekko chrapliwie, rzucając mu rozbawione, prowokujące spojrzenie.
Pomiędzy nami była napięta do granic cienka nić wyznaczająca granicę, przed którą można się jeszcze było wycofać. Przed którą on mógł się jeszcze wycofać, bo ja z każdą kolejną chwilą, każdym oddechem na swoich ustach pragnąłem jedynie iść dalej. Opanowany już nie przez chłód rozsądku, ale ciekawość niemal fizycznie namacalną, żeby sprawdzić, co mnie czeka, gdy zerwę tę jedną nitkę. Wystarczyło jedno słowo, jeden ruch i mogła pęknąć, rozpryskując się w gorączkowym pożądaniu... albo w ucieczce.
Nie ruszałem się przez moment. Chciałem go pocałować, dotknąć, mieć, ale jeszcze nie teraz. Dotyk był nagrodą, a ja lubiłem, kiedy inni musieli na nią zapracować.
- Moją zachciankę? - zapytałem, spoglądając na niego kątem oka, gdy jakimś cudem, nadludzkim, heroicznym wysiłkiem odsunąłem się od mężczyzny, nie ulegając pokusie zatopienia w nim ust od razu. Byłoby to szalenie nierozważne w tym miejscu nawet jak na mnie; nawet na złudne wrażenie, że byliśmy sami, chociaż oboje powinniśmy wiedzieć, że w magicznym zamku mało kto może sobie pozwolić na luksus samotności i prywatności. A mimo to czułem radość. Czystą, niemal chłopięcą, absurdalną radość z faktu, że oto za chwilę świat znów na moment przestanie istnieć, a my przestaniemy istnieć dla świata. Wystarczyło tylko marzyć i zrobić kilka kroków wzdłuż korytarza.
Objąłem go ręką, zarzucając dłoń na jego ramię; z tyłu musieliśmy wyglądać jak dwójka ludzi zbyt pijanych, by utrzymać się na nogach, podpierających jeden drugiego, patrzących się bezcelowo w ścianę, jakby alkoholowe wizje wyświetlały na niej najciekawszą opowieść świata. Możliwe, że za ścianą właśnie taka opowieść niedługo się zacznie, ale w tej chwili skupiałem się na tym, co tu i teraz, w ciszy pustego korytarza, gdzie nie było nawet jednego portretu. Jakby sam Pokój Życzeń nie życzył sobie żadnych świadków.
- Myślałem, że przyszedłeś tu, bo to n a s z a zachcianka. - Przesunąłem nieco dłoń na jego ramieniu i musnąłem kciukiem kark. - Morty – dodałem cicho, walcząc ze zdziwieniem, jakim cudem jego imię brzmi tak miękko i subtelnie mimo r drżącego w środku, będąc jednocześnie ostrzeżeniem przed niebezpieczeństwem i zaproszeniem. Ciepło skóry parzyło, ale nadal szukałem odpowiedniejszego miejsca dla swojej dłoni. Zatrzymałem się tam, gdzie puls był najmocniejszy, czując pod opuszkami jego rytm: szybki i nierówny.
Puściłem go nagle, robiąc kilka kroków do tyłu i przeszedłem trzy razy wzdłuż pustej ściany. Zarys drzwi pojawił się jeszcze, zanim zdążyłem się zatrzymać. Podszedłem do nich bez wahania i chwyciłem za klamkę, naciskając ją lekko. Skrzypnęło, gdy pchnąłem drewno i spojrzałem przelotnie do środka, bo w tej chwili wciąż bardziej interesowało mnie to, co za moimi plecami.
- Chodź – zażądałem, nie prosiłem, kładąc dłoń na jego plecach i popychając go w stronę uchylonego wejścia. Pokój, który uformował się przed nami, miał w sobie coś z męskiego azylu: surowego, a przy tym niepokojąco intymnego, jakby magia chciała koniecznie narzucić ten sentymentalny pierwiastek ckliwości, tym razem pod postacią dziesiątek świec rzucających bogaty blask i cień po całym pomieszczeniu. Ich płomienie drżały, odbijając się w błyszczących kantach mebli, w lśniącej podłodze i zapewne w moich rozszerzonych z podniecenia oczach.
Oczywiście było łóżko, bo lubiłem wygodną przewidywalność; mebel prosty tak samo jak moje pragnienie w tej chwili, ale mnie bardziej zajęła sofa z czarnym obiciem i fotel rozdzielone stolikiem, na którym stała kryształowa karafka i dwa kieliszki. Nie byłem pewien, czy Pokój Życzeń odtwarza jedzenie i napoje, czy zaprosi nas do zatracenia się mocnym alkoholem czy każe sobie radzić samemu, ale jak się właśnie przekonałem, jego magia zdawała się być wręcz nieograniczona. Ledwie poświęciłem sekundę na regały z książkami, wygaszony kominek i ciężkie zasłony na ścianie mającej zapewne imitować okno. Udawać, że nie jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Całość emanowała ciepłem, ale i czymś dzikim, kontrolowanym z trudem. Było w tym miejscu coś z moich myśli: głód i dyscyplina, instynkt i chłodna kalkulacja.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#5
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
10-28-2025, 23:28
Odnalazł drogę do zawiłych korytarzy jego myśli. Zamieszkał na krótkotrwałych kadrach jego wspomnień, a nawet znalazł dla siebie miejsce na płótnie jednego z obrazów. Namalował go takim, jakim go zapamiętał - wtedy, na pomoście, częściowo otulonego mrokiem nocy, częściowo okrytego srebrzystą kotarą księżyca. I często, przebywając w pracowni, szukał spojrzeniem tego bohomazu, chociaż to nie zastygłych w określonym wzorze farb chciał odnaleźć, a mężczyznę, który istniał naprawdę – na granicy snu a jawy.
Chorował na fascynacje tym człowiekiem. Nie wiedział jeszcze czy to zwykłe przeziębienie, czy choroba przewlekła, której powikłania zajrzą wkrótce do jego życia, zakorzenią się w nim na stale, a on będzie się o nie potykać, jak pijany, któremu alkohol odebrał prawo do koordynacji ruchowej. Nie wiedział, czy ich spontaniczne spotkanie przemieni się w cykl, czy skończy się tu, ograniczając ich do przestrzeni Pokoju Życzeń, gdzie pozwolą temu wszystkim wygasnąć, zanim przerodzi się w coś bardziej namacalnego.
Kiedyś wydawało mu się, że fascynacja była cienką granicą między uczuciami a przypuszczeniami, które na większym odcinku czasu mogą, chociaż nie muszą w skrajnych przypadkach przedobrzyć się w obsesje, lecz jednak, zbiegiem lat, kiedy ulegał kolejnym miłostką tylko po to, by je po chwilowym pocieszeniu porzucić, uzmysłowił sobie, że za fascynacją zawsze stal świadomy wybór, natomiast obsesja była preludium do upadku. Pierwsze można pielęgnować zachwytami i adorować mniejszymi lub większymi czułostkami, drugie zaś można było tylko bardzo niecierpliwie znosić, jak ciasny sweter, lub chorobę, której ulega organizm. W fascynacji kryła się elegancja uczuć, w obsesji żałosna karykatura namiętności, dlatego tego drugiego wystrzegał się jak diabeł świeconej wody.
Nie musiał jednak długo obracać tych słów w swojej głowie. Nie musiał tkwić w tej próżni własnych obaw, których nie potrafił, a nawet nie chciał zrozumieć. Nie teraz. Nie w tej chwili. W tej chwili inne sprawy wymagały pilnie jego uwagi. Choćby echo jego własnych słów. Przyjaźnicie się trochę - wybrzmiało między nimi, jakby na ich głowami wisiało złowrogie fatum, które w końcu przyjdzie, by zabrać co ich, a nie swoje.
- Trochę - przytaknął, nie był przecież pewien, czy może z czystym sumieniem nazywać Nathaniela swoim przyjacielem. Czasem wydawało mu się, ze ich relacja nie znaczy nic, a innym razem, że znaczy wszystko. Galimatias, którego nie dało się ani oswoić, ani posiąść, ani tym bardziej udobruchać. Po prostu istniał gdzieś poza granicami jego pojmowania. – Powiedz - urwał na moment, jakby myśl, która nagle do niego zawitała, sprawiała mu straszny zawód, lub była tak ulotna, że nie zdołał uchwycić ją na czas i ubrać we właściwe słowa, zanim rozpadła się w mirażu zapomnienia. – Czego potrzebujesz? - zapytał, chociaż odpowiedź nasuwała się sama. Przecież tacy, jak on, uprzywilejowani, potrzebowali obietnic. Potrzebowali gwarancji, że w swoich dewiacjach mogą czuć się bezpieczni; że nikt nie wyda ich pilnie strzeżonych sekretów. Potrzebowali nie tyle co poczucie bezpieczeństwa, co poczucia bezkarności. – Zabezpieczenia? Tego, że nie puszczę pary z ust i cię nie pogrążę? - zadawał cios za ciosem, lecz obawiał się, że każdy z nich może chybić celu. Może nie powinien stawić sprawy na ostrzu noża? Mężczyzna przecież może jeszcze spanikować i uciec przed skosztowaniem przyjemności. – Moje milczenie nie ma ceny, panie Crouch. Jest bezcenne, a jego gwarantem jest to, że znaleźliśmy się w tym samym położeniu.
Czyż nie tak w istocie było? Przywiodło ich tu współdzielone pragnienie, którego żaden z nich - pomimo upływu czasu - nie wypędził w zakątki zapomnienia, ani nie poddał bolesnej, lecz czasem niebywale skutecznej amputacji. Morty nie miał wątpliwości, że stojący przed nim mężczyzna miał wiele do stracenia, lecz nie był w tym wszystkim osamotniony. Dunham miał jeszcze tyle do zaoferowania światu, a przecież przywileje, jakie czerpał dzięki pięciominutowej sławy, w każdej chwili mogły się wyczerpać.
A tymczasem dowiadywał się o nim coraz więcej. Przekleństwo. Czarna owca w rodzinie Crouch. I od słowa do słowa z nieznajomego przechodził w znajomego, gubiąc otoczkę kogoś zupełnego obcego; kogoś, kogo mijało się na ulicy w ulewny dzień. Morty, dla własnego bezpieczeństwa, nazywał go w swoich myślach pokusą, wiec czymś zupełnie bezosobowym, jednak teraz, wraz z zarysem ludzkiej sylwetki, kształtował się obraz człowieka z krwi i kości, ktoś prawdziwy, ktoś, kto próbował uciec przed życiem,
Przed nim też ucieknie? Nie był taki, jak w marcu – spragniony jakiekolwiek obecności, szukający namiastki dawnego ciepła i nachalnie sięgający po to, co los chciał mu dać, a może skutecznie tłumił te pragnienie? Wiolonczelista naraz zapragnął rozebrać go z tych warstw. Przekonać się, jak będzie wyglądał w negliżu - nie tylko fizycznym, lecz też emocjonalnym.
- Rafael - powtórzył zanim, by obrócić jego imię nie tylko w myślach, ale także na języku i przekonać się, jaki posmak ze sobą niósł, a smakował jak słodka obietnica grzechu, która dojrzała pod językiem, gdy dostrzegł na serdecznym palcu jego prawej dłoni złoto obrączki. – Jak Santi. Łączy was coś poza imieniem? Choćby zmysł artystyczny?
To nie miało znaczenia, przekonał się o tym sekundy później. Liczyło się, co było później. Najpierw przerwa w połowie drogi myśl, potem gęstniejąca między nimi cisza, w której mieszały się ich oddechy, jak dwa przeciwległe fronty atmosferyczne. Morty zerknął mu prosto w oczy, jakby samym spojrzeniem rzucał mu wyzwanie. Chciałby wiedzieć, co czuje. Chciał zanurzyć się w tym szaleństwie, jaki ogarnął go na pomoście? Jakby zareagowałby, gdyby jeszcze bardziej zbliżył swoje usta do jego warg? Przyjąłby to, co chciał mu podarować, czy-
Cichy śmiech przerwał jego impulsywne rozważania. Zawtórował mu tym samym. Nie mógł przejść obojętnie także obok prowokacji, jaką dostrzegł na talerzu jego spojrzenia Sięgnął ustami do jego ucha, oblekając go ciepłem swojego oddechu, który skroplił się mgiełką na skrawku odsłoniętej skóry.
- Tytułu szlacheckiego nie nadaje się z kaprysu - mruknął leniwie, cenzurując własne myśli, które rozbrzmiewały echem tamtych pocałunków, które skradli sobie na pomoście. Zasłuż na niego, a wyjęczę go w twoje usta na przydechu.
Nie było już nic. Ani zdrowego rozsądku, który podpowiedziałby mu, jak powinien się zachować. Ani żadnej sztucznie powstrzymywanej granicy. Nie potrzebował ani jednego, ani drugiego. Inaczej nie skorzystałby z jego zaproszenia. Inaczej dawno pogoniłby go ze swoich myśl. Prawda była naga. I wyjątkowo niebolesna. Chciał go dotykać, całować, mieć. Chciał się przekonać, jaki był w łóżku. Chciał, by rozpalił w nim tamto pożądania, które zjawiło się nad stawem. A zatem nie miał powodu, by wzbraniać się przed jego dotykiem. Nie protestował, gdy zarzucił mu dłoń na ramię. Cierpliwie natomiast czekał, aż Rafael - cóż za piękne imię - rozwinie skrót myślowy, nadając mu właściwej głębi.
- I dobrze myślisz.
Morty w jego ustach było subtelne, niosło obietnice, którą zapieczętował kciuk ocierający się o skórę karku; miejsce, gdzie jego palce zetknął się z jego skórę, piekło przyjemnie. Potem sprawy potoczyły się szybko. Trzy rudny wokół ściany. Krótkie, władcze "chodź". Stanowczy ciężar dłoń na placach. Jakby swoją zaborczością chciał odebrać mu prawo wyboru.
I może faktycznie to uczynił, bo Morty nie wydobył z gardło choćby słowa protestu. Nie zrezygnowałby przecież na ostatniej prostej z czegoś, co miał na wyciagnięcie ręki. Przeszedł przez drzwi, a zaraz potem potoczył spojrzeniem po pomieszczeniu. Łózko, które przyjmie ich pragnienie. Sofa i fotel oddzielone od siebie stołkiem. Na nim karafka i dwie szklanki. Zasłony zaciągnięte na coś, co miało imitować okna. Przygaszony kominek. Regał z książkami. I świece zalewające pokój przyjemnym półmrokiem.
- Nie sądziłem, że tkwi w tobie dusza romantyka - skwitował krótko, z lekkim rozbawieniem, zahaczając o niego swój wzrok.
Jakby w obawie, że nie rozmyśli, nie zwlekał ze swoimi zamiarami długo. Podszedł do niego i, aby mu się nie wślizgnął , objął dłonią jego kark.
- W scenariuszu mojej zachcianki łóżko zastępuje fortepian - mruknął mu prosto w usta, by zaraz zamknąć je w pierwszym, nieśpiesznym pocałunku. Nie potrzebował alkoholu, by dodać sobie animuszu. Nie potrzebował tez pretekstu, by sięgnąć po ich wspólną zachciankę.
Za długo czekał.
Za długo zwlekał.
Za długo bił się z myślami.
I mógł poczekać jeszcze chwile.
Zanurzył się w jego ustach tylko po to, by chwile później skierować swoje kroki ku sofie, a ich obu skazać na okrucieństwo niedosytu, który mógł jedynie spotęgować apetyt na więcej.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#6
Rafael Crouch
Czarodzieje
Wiek
32
Zawód
Dep. Międzynar. Współpracy Czarodziejów
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
13
0
OPCM
Transmutacja
13
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
5
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
10
Brak karty postaci
10-30-2025, 17:17
Byłem głodny.
Głodny jego ciała, jego pocałunków, jego bliskości; głodny głodem, którego dawno nie zaznałem; głodem oczekiwania i pragnienia, głodem niepewności i niecierpliwości. Nie był nowy i nieznany, nie był niezbadaną częścią mnie, którą dopiero musiałem ostrożnie rozpracować, rozłożyć na czynniki pierwsze i ocenić, czy warto podejmować ryzyko. Głód tego typu, czysto fizyczny, namacalny, przesycony pożądaniem, spał we mnie od zawsze, budzony w wyjątkowych momentach, gdy lepka warstwa rozsądku w końcu spływała wraz z kolejnymi falami podniecenia. Taki głód, który zaspokoić mogła wyłącznie bliskość drugiego człowieka, czułem w każdym wypowiadanym słowie, w każdym geście wykonanym i powstrzymanym, w każdym dotyku, którego sobie odmówiłem i którego zasmakowałem.
- A więc ryzykujemy tym samym – powiedziałem z uśmiechem zadowolenia, gdy patrzył na mnie z bliska w ciszy korytarza, w jasnym blasku świec, który wyostrzał kontury i zdradzał wszelkie sekrety. W tej ciszy rozjaśnianej tańcem światła poczułem głód jeszcze silniejszy niż wcześniej; taki, który doprowadziłby mnie do zguby tu i teraz, bo tak łatwo byłoby ulec iluzji samotności pustych korytarzy. Wziąć sobie jego wolność, zawłaszczyć ciało i przyoblec je w swoje rozkazy, dotknąć go jak kochanka i kogoś więcej - człowieka, którego chce się poznać a nie tylko wykorzystać. Łatwo było poddać się głodowi, który uznawał polowanie za jedyną formę zaspokojenia; dopaść ofiarę, wpić się w nią, wgryźć w skórę tak mocno, że jej ból stanie się przyjemnością, do momentu w którym zniknie różnica między tym, kto bierze, a kto daje.
- Niewątpliwie łączy nas słabość do klasycznego piękna. - Patrzenie mu w oczy nie było wcale trudne, uznałem, dusząc w sobie głód na jeszcze kilka sekund; trzymając go w ryzach na jeszcze parę chwil, zanim drzwi do Pokoju Życzeń nie skryją wszystkiego, co winno pozostać tajemnicą. Patrzenie mu w oczy było bajecznie proste, bo w tych oczach widziałem siebie, drżącego i niecierpliwego, wciągającego w płuca oddech, który mi ofiarowywał swoją obecnością tuż obok, twarz przy twarzy, usta niemal na moich ustach. - Choć ja zamiast cnotliwych Madonn preferuję bardziej grzeszne figury. - Jego zapach był inny niż na pomoście. Tam był surowy, zimny, przesiąknięty mgłą. Tu okazał się cieplejszy, noszący w sobie ślady tańca, wina, potu, skóry. Zapach życia, które chciałem na chwilę zatrzymać, zdominować, rozłożyć na części.
Zamknąłem oczy na krótki moment, na ten ulotny półoddech, w którym zawierało się drżenie i westchnienie wywołane jego ruchem; poruszającymi się wargami przy moim uchu, które szeptem kusiły i prowokowały, choć to ja miałem być myśliwym. Wszystko, co we mnie racjonalne, ustępowało powoli temu, co było ulotnością chwili. Każdy oddech stawał się krótszy, bardziej rwany. W głowie pulsowało mi jedno: jeszcze. Czemu się odsuwasz?
- Ale można go nadać dla przyjemności obdarowanego – wtrąciłem, korzystając z bliskości między nami i wciągając głęboko jeszcze jeden zapach: obietnicy, jaką wokół siebie roztaczał. - Chcesz... mi sprawić przyjemność, czyż nie? - dodałem po sekundzie, gdy opanowałem drżenie wywołane gorącym powiewem oddechu na skórze. Nie było sensu już niczego ukrywać. Nie było sensu udawać, że na mnie nie działał, nie powodował ciemności w myślach, nie kradł powietrza z płuc, chociaż nawet mnie nie dotknął. Nie tak naprawdę, tak jak pragnąłem, aby to zrobił.
Żeby zaspokoił potrzebę ciała, która przestawała być tak zwyczajna jak dziesiątki przed nią: wytropić, zdobyć, wypuścić, a stawała się okrutnym głodem bliskości. Będąc z mężczyznami zawsze czułem, że mam wybór. Że ze swoją pozycją, pieniędzmi, statusem społecznym zawsze to ja stawiam warunki, pozwalając innym się dostosować i je przyjąć albo odejść. Ten głód, który pchał mnie w jego ramiona, nie dawał wyboru. Łączył w sobie każdą niezaspokojoną noc, każdy poranek, każdy dzień, który upłynął bez Thobiasa, nawet te, które próbowałem wypełnić innymi mężczyznami, innymi łóżkami, innymi sypialniami. W tym głodzie kryło się wszystko to, co chciałem już nie zjeść, lecz pożreć, aby tylko sobie przypomnieć, co znaczyło być spełnionym.
Morty nie był Thobiasem. Był za to nadzieją, żywym ogniem pragnienia, bym w końcu po tylu latach choć raz poczuł to, co czułem wtedy. Ulgę zaspokojenia ciała i duszy, lecz nie serca. Mogłem oszukać rozum i świadomość, lecz wiedziałem, że nigdy nie oszukam uczuć.
– Zawsze zastanawiało mnie – odezwałem się, kiedy drzwi za nami się zamknęły z ciężkim skrzypnięciem, jakby chciały zademonstrować, że na powrót jest już za późno – czy Pokój życzeń tworzy to, czego chcemy świadomie, czy odczytuje nasze pragnienia z najgłębszych czeluści podświadomości. - Nie mogłem się powstrzymać; uniosłem dłoń, by przesunąć kciukiem po jego dolnej wardze. Delikatnie. Tyle, by drgnął, by poczuł ten subtelny prąd pożądania, które spalało mnie od środka. Jakbym znów wrócił do nastoletnich czasów; do wyrwanych chwil samotności, gdy liczyło się jedynie zaspokojenie pragnienia, szybko, gwałtownie, z krzykiem zamkniętym w zagryzionej poduszce. - Bo może nieświadomie naprawdę jestem romantykiem – wymamrotałem, zanim znów los obdarował mnie smakiem jego ust i przez ten krótki moment, gdy nasze usta się o siebie delikatnie otarły, wydawało mi się, że to ja należę do niego, nie odwrotnie.
Że w tej chwili mógłbym być ofiarą a nie myśliwym.
Nie miałem trudności ze znalezieniem wspólnego rytmu z jego wargami, zupełnie jakbyśmy robili to od wieków a nie po raz drugi w życiu. Pasował do mnie ze idealnie miękkim, chropowatym naciskiem ust. Moje dłonie, które powinny trzymać dystans i nie poddawać się prowokacjom, odnalazły jego ramiona i zacisnęły się mocno na materiale. Powinienem zrobić wszystko, bo go jak najszybciej rozebrać, dotknąć, wziąć, a potem z ciężkim oddechem obserwować, jak dochodzi do siebie. Wizja płytkiego, błyskawicznego zaspokojenia jednak mnie nie kusiła; nie tym razem, choć głód i pragnienie ocierały się już o bolesny niedosyt.
– Nie wiesz, w co się wplątałeś, Morty – wymruczałem, bardziej w niego niż do niego. Puściłem jego wargę lekkim ugryzieniem; krótkim przytrzymaniem zębów tego, co mi bezczelnie odbierał. Już za nim tęskniłem. Przełknąłem ślinę, czując, jak napięcie spływa mi po kręgosłupie i dopiero po paru kolejnych oddechach udało mi się do końca przeanalizować jego ostatnie słowa, zanim całkowicie poddałem się przyjemności czerpanej z pocałunku.
- Fortepian – powtórzyłem za nim wyraźnie skonsternowany, gdy moje myśli popłynęły nagle w zupełnie obcym kierunku, wyrywając się na moment pożądaniu. - Chcesz... na nim grać? - A może chodziło mu o... Merlinie, to musiało być cholernie niewygodne, jak on to sobie wyobrażał? Albo... i nie. Może wcale nie było niewygodne, bo wystarczyło tylko się pochylić...
Westchnąłem cicho, pozwalając tej jednej niepokornej wizji zagościć się na stałe w świadomości, a on wykorzystał moment mojej fantazji, by oddalić się na kilka kroków. Zbliżyłem się więc ponownie, powoli, tak jak podchodzi się do kogoś, kogo chce się jednocześnie dotknąć i samemu prosić o dotyk. Pomiędzy nami istniała jeszcze przestrzeń mogąca pomieścić wszystkie niewypowiedziane pragnienia, ale w tej chwili wolałem milczeć, siadając na fotelu, a nie na sofie obok niego, jakby ten metr dystansu mógł cokolwiek jeszcze zmienić.
Nie nazywam się Rafael Crouch, jeśli nie będę miał dziś tego mężczyzny na kolanach.
- Tam, na pomoście – powiedziałem nagle, chrząkając lekko w niechcianym speszeniu – nie chciałbym, żebyś pomyślał... Ja... nie całuję ludzi tak po prostu. - Odwróciłem spojrzenie, ślizgając się wzrokiem po półce z książkami, nie widząc tytułów i okładek, a jedynie wielką plamę kolorów, która pozwalała mi skupić wzrok, gdy wyrzucałem z siebie usprawiedliwienie. - Nie całuję mężczyzn – uściśliłem, bo wydało mi się to w tej chwili bardzo ważne – tak po prostu. Bez upewnienia się, że... że są tacy jak ja i pragną tego samego. - Jego oddech był blisko, choć musiał przemierzyć sto pieprzonych centymetrów. Ciepły. Nieregularny. Wyczuwałem w nim zawahanie i pożądanie jednocześnie, a ta mieszanka działała na mnie bardziej niż jakikolwiek eliksir. - Przypomniałeś mi wtedy kogoś. I choć gdy cię całowałem, wiedziałem, że nie byłeś nim i wiem, że nie jesteś nim teraz... i nawet nie chciałbym, żebyś nim był... To wtedy mnie to... rozstroiło. Zwykle bardziej nad sobą panuję. - Wzrok Morty’ego był ciężki, skupiony, przeszywający. Mogłem sobie wyobrazić, jak jego spojrzenie wędruje nie tylko po mojej twarzy i sama myśl o tym sprawiła, że znów musiałem odchrząknąć.
Wtedy, nad wodą, w powietrzu wisiała jeszcze niepewność i niezdecydowanie, a pierwotna ulga po szaleństwie chwili, chaosie uczuć, które rozrywały mnie od środka, szybko ustąpiła miejsca niepokojowi. Plułem sobie w brodę, że postąpiłem tak nierozważnie wobec nieznajomego; że nie umiałem się opanować i powstrzymać. Teraz byłem spokojny, niemal lodowaty w opanowaniu, bo nie tylko wiedziałem, czego chcę i do czego to doprowadzi, ale i miałem pewność, że jesteśmy w tym razem bez względu na konsekwencje.
- Ale za moment, Morty – podjąłem, przesuwając głodnym spojrzeniem po jego ustach – zamierzam przestać nad sobą panować. To Pokój Życzeń, a ja... życzę sobie cię mieć. - Chciałem zostać w tym miejscu, w tej chwili, w tym półmroku, który nie wymagał żadnych wyjaśnień. Chciałem, żeby noc nie miała końca, bo to oznaczało, że na zawsze mógłbym pozostać w swoich pragnieniach i spełniać je raz za razem. - Na kolanach, pod sobą, na tym łóżku, na podłodze albo na przeklętym fortepianie, jeśli właśnie tego sobie życzysz ty. – W tej chwili nie myślałem o konsekwencjach, o ryzyku, o tym, co stracę, jeśli dam się porwać. O tym, jak trudno będzie utrzymać kontrolę przy nim i nad nim samym. - Możesz jeszcze wyjść... ale nie chcę, abyś wychodził. - Poprosiłem cicho, choć nie było w moim głosie błagania. Były za to głuche, głośne uderzenia zdezorientowanego serca, które nie wiedziało, jak reagować, bo nigdy nie postawiłem go w takiej sytuacji: dziesiątkach uczuć zlewających się w jedno.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#7
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
11-01-2025, 20:15
Czuł głód bliskości, który od niego bił. Emanowała nim jego skóra, gdy ku niemu podszedł, by zmniejszyć dzielący ich dystans i poczuć na szyi ciepło oddechu. Widział go w jego spojrzenia. Iskry pożądania na krawędzi źrenic. To ten głód, którego nie dało się zaspokoić przypadkowy dotykiem i obecność. To ten głód, który stopniowo narasta i który chce pożerać żywcem. Głód, który namacalnie kłębił się w przestrzeni między nimi. Morty był pewny, że gdyby wyciągnął dłoń i zacisnął palce na pustce, poczułby jego nienasyconą fakturę. Sam czuł go wszystkimi synapsami w ciele, a łuk uśmiechu, jaki wykrzywił męskie rysy twarzy jedynie go pogłębił. Teraz był skłonny oddać mu wszystko. Swoje ciało. Siebie. Każdą cząstkę swojej duszy. Wszystko, poza sercem, chociaż może nie zdążyłby zaprotestować, gdyby mężczyzna go zapragnął. Gdyby otworzyłby mu klatkę piersiową i zacisnął na nim swoje palce, zamykając go w pięści.
Jego słowa były inne niż na pomoście; pozbawione lęku, pozbawione dystansu. Nie tyle co przez niego przepływy, a zdawały się osiadać na jego duszy - każde jedno słowo przenikało przez skórę i trafiało tam, gdzie trafić nie powinno, wywołując to, czego nie powinno, a w czym się pławił, czując tylko błogość prowadzącą do rozkosznego zapomnienia.
Chcesz... mi sprawić przyjemność, czyż nie?, pytanie wybrzmiało w przestrzeni jego umysłu. Chciał, oczywiście, że chciał, ale pozostawił je w strefie niedopowiedzeń, bez odpowiedzi, igrając z ogniem, który wkrótce go poparzy, bo naraz poczuł rozdrażnienie dystansem, jaki nadal ich dzielił. I który zniknął, gdy ich ciała przykrył półmrok Pokoju Życzeń, a oni pozwolił sobie na – jeszcze – kontrolowaną bliskość, kiedy Rafael zahaczył kciukiem o jego dolną wargę, a on nie mógł powstrzymać drżenie, gdy przyjemny prąd przeniknął pod skórę, zatapiając się w niej coraz głębiej.
- Skoro odkrywa przed tobą romantyczną stronę twojej duszy, o której istnieniu nie wiedziałeś, obstaję przy drugiej opcji - głos mu lekko drżał, ale zupełnie się tym nie przejął. Ważniejszy był moment, kiedy podarował mu pocałunek. Jego wargi były złaknione, a mimo to nie pozwolił, aby pochłonął ich głód. Jeszcze nie teraz. – Mam nadzieję, że jesteś z tych, co spełniają swoje obietnice, bo tak traktuje te słowa - mruknął w ramach odpowiedzi, a jego usta nie zadrżały wu śmiechu mówił szczerze, bo to przecież nie pierwszy raz, gdy Rafael ostrzegał go przed samym sobą. Czyżby na dnie swojej duszy skrywał nie tyle te same tęsknoty, ale też podobny mrok?
Chcesz... na nim grać? pytanie spotkało się ze zbył rozbawionym uśmiechem i znaczącym spojrzeniem; nie był pewny, czy jeszcze potrafiłby wydusić z fortepianu coś więcej niż tylko nieporadne dźwięki rozsypujących się akordów. Wspomnienia, jak jego palce błądziły dawniej po czarno-białych klawiszach, przywołały krótką nostalgię, lecz to nie z instrumentu chciał, aby płynęły niekontrolowane dźwięki, Pragnął symfonii wydobywającej się z ust, które jeszcze przed chwilą całował. Łaknął wyznań, szeptów, zachwytów, każdej drobnej nuta wygrywanej przez namiętność ich pragnień To w tych dźwiękach, w rytmie serc, w drżeniu ust i cichych westchnienia, które ostatecznie wypełnią pomiędzy nimi całą przestrzeń, tak ulotnych i równie żywych, jak życie pulsujące pod skórą, chciał się zatracić, wsłuchując się w ich harmonię, w której sam mógłby się rozpuścić jak dźwięk, który ginie w akustyce gęstej nocy.
Choć z pozoru pomiędzy nimi rozciągała się przestrzeń, Morty ledwo mieścił w sobie własne pragnienia. Czuł, jak wypełniają go niemal całkowicie, rozlewając się pod skórą pod postacią uzależniającego ciepła, którego już nie mógł dłużej tłumić. Mimo wszystko, zamiast poddać się tej fali, postanowił przeciągnąć tę chwilę, drażniąc się z nim świadomie, igrając na granicy ich odwzajemnianej fascynacji.
Tymczasem Rafael, koneser klasycznego piękna, rozsiadł się w fotelu, nie na sofie, jakby łudził się jeszcze, że te centymetry dystansu mogą coś jeszcze zmienić i zaczął mówić. Jego głos najpierw wydawał się odległy - jakby wydobywał się spod wodnej kurtyny - lecz z kolejnym słowem, zyskiwał na ostrości, przebijając się przez taflę targającego go niepokoju. Morty natomiast czuł, jak pod ich wpływem jego skóra płonie pod powierzchnią, próbując jednocześnie odzyskać panowanie nad oddechem, lecz ten wciąż był nierówny, zdradliwie świszczący.
- Tam, na pomoście... - zaczął jak on, lecz speszenie nie nadeszło, słowa nie plątały się w otworze przełyku, głos nie cofał się w głąb korytarza gardła, zamiast tego zajrzała do niego śmiałość.
To była ta sama śmiałość, która nie pozwoliła mu uciec przed dotykiem jego ust tamtego dnia, na pomoście, która nakazała mu pogłębić tamtą drobną czułość. Ta sama, która przywiodła go w te miejsce, do tej chwili - i która nie pozwalała mu teraz odejść, choć każde słowo, które dominowało w przestrzeni, skracało dystans między nimi.
Bo nie pragnął już tylko fizycznego kontaktu. Czuł, że nie wystarczy mu sam dotyk, pocałunki, nawet sama obecność. Pragnął czegoś więcej, czegoś, co istniało poza granicami ciała. Chciał poznać człowieka, jakim był Rafael Croucha. Chciał po poznać. Jego myśli, lęki, nadzieje i tęsknoty, te wszystkie niespełnione pragnienia, które ukrył pod sercem i o których nikt nie wiedział.
- Kiedy się zjawiłeś, poczułem coś znajomego - podjął, nie spuszczając z niego wzroku, który utkwił w jednym punkcie na jego twarzy, pragnąc już nie tylko dotyku, ale też tego, by ich oczy spotkały się na jednej wysokości. Chciał zobaczyć w niebieskich oczach całe te nagromadzone w nich napięcie: pragnienia, niepokoje. Chciał, by ich spojrzenia stały się lustrzanym odbiciem wszystkiego, co w nich rosło i dojrzewało od chwili, gdy los zetknął ich ścieżki. – Ten sam rodzaj tęsknoty, który kiedyś wypełniał też mnie. I który może tak naprawdę nigdy mnie nie opuścił, choć przez lata łudziłem się, że już go nie ma. Długo wmawiałem sobie, że się od niego uwolniłem, ale teraz... - przerwał w połowie zadania; nie dlatego, że słowa stały się niewygodne i musiał zdławić je przełyku, by chronić swój komfort, a dlatego, że chciał, aby wyraźnie wybrzmiały w ciszy, jaka na moment między nimi zapadła.
Nie był to już strach przed wyborem uczuć górującym nad zdrowym rozsądkiem, nie było miejsca na niepewność wobec własnych uczuć. To nie przypadek, nie złudzenie, nie déjà vu, choć przez chwilę pragnął w to wierzyć, by utorować sobie drogę do spokoju. Teraz wiedział już – czuł to całym sobą – że to wszystko jest prawdziwe. Że ich pragnienia, żądze i nadzieje zbiegły się w jednym miejscu, w jednym czasie, i że żadne z nich nie wypuści ich tak łatwo z dłoni, skoro już raz pojawiły się w ich zasięgu; żaden z nich nie pozwoli, by to, co właśnie się w nich rodzi, zniknęło.
- Już wiem, że to nie jest żadne déjà vu, a twoje słowa tylko to potwierdziły. Wiem też, że współdzielimy pragnienia, że obaj tęsknimy za czymś, czego już nie ma. I mam wrażenie, że skoro już je dotknęliśmy, nie cofniemy się przed niczym, byle tylko tego nie utracić.
Kim dla niego był? Namiastką człowieka, który odszedł z jego życia? Powidokiem przeszłości, która nawiedzała go tylko po to, by przypominać o swojej obecności, wkradając się pod powieki w najciemniejsze noce i kraść mu sen? A może tylko atrapą dawnych, rosnących pod sercem uczuć, które teraz odzywały się szeleszczącymi pomrukami w chłodnych zakamarkach duszy? Próbą odtworzenia dawnego pragnienia, które jak echo wybrzmiewało ciepłem w jego trzewiach, rozlewając się po nich falą tak dobrze znaną, a równocześnie obcą?
Nie interesowało go to, że być może pełnił rolę substytutu. Mirażu utkanego z fantazji i urojeń zatrzymanych na krawędzi świadomości, gdzie rzeczywistość stykała się z wyobrażeniem, a linia między tym, co prawdziwe, a tym, co wymyślone, rozmywała jak poranny mgielny welon nad Zakazanym Lasem. Nie obchodziło go to, bo to, co sam czuł, było prawdziwe, żywe, wibrujące w każdym oddechu i spojrzeniu. Inaczej serce nie próbowałoby wciąż uciec z klatki żeber, trzepocząc się niespokojnie, jakby szukało ujścia dla nagromadzonych emocji. Inaczej nie czułby tego przyjemnego impulsu, który wprawiał w drżenie ciało, rozchodził się wzdłuż kręgosłupa, rozpalając nerwy i budząc zapomniane tęsknoty. Inaczej dreszcz nie pełznąłby płytko pod jego skórą, zostawiając za sobą ledwo uchwytne ślady obecności wspomnień o dotyku, zapachu, śmiechu, którego miejsca już dawno było w trumnie zapomnienia. Inaczej w trzewiach nie płynęłaby pożoga pożądania, która zaraz będzie wszystkim, co mu zostanie – rozpalający żar, pochłaniający każdy inny rodzaj bólu i tęsknoty. Pożoga, która ogarnie go całego. I choć wiedział, że być może był tylko cieniem, tylko ułudą, która ma zapełnić pustkę po kimś innym, było mu to zupełnie obojętne. Bo nawet jeśli był tylko substytutem, w tej jednej chwili był wszystkim, czego mężczyzna pragnął i liczyło się tylko to, co rodziło się pomiędzy nimi, intensywność, która im towarzyszyła i głębia spojrzenia, która pozwalała zapomnieć o całym świecie. Dowód, że byli w tym razem i dowód, że ryzyko czasem popłacało.
W jednej chwili wstał, wyciągając ku niemu pewnie dłoń. Gromadzące się w nim napięcie - te, które strużką dreszczu spływały po linii kręgosłupa, szukało ujścia, a wraz z jego kuszącymi słowami jedynie się pogłębiały. Nie chciał dłużej czekać. Nie chciał dłużej zwlekać. Tłumić głodu, którego zaspokoić mogli tylko w jeden sposób. Tylko sobą. Wspólną bliskością.
- Chodź do mnie.
weź na co masz ochotę, bo przecież chcę sprawić ci przyjemność, dopowiadały iskry palące się na krawędziach źrenic. I uśmiech, który rozpromienił jego twarz.
Chciał go poczuć. Nad sobą. W łóżku. Chciał sięgnąć po to, co wcześniej wydawało mu się odległe i nieosiągalne. Zniewolić dziesiątki uczuć zlewających się w jedno głuchym echem wybrzmiewającym w piersi.
- Chodź.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#8
Rafael Crouch
Czarodzieje
Wiek
32
Zawód
Dep. Międzynar. Współpracy Czarodziejów
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
13
0
OPCM
Transmutacja
13
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
5
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
10
Brak karty postaci
11-01-2025, 23:21
W męskiej bliskości było coś pierwotnego; tak mocno zakorzenionego w fizyczności, że ocierało się często o brutalność, która za nic miała łagodne spojrzenia i nieśmiałe uśmiechy tych, którzy oddawali się przyjemności. W takiej bliskości nie było miejsca na czuły szept i delikatne muśnięcia; dotyk był ciężki, a głos ochrypły, żądający a nie proszący. Liczyło się tylko dążenie do spełnienia tu i teraz, szybkie zaspokojenie, jęk satysfakcji, ciężki oddech i uginający się materac. Bywały noce, w których przyjmowałem tę siłę, tę gwałtowność z radością i otwartością; noce, w których odpychałem każde uczucie niezwiązane z pożądaniem; noce, w których chciałem zaspokoić głód i nic więcej.
Noce, które nie były dzisiejszą, bo dzisiaj chciałem się zatopić w mężczyźnie, którego imię smakowałem w pamięci, by móc je wykrzyczeć we właściwym momencie, wtedy, gdy zabrzmi z pełną mocą a nie szeptem. Nie śpieszyć się i nie ulegać brutalności. Badać jego ciało z ciekawością, a nie z naglącym wścibstwem. Dzisiaj nie chciałem być fizycznością, lecz emocją. Chciałem poczuć go nie tylko dotykiem zewnętrznym, ale i wewnętrznym; chciałem, by zakotwiczył się w moich myślach i pamięci, a nie znikał nad ranem. Żeby stał się eksperymentem mogącym ukoić moją duszę i ciało. Nie dlatego, że był tak podobny do Thobiasa, ale dlatego, że mimo wszystko n i e był Thobiasem i mógł go...
… zastąpić.
Może naprawdę miałem coś z romantyka, z tego ckliwego chłopca, który wzruszał się przy lekturze książek, gdy bohater otrzymywał upragnione szczęśliwe zakończenie. Wiedziałem, że nie mamy wiele czasu; że wszystko za drzwiami Pokoju Życzeń wciąż płynie w odliczanych sekundach i minutach i że nawet tutaj, nawet najsilniejsze pragnienie nie byłoby w stanie zatrzymać zegara.
Dlatego chciałem wykorzystać każdą daną nam chwilę, wziąć we władanie każdy moment i nakreślić na nich swoje fantazje; spełnić wizje kotłujące się w głowie, hamowane – jeszcze – rozsądkiem trzymającym je na uwięzi. Wizje, w których ta sofa i ten fotel nie istniały, bo były przeszkodą w wędrówce do kuszącej satyny rozłożonej na łóżku, tak jak nie istniały warstwy ubrań i wstydu oddzielające nas od niecierpliwego dotyku.
W tych wizjach moja dłoń nie drżałaby zaciśnięta na oparciu mebla, powstrzymywana od zatopienia się w szorstkiej miękkości jego włosów; przeciwnie, już dawno badałaby palcami skórę na jego karku i szyi, szukając pulsującego miejsca, pod którym płynęło życie. Ale jeszcze nie teraz. Musiałem sobie odmówić tej przyjemności na kolejne chwile odwleczone w czasie, bo utonąłem w spojrzeniu, które skierował nie na mnie, ale wprost we mnie i w słowach, które były moje, ale wypowiedziane jego ustami.
Mógłbym bowiem powiedzieć dokładnie to samo o tęsknocie i przeszłości, od której nie umiałem się uwolnić. I o pragnieniach, które bez wątpienia dzieliliśmy. Widziałem, jak jego źrenice rozszerzają się w półmroku. Jak napina się, jakby też walczył ze sobą i własnym opanowaniem. To wystarczyło, bym znów po niego sięgnął, nie fizycznie, lecz własnym spojrzeniem, wygłodniale wnikającym w głąb jego duszy. Chciałem wyłuskać z jej dna każdy sekret i każdą fantazję, którą w sobie nosił, a o której nikomu nie powiedział z obawy przed niezrozumieniem. Chciałem być dla niego tym, kto nie cofnie się przed niczym, byle dojrzeć na jego twarzy ulgę spełnienia nawet najbardziej mrocznego marzenia.
- Nie zamierzam się przed niczym cofać – powiedziałem, a mój głos zabrzmiał chrapliwie, jakbym nie używał go przez długie dni, a nie zaledwie minutę. Musiałem przełknąć ślinę. - Zamierzam za to wyprzeć przeszłość z moich myśli. Nie zajmować się tym, co było, a skupić na tym, co jest teraz... co będzie za moment. - Kiedy spełni moją prośbę i zostanie, wtedy wreszcie przestanie istnieć to dziwne pomiędzy, który nas dzieliło. Ta nitka napięta do granic możliwości, która rozdzielała głód od nasycenia. Wystarczyło wyciągnąć dłoń, aby owinąć ją sobie wokół palca i w końcu zerwać, a wraz z nią wszelkie powstrzymujące nas tamy, ale to nie ja wykonałem ten gest. To nie moja ręka zawisła w powietrzu wyczekująco i kusząco zarazem.
- Tam na pomoście – podjąłem po raz trzeci, jakby te słowa były w jakiś sposób wyjątkowe. Zaklęcie znane tylko naszej dwójce; może klątwa, której nie zdejmie żaden pocałunek. - Zaczęliśmy coś nowego i tylko naszego. Nie chcę, aby przeszłość miała do tego dostęp, bez względu na to, jak potoczy się przyszłość. - Było w tym coś niebezpiecznego, jak na mnie patrzył, gdy wyciągnął rękę. Jakby oferował coś więcej niż tylko dotyk. Coś, czego nie potrafiłem już dłużej odrzucać, dlatego sięgnąłem po nią bez wahania. - Chcę cię mieć, Morty, a ty chcesz mnie. Jesteśmy dorośli i mamy gwarancję wspólnej tajemnicy. Nie potrzebujemy chyba nic więcej. - Odpowiedziałem uśmiechem na jego uśmiech, gdy podniosłem się z fotela, stając przed nim na pewnych nogach, choć byłem całym sobą przekonany, że kolana się pode mną ugną.
W męskiej bliskości była dominacja; pierwiastek, który z a w s z e zagarniałem dla siebie, przyzwyczajony do niego w codziennym życiu, gdzie nazwisko otwierało każde drzwi i zmuszało kolana do klęknięcia, a karki do posłusznego zginania. Dlaczego miałbym z tego zrezygnować w sypialniach, do których byłem co prawda zapraszany, ale szedłem na własnych zasadach? Takich, w których to ja dyktowałem warunki i dawkowałem przyjemność. Wiedziałem, czego chcę od takich spotkań, czego oczekuję od mężczyzn, których sobie wybierałem i co mogłem im dać od siebie: chwilę zapomnienia i spełnienie, na które liczyli. W zamian oczekiwałem zaś jedynie uległej zgody na to, bym przejął całą kontrolę. Uczciwa cena za to, by móc mnie dotknąć i posmakować rozkosznej satysfakcji płynącej z mojego ciała.
Ironicznie w tym wszystkim drażnił mnie nadmierny przymus; nie lubiłem, gdy mężczyźni, z którymi bywałem, robili coś wbrew swoim zasadom i pragnieniom; nie czerpałem satysfakcji z łamania ich woli i oporu. Niepotrzebny był mi ten, kto złamany i sponiewierany tracił całe zaangażowanie. Chciałem, aby poddawali się sami, by w swojej świadomości dobrowolnie przekazali mi kontrolę, by zaufali, że wiem, co robię, nawet jeśli dla niektórych było to całkowicie nowe doświadczenie: oddać się mężczyźnie
Właściwie, uświadomiłem sobie w nagłym przebłysku, robiąc krok w jego stronę, nie miałem pojęcia, czy dla niego też takie nie było. Założyłem, że nie jest to dla niego nowością po tym jak całował mnie na pomoście, jak odpowiedział ciałem na naszą bliskość i po tym, że pojawił się tutaj na moją prośbę wyszeptaną w zamkowej sali. Musiałby być naprawdę dobrym aktorem albo kompletnie ulec podnieceniu, jakie w nim wywoływałem. Nie miałbym nic przeciwko drugiej opcji.
- Często to robisz? - zapytałem lekkim tonem, przystępując jeszcze bliżej. - Dajesz się uwieść nieznajomemu? Dotykać i całować tak, jakbyś należał do niego? - Odsunąłem się na kilka centymetrów, żeby złapać powietrze i wypełnić nimi płuca, po czym znów na niego naparłem. Jeden krok w tył, tam gdzie regał z książkami; przesunąłem się nieco w bok, by nadać naszym krokom odpowiedni kierunek. Oparłem dłoń na jego klatce piersiowej, od niechcenia zahaczając o guziki i uśmiechnąłem się szerzej. - A może prawda jest odwrotna i to ja dałem się uwieść tobie? – wymruczałem, patrząc jak Morty ponownie cofa się pod naciskiem mojego ciała, współpracując z naszym wspólnym pragnieniem, by jak najszybciej dotrzeć do łóżka. Jeszcze trzy kroki. Dwa. Jeden. Poczułem, jak się zatrzymał, więc zatrzymałem się razem z nim; palce zacisnąłem na koszuli, powstrzymując go od opadnięcia na materac i przyciągnąłem go do siebie wcale nie lekkim szarpnięciem.
Wisiałem Nathanielowi dobry rocznik wina za to, że właśnie tamtej nocy zaprosił go do siebie.
Próbowałem nie skupiać się na swoim podnieceniu i ignorować impulsy wysyłane przez nie do mojej świadomości, ale było to cholernie trudne, gdy jednocześnie Morty stał tak blisko mnie, że czułem napierające na siebie biodra i jego udo przylegające do mojego. Nawet gdy mówił, miałem wrażenie, jakby drgania jego strun głosowych przenosiły się na resztę ciała, wędrowały wzdłuż kręgosłupa i przeskakiwały na mnie, drażniąc do granic możliwości moje opanowanie. Każdy jego ruch, choćby najłagodniejsze otarcie o materiał spodni, wywoływał kolejne fale przyjemności, nad którymi nie potrafiłem zapanować.
Do diabła, przecież nawet tego nie chciałem.
Objąłem go, wplatając palce w materiał koszuli na plecach, który ustępował miękko pod moimi dłońmi. Pocałunek był krótszy, bardziej świadomy niż pozostałe; zmierzający do spełnienia, nie do nagłego przerwania. Chciałem go. Potrzebowałem. Pragnąłem. Był częścią mojego oddechu, był w mojej skórze, w mięśniach, w pulsie przyśpieszającym do granic bólu rozsadzającego głowę. Dłonie nie pozostały długo na plecach, zbyt spragnione tego, by w końcu dotknąć nagiej skóry a nie materiałowej przeszkody. Każdy guzik był jak granica, którą trzeba było przełamać, zdeptać, włamać się na obce terytorium. Opuszczone przez wolną wolę, ale nadal niezbadane. Za moment pocałunki przestaną mi wystarczać.
Ugryzłem go w szyję, rozrywając ostatni guzik na samym dole koszuli. Nie miałem już do niego cierpliwości, tak jak nie miałem cierpliwości do siebie, gdy szarpnięciem zsuwałem ją z ramion mężczyzny. W końcu nagie ciało. Przywarłem do niego ustami, bo palce to za mało, dłonie zbyt toporne; jedynie wargami mogłem zbadać, czy jego skóra jest gorąca i napięta, a ukryte pod nią mięśnie twarde.
Niemal przed nim klęknąłem.
Opanowałem się w porę, wracając pocałunkami na szyję, a dłońmi na brzuch. Głód, który od lat był moim przekleństwem, teraz miał kształt, zapach i oddech. Jego oddech. Zmusiłem się, by oderwać spojrzenie od kuszącego mnie ciała i spojrzeć mu w oczy, w których nie było strachu, ani niepewności tylko odbicie mnie. Głodnego, rozedrganego, gotowego się spalić. Nie chciałem już mówić. Słowa wydawały się zbyt płaskie, zbyt słabe, zbyt zwyczajne, by unieść moje myśli i fantazje, ale musiałem wypowiedzieć jeszcze jedno.
- Odwróć się.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#9
Dewotka
Konta Specjalne
Wiek
83
Zawód
strażniczka moralności
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
zakurzona
wdowa
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
11-01-2025, 23:55
Międzynarodowy Zjazd Absolwentów miał być wydarzeniem, który zjednoczy czarodziejów z różnych krajów, warstw społecznych oraz najróżniejszych środowisk. Służyć miał uczczeniu pamięci Turnieju Trójmagicznego oraz założeniu samej szkoły, która przyjmowała w swe mury młodych adeptów sztuk magicznych od przeszło tysiąca lat. Albus Dumbledore prosił o współpracę oraz zawieranie przyjaźni, jednakże w najmniejszym nawet stopniu nie miał na myśli niecnych uczynków, wychodzących poza pomyślunek porządnych czarodziejów.
Nie miał oczu wszędzie, lecz Hogwart pełen był istot niemal niewidzialnych, niezauważalnych. Niektórzy uczniowie uczęszczali do Hogwartu całe siedem lat i nie mieli świadomości tego, kto odpowiadał za porządki, kto przygotowywał codzienne posiłki i wyprawiał wielkie uczty; nie mieli pojęcia za czyją sprawą ich szaty i pościel w dormitoriach regularnie są prane i prasowane. Trzydziestego kwietnia skrzaty domowe służące w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart dostały również inne zadanie - pilnowanie porządku. Informowanie dyrektora o wszystkim, co wykracza poza normy moralnego zachowania oraz przyzwoitości.
Pokój Życzeń był miejscem niezwykłym, rzeczywiście spełniającym życzenia i pozwalającym ukryć się przed innymi czarodziejami, lecz właśnie - czarodziejami. Skrzaty domowe były istotami, których magia dotyczyła zwykłych zasad. Mogły pojawiać się w miejscach, gdzie teleportacja ludzi była zakazana; mogły pojawić się więc i w Pokoju Życzeń.
Raphael oraz Morty, pochłonięci namiętnością, nie zwrócili uwagi ciche odgłosy świadczące o cudzej obecności. Pożądanie pochłonęło ich tak mocno, że nie widzieli świata poza sobą - przynajmniej dopóki nie poczuli tej obecności boleśnie. W głowę Raphaela, a później Morty'ego uderzyła boleśnie miotła do sprzątania. Potem raz, drugi i trzeci. Gdy oderwali od siebie wzrok i rozejrzeli wokół dostrzegli skrzatkę domową. Starą, pomarszczoną i brzydką, obleczoną w czysty, wyprasowany obrus i serwetkę kuchenną na głowie, skąd wystawały szpiczaste, stworzone do podsłuchiwania uszy.
- Dwóch czarodziejów w tajemnicy życzenia komnaty,
ukrywa się sądząc, ze wszystko im wolno, bo jeden bogaty,
wiedziony niedobrym pożądaniem chce zedrzeć z drugiego szaty,
zapomina, że za takie perwersje można trafić za KRATY!
W nich obu wstąpił może jaki diabeł rogaty,
ale Dewotka Hogwartu pilnuje, zaraz wymierzy im BATY!!

Skrzatka skrzeczała, ściskając w drobnych rączkach miotłę, którą zamiatała podłogę. Stała jednak w miejscu, a świdrujące spojrzenie wytrzeszczonych miała utkwione w półnagich mężczyznach.
- DYREKTOR DOWIE SIĘ O WSZYSTKIM! - przestrzegła ich skrzekliwie, pstrykając palcami, a druga miotła, która lewitowała nad głowami mężczyzn po raz kolejny zaczęła okładać ich po głowach - raz jednego, raz drugiego.

Mistrz Gry wita was serdecznie. W razie pytań zapraszam na priv.Violet Macnair
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#10
Rafael Crouch
Czarodzieje
Wiek
32
Zawód
Dep. Międzynar. Współpracy Czarodziejów
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
13
0
OPCM
Transmutacja
13
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
5
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
10
Brak karty postaci
11-02-2025, 09:36
Wyciągnąłem rękę, odganiając od siebie, od nas miotłę, bo był to najbardziej naturalny odruch, kiedy coś próbuje cię zabić. Musnąłem palcami witki uciekające spod mojej dłoni, patrząc zirytowany na intruza, który przerwał jedną z najwspanialszych chwil całego mojego życia – a przynajmniej ostatnich miesięcy, będąc szczerym – gdy w życiowym burdelu w końcu udało mi się znaleźć chwilę spokoju.
Drugie uderzenie spadło na ramię, trzecie w plecy, a echo trzasku odbiło się w ciszy Pokoju Życzeń jak groteskowa kara za grzech, którego nie zdążyłem nawet dokończyć. Do diabła, nie zdążyłem nawet zdjąć koszuli, licząc na to, że zrobi to za mnie Morty. W przelocie rzuciłem przepraszające spojrzenie w jego kierunku, ale wydawał się równie zbity z tropu co ja.
Kurwa.
Znowu.
Machnąłem ponownie ręką przed miotłą, a potem uniosłem głowę i zobaczyłem ją: drobną, pomarszczoną, z ustami zaciśniętymi w surową kreskę. Wyglądała, jakby właśnie złapała nas na gorącym uczynku, ale to nie był gorący uczynek, na Merlina. Gorąco dopiero się zaczynało robić, a to był… ratunek!
- Co ty wyprawiasz, skrzacie?! - Zasłoniłem Mortiego ramieniem, odwracając się do niego bokiem, żeby lepiej widzieć niespodziewanego gościa. - Zamiast nas atakować i wyobrażać sobie Merlin wie co, lepiej pomóż, zanim on umrze! - Nie musiałem się odwracać, żeby czuć na sobie spojrzenie mężczyzny; osłupiałe, zdziwione, przerażone, rozbawione albo wszystko jednocześnie. Samemu też chciało mi się śmiać z czystej ironii tej chwili. - PAJĄK! - wrzasnąłem z taką gwałtownością, że aż echo odbiło się od ścian. Musiałem ratować Mortiego, to było w tej chwili najważniejsze. Zanim całkowicie zniknie z mojego życia.
Za nic nie chciałem, aby znikał. Podniosłem się po Thobiasie, p r a w i e pogodziłem z jego odejściem, ale drugiego ciosu nie dałbym rady tak zwyczajnie znieść. Sam też musiałbym zniknąć, bo były ciosy, po których nie miałbym siły podnieść się ponownie; porażki, których nie było sensu odbudowywać. Merlinie, naprawdę byłem pieprzonym romantykiem i do tego sentymentalistą.
- Został ukąszony! – odwróciłem się tyłem do skrzatki, ignorując miotłę, bo nie ciosy zadawane witkami mnie teraz pochłaniały. Pochłaniał mnie on. - Wielkie, paskudne bydle, wlazło mu pod koszulę, nie mogłem go znaleźć, zerwaliśmy materiał, a potem... potem... - zająknąłem się, bo znów miałem przed oczami tors mężczyzny – chyba go połknął. Nie wiedziałem, co robić. - Szepnąłem chrapliwie. - Chciałem go usłyszeć, wyczuć pod skórą, ale nie dałem rady – nie musiałem wkładać w swój głos żadnej desperackiej nuty; bez tego brzmiał odpowiednio. Przystawiłem twarz do jego klatki piersiowej, jakbym nasłuchiwał bicia serca. - Taki wielki, że musiał być jadowity, próbowałem znaleźć ukąszenie, by wyssać jad, wiesz co to jad, prawda? - rzuciłem jej spojrzenie, spanikowany, że zamknięta w czterech ścianach Hogwartu mogła nie mieć pojęcia o prawdziwym życiu. Takim, które poznałem bywając w czasie podróży wśród obcych kultur. - Jeśli nie zneutralizuje się go w ciągu paru chwil, można umrzeć. ANTIDOTUM! - ryknąłem nagle, puszczając Mortiego i znów patrząc na skrzatkę z nadzieją w oczach. - Jesteś skrzatem, musisz mieć dostęp do antidotów! Zrób coś, zamiast pleść jakieś brednie! - rozkazałem z tą samą pewnością, z jaką wydaje się rozkazy.
Miotałem się w szaleńczym rozedrganiu, raz po raz to przykładając ucho do torsu Mortiego, to rzucając spojrzenie skrzatce, to próbując odgonić miotłę. Byłem przyzwyczajony do absurdu, bo całe moje życie było absurdem, niezrozumieniem tego, kim byłem i że nie musiałem, nie chciałem być taki jak inny. Wierną kopią tworzoną wedle szablonu.
- Widziałem, jak wpełzał pod materiał, a potem on zaczął słabiej oddychać. Musiałem go ratować, pozbyć się jadu, zapewnić mu tlen - powtórzyłem jeszcze raz, nieco spokojniej i wskazałem Mortiego, który, o dziwo, wyglądał teraz całkiem przekonująco: rozczochrany i blady z wrażenia. A może to nie bladość, tylko łaskawość świec, niemniej efekt był bardziej niż zadowalający. - Byłem pewien, że się udusi, że... umrze. Nie może umrzeć i mnie zostawić, proszę, nie może, musisz coś wiedzieć, musisz mu pomóc – niemal czułem, jak łzy napływają mi do oczu. Głupi, głupi, głupi sentymentalista. To nie był moment na roztkliwianie się nad swoim życiem, choć niewątpliwie wilgoć pod powiekami była bardziej przekonująca niż jej brak. Przyklęknąłem naprzeciw niego i przyłożyłem głowę do jego brzucha, nasłuchując uważnie.
- Jest tam – szepnąłem, otwierając szeroko oczy jak dziecko, które właśnie poznaje jedną z największych tajemnic swojego dzieciństwa. Mikołaj nie istnieje. Rodzice się nie kochają. Jesteś charłakiem. Nic, w co łatwo uwierzyć, więc łatwiej to wyprzeć. - Wyczuwam go... płuca? Czy to już żołądek? Merlinie, to się nie dzieje – jęknąłem i przywołałem skrzatkę dłonią. - Masz większe uszy, może usłyszysz szmer nóżek. - Pokazałem gdzieś w okolice jego klatki piersiowej. - Proszę – wyartykułowałem z nieudawaną desperacją, całkowicie wsiąkając w akcję ratunkową. - Jest pani skrzatką, żyjącą by pomagać ludziom, a on jest... - w tej chwili całym moim światem – on słabnie. - Powstrzymałem się od nadepnięcia mu na stopę, aby dać mu znać, by naprawdę zasłabł. Upadł na to cholerne łóżko i stracił przytomność. Byłoby o wiele łatwiej. W końcu przecież właśnie tam chciałem nas zaprowadzić.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek
Strony (2): 1 2 Dalej


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 16:09 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.