• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > Domostwa > Manchester, Palatium Librae > Pomost
Strony (2): 1 2 Dalej
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
09-06-2025, 11:54

Pomost
Drewniana przystań wykonana z dębu znajdująca się w na stawie, który rozprzestrzenię się za ogrodami rezydencji. Przy pomoście znajdują się liczne białe łódki, które pozwalają na relaksowanie się na wodach oraz zwiedzanie trzech marmurowych gloriet usytuowanych na różnych krańcach stawu. W środku każdego pawilonu umieszczone są rzeźby jednej trzech gracji – Aglai, Eufrozyny i Talii i od ich imion posiadają swe nazwy. Na stawie spotkać można spotkać liczną roślinność pływającą – lilie wodne, rzęsy wodne czy grążel żółty oraz rodzinę łabędzi, która pozostaje na terenach cały rok.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
10-06-2025, 19:07
17/03/1962, nad ranem

Chłód wgryzał się w skrawki odsłoniętej skóry i przenikał pod materiał koszuli, gdy wyswobodził się z plątaniny korytarzy i wyszedł na zewnątrz, za przewodnika mając pełznące płytko pod skórą przeczucie, które od czasu do czasu mocniej zaciskało wyimaginowane palce na jego krtani, próbując odciąć mu dostęp do powietrza. Dławił się słowami, które nie mogły odnaleźć drogi od ust, kalecząc się o ostre krawędzie myśli, snujące się po zamroczonym alkoholem umyśle. Fala nudności zaatakowała go gdzieś w połowie drogi do pomostu, którego zarys wyłonił się właśnie z otulającej okolice ciemności, a zimno, połączone z niepokojem, wnikało głębiej, drżącą nitką oplatając serce.
Z każdym krokiem stopy zapadały się w miękką, wilgotną ziemię, zostawiając za sobą nieregularny ślad, zacierany przez wiatr niosący zapach gnijących liści i wody. Przez moment wydawało mu się ,że świat wokół kurczy się do wąskiego tunelu, na końcu którego majaczyła ledwo widoczna sylwetka pomostu.
Jeszcze kilka minut temu pławił się w cieple pościeli i nie myślał o tym, by zrezygnować z luksusu snu, lecz jego konstrukcja okazała się tak licha i podatna na kolejną, mętną wizje, która zjawiła zaraz po tym, jak zamknął powieki, że szybko wyswobodził się z objęć Morfeusza. Jednak, zanim podjął decyzję o wyślizgnięciu się spod kołdry, spojrzał na pogrążonego we śnie towarzysza nocy, chyba tylko po to, aby się upewnić, że się nie przebudził. Przez głowę przemykały mu rozmyte obrazy wizji – niepokojące, choć już zamglone, zupełnie jakby chciały pozostać poza granicami świadomości.
Przestąpił kilka chwiejnych kroków, czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła, a w ustach pozostaje cierpki posmak wypitych trunków i słów, które wypowiedział w śnie - wisiały w powietrzu jak grzmot zbliżającej się burzy, ale nie potrafił zrzucić z siebie ich ciężaru. Nie w tej chwili, nie teraz, gdy każda myśl odbijała się tępym bólem od ścian czaszki. Zacisnął powieki, pozwalając, by chłód jeszcze mocniej przeszedł go dreszczem, szukając w tym czegoś na wzór ukojenia.
W końcu dotarł do brzegu, gdzie dębowy pomost skrzypiał cicho pod naciskiem butów. Zatrzymał się, opierając dłonie o mokre drewno, i długo wpatrywał się w ciemność stawu, której powierzchnia drgała i marszczyła pod wpływem ledwo dostrzegalnego wiatru. Przeczucie, które prowadziło go całą drogę, nie odpuszczało — wręcz przeciwnie, teraz pulsowało upartym rytmem, przybierając na sile do akordów, jakie wybijało serce.
Wziął głęboki wdech, próbując uspokoić organizm owładnięty kolejnymi torsjami. Słowa nadal więzły mu w gardle, a jednocześnie czuł nieodpartą potrzebę, by je w końcu wypowiedzieć - nawet jeśli nie znajdzie słuchacza, nawet jeśli zginą w nocy, rozproszone przez wiatr. Zrobił jeszcze jeden krok naprzód, pozwalając, by wszystko, co niewypowiedziane, utonęło w ciszy.
Ciężąca w kieszeni paczkę papierosów okazała się zbyt kusząca, by odmówić organizmowi dawki nikotyny. Wsunął papierosa do ust i już kilka uderzeń serca później obserwował, jak smużka dymu zwija się w spirale i ucieka go góry, pod drodze rozszarpana na kawałki przez kolejny ostry podmuch wiatru. Zaciągnął się po raz pierwszy, czując ulgę, gdy najpierw znajome mrowienie wypełniło przełyk, potem drogi oddechowe, by finalnie spocząć w płucach. Uparcie wbijając spojrzenie w majaczące w oddali łabędzie sylwetki zaciągał się raz po raz, nie zdając sobie sprawę z upływu czasu, przynajmniej do momentu, aż nie zrejestrował echa zbliżających się kroków.
- Mają jakieś imiona? - odezwał się ze wzrokiem nadal uparcie śledzącym łabędzie. Pytanie rzucił w eter, gdy był pewny,że właściciel kroków zbliżył się na tyle, by jego głos dotarł do jego uszu.
Nie miał pojęcia, kto przyłapał go na bezkarnym snucie się po rezydencji. I nie odwrócił się, by rozwikłać tę zagadkę. Jeszcze nie. Po cichu liczył, że rozwiązanie przyjdzie samo i nie okaże się przesadnie upierdliwe.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Rafael Crouch
Czarodzieje
Wiek
32
Zawód
Dep. Międzynar. Współpracy Czarodziejów
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
13
0
OPCM
Transmutacja
13
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
5
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
10
Brak karty postaci
10-08-2025, 16:52
Jaśniejący na niebie coraz większym blaskiem księżyc jeszcze nie był całkowicie pełen, a ja już od kilku dni czułem się pusty. Jego przybierająca z każdym dniem srebrna tarcza zwiastowała co miesiąc dokładnie to samo: nadchodzący rytm niespokojnego snu, bijącego serca, ciężaru w klatce piersiowej, napiętych niczym struny mięśni, których nic nie było w stanie rozluźnić. Pełnia oznaczała dla mnie czas niepokoju i czas mrowiącej bólem pamięci wypełnionej wspomnieniami. I wilczym wyciem, które istniało jedynie w mojej wyobraźni. Także dzisiejszego ranka, który wciąż zdawał się walczyć z nocą o prymat na kolejne godziny.
Najgorsze było to, że zdawałem się zapominać, jak wyglądała jego twarz; to najokrutniejsza część tej historii, naszej przyjaźni, która miała trwać wiecznie, a skończyła się nagle. Nawet nie w zwolnionym tempie, choćby z najmniejszą szansą, bym mógł się pożegnać. W jednej chwili tak zwyczajnie b y ł – śmiejący się, ubrudzony farbą, szczęśliwy, a w drugiej trzymałem w ręce list, w którym przepraszał, ale tak miało być lepiej. Wypadek, noc, krew i ten zlepek słów, które brzmiały jak wyrok: każdej kolejnej pełni.
Byliśmy wtedy nierozłączni; on malował, ja zakuwałem na egzaminy. On wierzył, że sztuka to jedyna forma magii, która nie wymaga różdżki, a ja wierzyłem w niego. Każdy dzień rozwijał naszą przyjaźń i wznosił ją na kolejne stopnie na schodach prowadzących do uczucia niemal doskonałego. Potrafił śmiać się ze wszystkiego, od nieudanych rysunków i własnych błędów po sprośne dowcipy, które nachodziły go w najmniej odpowiednich momentach, ale w tym liście nie widziałem żadnego żartu ani kawału. A potem zapadła cisza, która zostawiła mnie w niedopowiedzeniach i tęsknocie za czasami, gdy czułem się wolny i czułem się Rafaelem. Cisza, która przed każdą pełnią kazała mi nasłuchiwać iluzorycznego wilczego wycia w nadziei, że usłyszę w nim znajome nuty.
Ścieżka prowadząca z rezydencji nad staw prosto do przystani była wyłożona chrzęszczącymi kamieniami, wilgotnymi od nocnego mrozu, więc każdy krok odbijał się głuchym, ledwie słyszalnym chrobotem. Brałem głębokie oddechy, chcąc zimnym powietrzem wypełnić płuca i rozbudzić się do końca, a w głowie pulsowała mi wciąż ta powracająca, niechciana myśl, czy on gdzieś tam jest.
Czy ma w sobie jakąś część człowieka, czy tylko to, co z człowieka pozostało po tym, jak wilk przejął wszystkie zmysły. Czy zachował swój uśmiech, czy jego usta rozszerzone są wyłącznie w bieli kłów. Czy pamięta o nas i minionych latach, czy jego świadomość całkowicie opanował zwierzęcy instynkt.
Gdy uniosłem głowę, odrywając spojrzenie od stawianych kroków, w twarz najpierw uderzył mnie podmuch lodowatego wiatru, a dopiero później widok sylwetki stojącej na pomoście. Zamarzłem. Nie zamarłem. Zamarzłem. Lód w żyłach. Lód w głowie. Lód w sercu. Stałem jak sparaliżowany, oddychając tylko dlatego, że dla ciała był to wyuczony instynkt. To niemożliwe. Takie rzeczy się nie zdarzają. Ale... przecież w nim zawsze było coś z cudu. Cudowny artysta. Cudowny człowiek. Cudowny przyjaciel.
- Thobias.
W
y
s
z
e
p
t
a
ł
e
m,
wcale nie będąc pewnym, czy jakikolwiek dźwięk opuścił moje usta.
Dostrzegłem ruch, uniesienie dłoni do ust. Nic znajomego, o n nie palił. Kilka kroków dalej, chrobot kamieni, ale się nie odwrócił, nie pozwolił dostrzec twarzy, nie pozwolił uzyskać pewności i potwierdzenia, czy jest prawdziwy czy jedynie cieniem. I wtedy się odezwał, a ja już wiedziałem, że to nie Thobias i ogarnęło mnie zgorzknienie, że odebrano mi nadzieję. Tak nagle jak się pojawiła, tak nagle została mi ukradziona przez obcego.
- Nie. - Oschły ton gniewu, którego nie umiałem opanować, przenika do każdej wypowiedzianej głoski. Podszedłem bliżej, dopiero teraz mogąc się przyjrzeć intruzowi z bliska. - A ty nie jesteś nikim ze służby. - Nie umiałem wyrzucić Thobiasa z myśli. Nie umiałem tym bardziej, że gdy patrzyłem na nieznajomego, widziałem podobne rysy twarzy, podobną sylwetkę, podobnych tak wiele rzeczy, choć wiedziałem, że to nie on. - Coś za jeden? I co tu robisz?- rzuciłem, żałując jednocześnie, że wybrałem się na ten spacer bez różdżki. Stanąłem za nim, lekko z boku, aby mieć możliwość szybszego zareagowania w razie ataku... i lepszy widok na jego profil.
Nienawidziłem się w tym momencie za to, że tak łatwo ulegałem sugestii.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
10-08-2025, 22:13
Utknąwszy gdzieś w labiryncie własnych myśli, pierwszy raz, odkąd opuścił mury rezydencji Crouchów, nie czuł chłodu, który do niedawna zaciekle manifestował swoją obecność, próbując zmusić wiolonczelistę do skrycia się w trzewiach pozostawionego za plecami budynku. Patrząc na atrament nieba, zdawało mu się, że widzi w nim odbicie własnych nadziei i obaw – niczym partyturę pisaną przez los, którą mógł uchwycić wyłącznie w mętnych powidokach swoich wizji. Jednak w tej jednej chwili, w tym korytarzu zadumy, odnalazł nie tyle drogę wyjścia, ile chwilowe ukojenie; miejsce, w którym mógł przestać uciekać przed samym sobą i po raz pierwszy od dawna po prostu być, tu i teraz. Chłód, który tak często mu towarzyszył, ustąpił miejsca specyficznej lekkości. Podejrzewał, że to sprawka tej niespodziewanego poczucia wolności, którą tchnął w niego alkohol. Moment zawieszenie pomiędzy jednym a drugim ruchem smyczka, pauzą przed kolejną nutą,jaka niebawem wybrzmi, mącąc panującą dookoła ciszę.
Zamknął na chwilę powieki, pozwolił, by subtelny grymas uśmiechu przeciął jego usta. Wciągnął do nich kolejny haust powietrza i wsłuchał się w odgłos tego, co go otaczało. Przyroda oddychała swoim rytmem – zupełnie różnym od tego, który pulsował pod jego skórą. Innym, ale nie obcym, osobliwie znajomym. Nawet najmniejszy szelest liści, skrzypienie spróchniałych desek pod stopami czy świst poruszanych wiatrem gałęzi zdawały się być elementami pradawnej melodii, do której Morty nie był w stanie dopisać właściwych nut. To cisza, która wcale nie była pusta - wypełniała ją obecność czegoś, co tkwiło tu od zawsze, czegoś, co uciekało z zasięg jego spojrzenia.
Ledwo wyszeptane „Thobias” nie odnalazło drogi do jego uszu. Nie mogło, zostało zagłuszone przez świszczący wiatr. Oschłe, nasączone ładunkiem gniewu nie miało więcej szczęścia. Cięło powietrze jak ostrze noża; Morty mógł niemalże poczuć, jak niewidzialna klinga zbliża się do jego policzka i dotyka zimną stalą skrawka jego skóry. Zadrżał – nie z powodu chłodu, a dreszczu, jaki przebiegł wzdłuż kręgosłupa. Czuł na sobie ciężar obcego spojrzenia, a mimo to nadal trwał w tej samej pozycji, co wcześniej, opierając się o drewnianą konstrukcję balustrady, z półprzymkniętymi powiekami.
A ty nie jesteś nikim ze służby, słowa brzmiące jak kolejny akt oskarżenia, domagały się reakcji Dunhama. Nieznajomy głos wydawał się płynąć bezpośrednio z głębi ciemności, miękki i lodowaty zarazem, jak szept wiatru sunący nad pozbawionym życia pustkowiem. Każda sylaba niosła ze sobą bagaż emocjonalny, zbyt ciężki, by ktokolwiek mógł go udźwigać. Miał wrażenie, że to żal wyrzucał z gardła nieznajomego słowa – ten żal, który niósł za sobą bolesne poczucie straty. Lub ten drugi, do którego wracało się jak do rany, która, chociaż dawno przestała krwawić, źle się goiła i wymagała nieustanej uwagi.
– Teraz? – słowa przeobraziły się niemal w mrukliwym pomruk, gdy wypuścił je spomiędzy warg niemal w tej samej chwili, co smużkę dymu, jaką na moment zatrzymał w płucach, by uzupełnić deficyt nikotyny, do której czasem – w takie noce jak te – tęsknił jego organizm, mimo iż zazwyczaj wyjątkowo rzadko domagał się jej obecności. – Stoję na pomoście, palę i… – zamilkł na chwilę, by przenieść spojrzenie z łabędzi na usłane gwiazdami niebo, jakby właśnie tam szukał odpowiedzi na nurtujące kwestie; było znacznie piękniejsze niż te, jakie rozciągało się nad przytłumionym spalinami Londynem; okazalsze, zachwycające; kolejna rzecz, którą, zaraz obok widoku, mógł Nathanielowi zazdrościć – i podziwiam nocne niebo. Rigel świeci dzisiaj wyjątkowo jasno, jakby chciał dorównać księżycowi, zauważyłeś?
Przez chwilę milczał, pozwalając ciszy wybrzmieć pomiędzy nimi tak donośne, że wyraźnie słyszał szmer wody muskającej drewniane pale pomostu. Łabędzie, białe cienie na tle ciemnej wody, prześlizgiwały się obok, zostawiając za sobą ledwie widoczne, delikatne zmarszczki na jej powierzchni.
Skupił wzrok na gwiazdach – drobnych, srebrnych iskrach porozrzucane po czerni sklepienia. W tej chwili łatwo było uwierzyć w stare opowieści, że każda z nich to czyjś spełniony sen, zapalony gdzieś daleko przez niewidzialną dłoń.
- Popatrz tylko, jak wszystko wokół z tym rezonuje – i wydaje się cichsze, spokojniejsze, sam szeptał, żeby nie zakłócić tej magii. Zaciągnął się po raz kolejny i pozwalając sobie na swobodę myśli, które jednak nie mogła się równać z słodko-gorzkim aromatem tytoniu rozchodzącym się w powietrzu. – Gdybym mógł, zostałby tu na zawsze.
Za tym wyznaniem nie kryło sie tylko wyzwanie, ale prowokacja, nawoływanie do konfrontacji, którą chwile później urzeczywistnił, zwracając się przodem do stojącego nieopodal mężczyzny. Jego sylwetka częściowo tonęła w półmrok, a częściowo utulał ją blask księżyca, przez co na przystojną twarz padały nieregularne cienie wyostrzające rysy. Sprawiały, że wyglądał niemal nierealnie – jak bohater starego obrazu, wyłaniający się z ciemnej otchłani obcej wyobraźni. Mógłby go takiego namalować.
Otworzył usta, by zabrać jeszcze głos, lecz po chwili je zamknął. Uczucie déjà vu uderzyło w niego jak podmuch nocnego powietrza – ostrego, ale też otrzeźwiającego. Zmrużył na moment powieki. Nie mógł pozbyć się wrażenie, że był tu już kiedyś. W identycznej scenerii i chyba w tym samym towarzystwie, lecz nie fizycznie. Był tu w jednej ze swoich wizji.
Przełknął ślinę, bo pozbyć się spiekoty z przełyku. Myśli – jedna za drugą – migrowały jak ptaki szukające schronienia przez zimą i żadna nie była w stanie zakotwiczyć go w absurdzie rzeczywistości.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#5
Rafael Crouch
Czarodzieje
Wiek
32
Zawód
Dep. Międzynar. Współpracy Czarodziejów
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
13
0
OPCM
Transmutacja
13
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
5
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
10
Brak karty postaci
10-10-2025, 10:45
Nienawidziłem się za to, że wciąż miałem w sobie tyle wiary, by pomylić cień z cudem.
Może śnię, nie rozbudziwszy się do końca, i ulegam teraz sennej marze zsyłającej fantazje pochodzące z najgłębszych warstw podświadomości. Może to nie jest jawa przenikająca chłodem każdą komórkę mojego ciała, a jedynie wytwór wyobraźni wywołującej z pamięci sentymentalne wspomnienia. Musiało istnieć jakieś wytłumaczenie, choćby namiastka logicznego wyjaśnienia, dlaczego znalazłem się tutaj, dlaczego znalazł się tu intruz, dlaczego wszystko przypomina mi o Thobiasie.
Im bliżej podchodziłem, tym wyraźniej niepełny księżyc odbijał się w tafli stawu, a jego blask poruszany co chwila podmuchami wiatru rozpływał się w ruszającej leniwie wodzie. Tak się pośrednio czułem, niepełny jak to odbicie, w ciągłym ruchu, w ciągłym szaleństwie, które teraz materializowało mi się przed oczami. Miałem wrażenie, jakby ziemski satelica chciał tym odbiciem wyszeptać mi na ucho swoją tajemnicę, wiedzę o tym, gdzie znajduje się mój przyjaciel – jeśli wciąż się znajduje – bo przecież kto, jeśli nie księżyc, widzi wszystko w noce takie jak ta?
Ale zamiast słów i wyjaśnień otrzymałem kolejną zagadkę, nieznajomego, którego nie powinno tu być. Ani na jawie, ani we śnie, ani w ogóle.
Nie był jednym z ludzi ojca odwiedzających go w środku nocy, aby przekazać niecierpiące zwłoki wiadomości zbyt poufne do wysłania sową lub kominkiem. Nie był jednym z zatrudnionej służby, zbyt śmiały w swojej postawie, by komukolwiek mógł służyć. Był za to bolesnym obrazem, który już dawno powinienem wyrzucić ze swojej głowy, a jednak nie potrafiłem; miesiąc po miesiącu odnajdując go na nowo i stawiając przed oczami, jakbym tymi kilkoma dniami samoudręczenia mógł przywołać przyjaciela na nowo.
Zaciśnięte dłonie były jedyną odpowiedzią na jego bezczelność; mówił tak, jakby miał prawo tu być. Jakby ten staw, drewniane deski skrzypiące pod każdym krokiem, para łabędzi na środku, nawet powietrze, którym oddychał, należały do niego. Podjął ze mną grę, której reguł nie rozumiałem i na którą nie zamierzałem się godzić. Powinienem zrzucić go z tego pomostu.
- Marny żart. - Zrobiłem krok do przodu, czując, jak deski uginają się pod moim ciężarem. - Wdarłeś się na prywatny teren, naprawdę uważasz, że to dobry moment na kpinę? - powiedziałem, zaskoczony brzmieniem własnego głosu; byłem pewien, że będzie drżał od gniewu i irytacji na tę jego zarozumiałość, ale zamiast tego brzmiał w nim spokój i opanowanie. Przez moment myślałem, że poszedł po rozum do głowy, gdy zapadła cisza, jakby zastanawiał się nad p o p r a w n ą odpowiedzią, ale zamiast tego popatrzył w górę w milczeniu. Bynajmniej nie po to, aby przeanalizować swoją sytuację, ale jakby moje słowa odbiły się od niego jak od tarczy i z pluskiem wpadły do wody, kompletnie niesłyszane.
Bez wątpienia robił to specjalnie i zasługiwał na to, aby rzeczywiście wrzucić go go stawu. Lodowata woda powinna raz na zawsze ostudzić jego impertynenckie zapędy. Ale coś mnie powstrzymywało; coś w jego głosie, jego postawie, coś więcej niż znajomo podobna sylwetka, coś więcej niż krnąbrność zachowania. Echo przeszłości, która uparcie powracała i zaśmiecała mi zmysły.
Napiąłem mięśnie, gotów podejść jeszcze bliżej i namacalnie przekonać go do większej współpracy – choć nie miałem pojęcia, jak mógłbym to zrobić bez różdżki i jednocześnie bez wchodzenia w fizyczną konfrontację – ale wtedy się odwrócił, a jego słowa o gwiazdach zabrzmiały dźwięczniej i wyraźniej. Mimowolnie spojrzałem w górę, przelotnie, szybko, ale nie mogłem oprzeć się temu zaproszeniu. Sentymentalne brednie.
Coś, co idealnie do mnie pasowało.
Zawahałem się, wpatrzony przez moment w dym papierosa, mdłą barierę między mną a nieznajomym. A jeśli on też był utkany z dymu? Z mgły wspomnień, która ziściła się właśnie w ten sposób? Zacisnąłem powieki na ułamek sekundy, ale zaraz je otworzyłem, bojąc się, że mógłby zniknąć. Czułem się tak, jakby ziemia pod moimi stopami drżała, nie chcąc mnie wypuścić z tego stanu półjawy i półsnu; gdy rozum wiedział, że nic z tego, nie jest rzeczywistością, ale ciało lgnęło do choćby namiastki przeszłości.
- Kim jesteś? - powtórzyłem, w głębi duszy nie licząc już jednak na to, że powie mi prawdę, tylko że skłamie. Czekałem na to jedno słowo wypowiedziane jego ustami, na potwierdzenie mitu, który krążył w mojej podświadomości. Kim jesteś, powtarzałem niemal błagalnie w swoich myślach. Czy jesteś nim? I dlaczego nie jesteś nim?
Zrobiłem pół kroku do przodu, potem kolejne pół, stojąc teraz tuż przed nieznajomym i tłumiąc westchnienie na widok jego twarzy. Podobny, ale tak inny. Czy zadowoli mnie ledwie namiastka? Złudzenie? A może jeśli go dotknę, stanie się prawdziwszy? Nie chciałem już odróżniać, co jest wspomnieniem, a co rzeczywistością. Woda lśniła jak farba rozlana na płótnie, a on - ten obcy, ten intruz - wyglądał jak obraz, który ktoś namalował z mojej pamięci i przeniósł na jawę.
Wyciągnąłem dłoń, chcąc powiedzieć, by został, znów szepcząc niewypowiedziane słowa, ale usta odmówiły mi posłuszeństwa, oplatając milczeniem muśnięcie jego ramienia, od którego niemal przeszedł mnie prąd. Cofnąłem się gwałtownie albo tylko mi się wydawało, że to zrobiłem, bo dwa mrugnięcia powiek później nadal stałem blisko niego z palcami zaciśniętymi na jego rękawie, uświadamiając sobie, że w tych wszystkich emocjach, które przeze mnie przechodziły, najbardziej przerażała mnie ta jedna: że może na tę jedną noc mógłbym zanurzyć się w kłamstwie.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#6
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
10-11-2025, 00:38
Czasem nienawidził się za to, jak prowizorycznym czynnościom próbował nadać głębszego znaczenia.
Jak teraz, gdy, stojąc na nieswoim pomoście, w nieswojej rezydencji, ale przynajmniej w swojej koszuli i palący swojego papierosa, wpatrywał się w pejzaż ciemnej otchłani stawu, szukając elementów zbornych z tym, co wyrwało go z sennego otumanienia i nakazało mu wyplątać się z ciepłej pościeli, opuścić wygodne łóżko i skierować się labiryntem korytarzy na zewnątrz, nad akwen wody stworzony ręką człowieka.
Wysublimowany gust architekta, który projektował rezydencje Crouchów - lubił nazywać ją w myślach muzeum, bo z jednej strony sprawiał wrażenie reliktu zmierzłych czasów, a z drugiej nadal tętniła życiem - nadal go zadziwiał, lecz też trzewiach posiadłości czuł się nad wyraz swobodnie, na miejscu, niemal jak w domu. To była irracjonalna myśli, biorąc pod uwagę obce kroki i to, że żaden sentyment nie łączył go z Palatium Librae. Był tylko bezpieczną przystanią, w której szukał schronie po nocy spędzonej na intensywnej aplikacji przyjemności i rozpaczliwej, desperackiej próbie zatopienia trosk w kolejnych porcjach drinków. Azylem, gdzie poranny kac był bardziej znośny i gdzie pozwalał stopniowo zgnić wyrzutom sumienia, zastępując je . Reszta była fasadę, pewnością siebie wybudowana na podwalinach kłamstwa, jaką pragnął karmić się zmęczony od wrażeń umysł, choć te zdawały się dopiero nadejść.
Odkrył to, obróciwszy się przodem do mężczyzny. Odkrył to, skupiwszy wzrok na jego ukrytej w półmroku twarzy. I chciał to odkrywać raz po raz, bo nie było nic piękniejszego od zamierającego na twarzy pejzażu emocji.
- To nie żart - to nawet nie kpina, bo chociaz ani tu nie mieszkał, ani nikomu nie służył, miał prawo tu być. – Może twoje założenie, że bez niczyjej zgody wtargnąłem na teren tej posesji, jest zwyczajnie błędne?
Jak bardzo swoją obecność rujnowała jego spokój? Sam, czując spiekotę w przełyku, był się jak rozbitek, który rozpaczliwie poszukiwał wyspy wśród burzliwego morza własnych emocji. Wydawało mu się, że każda próba złapania oddechu pogłębiła napięcie, wiążąc w jego objęcia mięsnie.
Zawieszone w przestrzeni ich oddechów kim jesteś? wydawało się nieść ciężar żaru, który spoczywał na barkach nieznajomego i który domagał się uwagi, obnażenia. I Morty w jednej chwili zrozumiał, ze chciałby pojąc co kryło się z tą postawą i czemu tak łatwo przyszło mu wymienić gniew na spokój.
Lubisz oczywiste odpowiedzi, czy wolisz te utkane z niedomówienia?, chciał zapytać, lecz czy powinien dolewać oliwy do ognia złości? Podsycać jeszcze bardziej niechęć, która mogła pogłębić się w raz z nadejściem kolejnych słów, jakie z niezachwianą frywolnością chciały opuścić jego gardła? Powinien choćby próbować rozplątać ten supeł gordyjski?
Poniewczasie - gdy mężczyzna w jednym kroku pokonał dzielący ich dystans i podszedł na tyle blisko, że Mortimer, zaciągnąwszy się kolejnym haustem powietrza, mógł poczuć unoszący się w powietrzu zapach jego perfum, do złudzenia przypominający woń cedru, który wzmacniał produkcje endorfin - uświadomił sobie, że zachodząca w jego głowie kolizja myśli nie współgrał z dreszczem kąsającym go w linie pleców.
Wiedział już, że nie był marą senną. Nie był powidokiem kolejnej wizji. Kolejnym okruchem losu, którego nie mógłby scalić z teraźniejsza i uchwycić w dłonie w obawie, że rozpadnie się pod zakleszczającym się naporem palców, lub że się o niego skaleczy. I - w końcu - nie był metafizycznym wybrykiem wyobraźni, mirażem ukształtowanym przez emocje, jakie obecnie tężały pod jego sercem. Stał się natomiast z czymś zgoła innym, czymś, co wzbudzała wewnętrzny sprzeciw wróżbity. Zaczął przybierać formę manifestu skrytości pragnień, które głuchym echem odbiły się od klatki skonstruowanych z kruchych kości żeber i sprawiały wręcz fizyczną udrękę, wydobywając spod gruzów zapomnienia wspomnienia, jakie już dawno powinien zostawić tam, gdzie ich miejsce - ze sobą, w najodleglejszych odmętach świadomości. Siła tych wspomnień tkwi nie tyle co w ich treści, ale w towarzyszących ich emocjach, a akceptacja ich obecności wiązała się dopuszczeniem do głosu przeszłości, która mogłaby zadecydować o teraźniejszości.
Zogniskował spojrzenie na jego pociągającej twarzy; przenikliwym błękicie oczu - wydawały się chłodne, lecz na krawędzi źrenic dostrzegł przytłumiony blask stanowiący echo niegdysiejszych emocji. Mógłby - i może chciał? - w nich zatonąć w jak w oceanie własnych, ustawicznie ciągnący go ku otchłani niegasnących pragnień, która aż nazbyt często wydawała się być otuloną w mroku ścieżką, prowadzącą go małymi krokami, ale sukcesywnie ku zatraceniu.
Czuł podskórnie, że nie powinien podsyłać w nim tego, co wcześniej usłyszał w jego głosie, lecz nie mógł zignorować tej przemożnej chęci, by znaleźć się na tyle blisko, by zrujnować jego przestrzeń osobistą. Jakby ta chwila i ten mężczyzna mógł stanowić odpowiedź na zalegające w nim tęsknoty, kładące się cieniem na jego roztrzaskanej na milion odłamków duszy. ]
Zanim zmierzył się ze swoim zamiarem, obce dłoń sięgnęła do jego ramienia, a Morty na ułamki sekund zamarł bez ruchu. Ten dotyk, ledwie muśniecie pozostawił po sobie przyjemny prąd przepływający przez sploty skóry. I kojące wrażenie, że tym w cieple mógłby ogrzać swoje zmarznięte od chłodu nocy ciało. Mimowolnie podszedł bliżej, niemal na styk ich oddechów.
- Mógłbyś przez chwile wyobrazić sobie, że jestem zjawą księżycowej nocy, która nabiera wyrazistych kształtów w strumieniu srebrzystej poświaty - wydobył słowa z gardła, dumny z siebie, że nie cofnęły się w jego głąb, po tym, jak skazał ich na odmierzane przez uporczywe bicie serca milczenie; głos drżał lekko od wyczuwalnego w powietrzu napięcia - i znika nad ranem, rozproszona przez blask wschodzącego dnia? – dodał, kiedy wyswobodził jednym pewnym ruchem rękaw z jego uścisku, tylko po to, by, szukając imitacji bliskości, spleść ze sobą ich palce.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#7
Rafael Crouch
Czarodzieje
Wiek
32
Zawód
Dep. Międzynar. Współpracy Czarodziejów
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
13
0
OPCM
Transmutacja
13
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
5
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
10
Brak karty postaci
10-11-2025, 13:42
Blask księżyca odbity w stawie na moment przyciągnął moją uwagę. Ruszająca się tafla była przypomnieniem tego, że woda zawsze płynie nigdy nie pozostając w bezruchu, że jest symbolicznym, prowokującym zachęceniem, bym być może i ja popłynął, zamiast wiecznie stać na brzegu i wypatrywać sam już nie wiem czego. Wspomnienia, marzeń, fantazji? Nadziei, że mój przyjaciel wróci, że wilcze wycie było tak naprawdę tylko szalonym wyobrażeniem, próbą zracjonalizowania sobie jego odejścia? Może gdybym zanurzył się w tej wodzie, odbył rytualne oczyszczenie nie tylko ciała ale i duszy, serca, umysłu, może wtedy odzyskałbym spokój. Może to ja potrzebowałem wskoczyć to stawu i utonąć, aby narodzić się na nowo bez wspomnień.
Z każdą kolejną chwilą nieznajomy przestawał być cieniem, za to nabierał kształtów; z każdą kolejną chwilą rozbudzał we mnie mocniej dwa wilki – nie te wijące do księżyca w mitycznych opowieściach, lecz spalające człowieka od środka, kawałek po kawałku wygryzające jego rozsądek i zastępujące je czystym instynktem.
Stary wilk tęsknoty, żywiący się płonącym wspomnieniem przyjaciela i młody wilk, obnażający groźnie kły na intruza. Pierwszy gotowy skamleć o choćby krótki dotyk i przelotną pieszczotę futrzastego karku; drugi warczący gniewnie na tego, który ośmielił się przekroczyć granicę jego świata żałoby.
- Kto zatem wydał ci zgodę? - Nie powinienem mu wierzyć na słowo i wykazywać się takim brakiem rozsądku, by uznać to wytłumaczenie za wystarczające, ale w jego postawie było za dużo swobody jak na kogoś faktycznie przyłapanego na czymś nielegalnym. Nie był ze służby, ani jednym z gości ojca, pozostawało więc niewiele alternatyw zważywszy na jego wiek. Gdybym się dłużej zastanowił, może sam odnalazłbym rozwiązanie zagadki, na które od kilku minut próbowałem uzyskać odpowiedź. - Szczerze zresztą wątpię, by ta zgoda obejmowała też bezczelność w unikaniu odpowiedzi na pytania zadawane przez gospodarza tego miejsca. - Wilki we mnie skierowały swoje żółte ślepia na szyję nieznajomego, a ja stałem między nimi rozdarty i niepewny, którego powinienem nakarmić.
Oba zgodnie jednak zawarczały, gdy nieznajomy się niespodziewanie przybliżył. Chciałem się cofnąć – nie ze strachu przed nim i ewentualnym atakiem, ale ze strachu przed sobą i własną słabością - lecz ciało odmówiło współpracy, jakby zamarło w pół ruchu, uwięzione między przeszłością a teraźniejszością, między Thobiasem a tym człowiekiem, którego imienia nie znałem.
Jakże kusił. Wabił i przyciągał swoim szeptem. Delikatnością słów, zachęcającym mógłbyś, prowokującym znika. Jakże łatwo byłoby się oddać tej chwili, zanurzyć w zapomnieniu, udawać, że świat przestał się kręcić i zamarł na minuty, godziny i całą wieczność, pozwalając mi cieszyć się brakiem konsekwencji. Nie miałem pojęcia, czy ogarnął mnie chłód nocy czy wręcz przeciwnie, gorączka pełni, gdy przestałem czuć cokolwiek poza jego oddechem zbyt blisko mnie; oddechem zbyt namacalnym, bym mógł dalej uważać go za wytwór mojej wyobraźni.
Kim był? Dlaczego tutaj? Dlaczego teraz? Zesłany przez piekła czy niebiosa? Zaprowadzi mnie do zguby czy szczęścia? Pytania mnożyły się jedno za drugim, nie ubywały nawet wtedy, gdy zdawało mi się, że już pociągam za nić prawdy. Patrzyłem, jak łagodne fale łamią się o pomost, jak raz po raz tracą formę, i myślałem, że w tym ruchu jest coś, czego nie potrafiłem odnaleźć w sobie. Swoboda i brak ograniczeń; tu i teraz zamiast tam i kiedyś.
- Wyobrazić sobie? - powtórzyłem za nim cichym, gorzkim głosem, bo choć jego oferta miała swój urok, ja znałem cenę wyobrażeń. Fantazje b o l a ł y, gdy przychodziło na powrót zmierzyć się z rzeczywistością. Nawet najpiękniejsze sny kiedyś się kończyły, przywracając szarość i nijakość codzienności. Nawet splecione palce kiedyś będą musiały się rozsupłać. I choć jego dłoń była ciepła, zaskakująco ciepła jak na tę marcową noc, kiedy oddech zamieniał się w parę, to ja czułem wyłącznie chłód wspomnień o Thobiasie i jego umazanych farbami opuszkach, którymi kreślił kolorowe wzory na mojej twarzy.
Ten obcy dotykał mnie tak samo, dlatego nie wyszarpnąłem dłoni i pozwoliłem, by cisza między nami też stała się formą rozmowy. Czasami milczenie wyrażało o wiele więcej niż najstaranniej dobrane słowa. Z milczącym zaskoczeniem popatrzyłem na nasze splecione palce, unosząc je nieco wyżej, by lepiej dostrzec każdy szczegół w opadającej nocnej ciemności.
- To niebezpieczne składać obcej osobie taką propozycję. Nie wiesz, co ona dla niej oznacza. Co oznacza dla mnie - powiedziałem cicho, walcząc z pragnieniem, by mimo wszystko ulec tej kuszącej marze. - Nie chcesz, abym wyobrażał sobie, że jesteś zjawą z mojej przeszłości – dodałem, kierując te słowa bardziej do siebie, jakbym sam się chciał do tego przekonać. - Nie chcesz tej odpowiedzialności, bo nie pozwoliłbym ci odejść wraz z nastaniem świtu, niezależnie od tego, kim naprawdę jesteś. - Bo nie miało już znaczenia, że n i e jest nim. Teraz, w tej chwili, w księżycowej poświacie i w półmroku jeszcze-nie-poranka, mógł być Thobiasem z moich wspomnień. Śmiejącym się przekornie i uczącym mnie podążania własną drogą. Zamknąłem oczy, a powietrze między nami zgęstniało. Wydawało mi się, że jeśli tylko pozwolę temu trwać odrobinę dłużej, jeśli nie cofnę dłoni, to przeszłość naprawdę powróci.
Przelotnie pomyślałem o tym, co widać z pałacowych okien wychodzących na tę część posiadłości. Czy Nathaniel śpi twardym snem, czy obserwuje błyszczącą wodę stawu, dostrzegając zarys dwóch sylwetek? Czy pozostałe okna są zasłonięte, czy wypełnione ciekawskimi spojrzeniami służby i nie tylko? Widzą moją dłoń opierającą się na klatce piersiowej nieznajomego i naciskającą na nią, aby się cofnął i oparł o drewnianą barierkę? Słyszą westchnienie, które wydostało się spomiędzy moich warg – niekontrolowanie i bluźnierczo zdradzając, jak mocno byłem poruszony – zanim zdołałem je stłumić?
- Nie rozumiesz, czym jest twoja propozycja – powiedziałem nagle ze złością, zaciskając palce na jego koszuli i mnąc materiał. Złość była prostsza. Łatwiej było się nią otulić niż przyznać, że coś w tym mężczyźnie naruszyło spokój, który latami pielęgnowałem jak martwy ogród, w którym nic nie zakwitnie, ale i nic więcej nie uschnie. - Nie wiesz, co się dzieje, kiedy zaczynam wierzyć. - Pod dłonią czułem bijące serce, ale nie umiałem policzyć uderzeń; nie umiałem ocenić, czy bije spokojnym, czy szalonym rytmem; czy jego właściciel jest przestraszony czy rozbawiony moją reakcją. - Nie rozumiesz... - powtórzyłem szeptem, puszczając w końcu jego dłoń i akceptując prawdę, że czasami różnica między tęsknotą za kimś a szaleństwem fantazji o nim to tylko kwestia blasku księżyca.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#8
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
10-11-2025, 18:06
Wiele rzeczy konkurowało teraz o uwagę Mortiego. Był nim skąpany w blasku księżyca staw – tafla wody odbijała srebrzyste światło, przykuwając jego spojrzenie Były nim gwiazdy rozsiane na niebie. Była nim para łabędzi, których białe sylwetki rysowały się wyraźnie na czarnej powierzchni. I był jeszcze on - nieznajomy. Z każdą mijającą sekundą powiększał swoje przewagę nad całą resztą, zadamawiając się nie tyle, co w myślach Mortiego, ale też kradnąc jego całą uwagę. W tej chwili wszystko inne blakło, nawet księżyc wydawał się mniej ważny niż pulsująca obecność drugiego człowieka.
Nie miał już absolutnie żadnego powodu, by pozostawiać go dłużej w niewiedzy, jaką fundował mu od blisko kilku minut. Jego dociekliwość zasługiwała na nagrodę w postaci prawdę, przynajmniej w tym aspekcie.
- Nathaniel. Czasem pozwala zostać mi tu na noc, gdy przesadzimy z alkoholem - wytłumaczył po chwili, uzmysławiając sobie, że zapomniał o papierosie, który przypomniał mu niespodziewanie o swojej obecności, gdy, wypalając się między palcami, potraktował go swoim żarem. Syknął przez zaciśnięte zęby, strzepując popiół.
Dunham spodziewał się, ze nie znajomy odtrąci jego rękę, a potem złapie ją z nadgarstek i wykręci, by zademonstrować swoją pozycje, którą już wcześniej usiłował podkreślić, lecz która nie przebiła się przez grube warstwy pozorów, jaką otoczył się muzyk. Wiedziony impulsem, idąc w ślad za swoim rozmówcą, zerknął na splecione ze sobą palce. Farba pod paznokciem nie pozwalała mu zapomnieć o wczorajszych godzinach spędzonych przed sztalugą. Plamy koloru dawno stały się powiązaniem przeszłości z teraźniejszością – nieusuwalnym, jak wspomnienia, które rozlewały się cieniem po jego duszy. I dopiero słysząc, jak z gardło obcego, wydobywa się głos, podniósł głowę, krzyżując z nim swoje spojrzenie. Zjawa z mojej przeszłości, powtórzył w myślach słowa rozmówcy, które zawisły w powietrzu jak wcześniej papierosowym dym.
- Więc tego się obawiasz? - cichy szept był wszystkim, co mógłby mu w tym momencie podarować, nie uciekając do kolejnych metafor, półprawd i półsłówek. – Zjawy przeszłości, która mogłyby cię opętać?
Czuł już wcześniej, że próbowała go zniewolić, czy te wrażenie pogłębiło się teraz -pod wpływem chwili, którą zainicjowali, bezwstydnie karmiąc się swoim dotykiem? Chciał mu powiedzieć, że nie ma sensu uciekać przed przyszłością, bo, póki się z nią nie rozprawi, nigdy się od niej oddali, ani nawet zdystansuje. Zawsze będzie czuł, jej chłodny oddech na karku. Zawsze będzie nawiedzała go w myślach, prześladowała w snach, a czasem nawet jej obecność odczuje na jawie. Jak teraz.
Zacisnął nieco mocniej palce na jego dłoni w ramach otuchy i zrozumienia. Jakby chciał tym gestem przekazać mu to, czego nie mógł zawrzeć w słowach. Jakby chciał niewerbalnie przekonać go, że wie, jak to jest gdy demony przeszłości próbują rozszarpać teraźniejszość na strzępy, bo sam się z tym zmagał. Z przeszłością, która próbowała go dopaść. Pojawiła się, gdy tkwił sam w ciemności. Przemawiała do niego w szeptach wydobywających się z kilkudziesięciu gardeł. Szeptach, które chciały wpędzić go w przepaść obłędu. Balansował na jej krawędzi nawet teraz, kurczowo ciskając ostre krawędzia rzeczywistości.
– Ja obawiam tylko tego, że, jeśli odkryjesz, kim naprawdę jestem, nie będziesz mieć nic przeciwko, bym zniknął nad ranem.
Nie myślał o tym, jakie widoki mogły rozpościerać się z pałacowych okien. Nie myślał o tym, do czego mógł doprowadzić frywolnością swoich słów i czynów. Konsekwencje, chociaż zawisły nad ich głowami niczym katowski topór, wydały się czymś odległym i nieuchwytnym. Jego uwaga skupiła się całkowicie na obecności nieznajomego - na ciężarze ręki, która, opierającej się na jego klatce piersiowej, zdusiła w kartelu krtani jakiekolwiek akt sprzeciwu i, manifestując swoją dominującą siłę, zmusiła go, by przytulił plecy do drewnianej balustrady.
Cisza była pozorna; oddechy splatały się ze sobą, jeszcze bardziej podkręcając napięcie. Ciche westchnie ulatające spomiędzy warg nieznajomego, spotkało się z szybszym biciem serca Mortiego, które mógł go wyczuć pod palcami przez tkaninę koszuli. Wydawało się, że wszystko wokół nich znikło – świat zredukował się do tego fragmentu balustrady, kilku oddechów, drżenia dłoni i ciepła przenikającego pod cienką warstwę skóry. W tej samej chwil, wyłapując moment, kiedy policzki zapłonęły rumieńcem - jeszcze chwile temu mógł sobie wmawiać, że różowe smugi namalował na nich kąsający go w skórę wiatr, lecz teraz zyskał pewność, że z chłodem nocy nie miały nic wspólnego - zacisnął zęby na dolnej wardze, próbując stłumić zarówno drżenie, jak i niejasną, rosnącą w jego piersi ekscytację.
Pozwalając hebanowi zatonąć w błękicie, który barwom zbliżył się do bezchmurnego, porannego nieba w samym środku zimy, poczuł się jak wtedy, gdy natrafił na replikę tryptyku Ogród rozkoszy ziemskich, a wędrówka jego spojrzenia zatrzymała się na prawym skrzydle tego dzieła, nieoficjalnie nazwanego Muzycznym Piekłem. Tam właśnie Hieronim Bosch po mistrzowsku przedstawił muzykę jako symbol pokusy, która najpierw uwodziła, by następnie prowadzić do grzechu cielesnego, a w konsekwencji do wiecznego potępienia. Według jego wizji piekło było miejscem, gdzie dźwięki i melodie, przenikające ziemską rzeczywistość, zamieniały się w kakofonię bólu i rozpaczy.
Podskórnie wiedział, że w tej demonicznej wizji piekielna orkiestra nie znała ładu ani harmonii – instrumenty muzyczne, takie jak lutnie, harfa, bębny, dudy, trójkąt czy organy, zamiast rodzić piękne melodie, stawały się narzędziami tortur. Ich kolosalne rozmiary i groźne kształty dominowały nad drobnymi, bezbronnymi postaciami ludzkimi, przygniatając je, rozrywały i więziły w bezlitosnym objęciu, ukazując jak za sprawą własnych namiętności człowiek staje się więźniem stworzonej przez siebie muzyki; muzyki, która zamiast wyzwalać, pogrąża w cierpieniu.
Nie mógł oderwać wzroku od ludzi przywiązanych do instrumentów. Jeden z grzeszników został rozpięty na strunach harfy, tak, by jego ciało mogła stać się częścią instrumentu, a odgłosu jego cierpienia zasili piekielną symfonię. Inny, zgnieciony klawiszami organów, nie miał najmniejszych szans na ucieczkę – jego los były przypieczętowany, a każdy wydobyty ton stawał się lamentem potępionych, mrożącym krew w żyłach epitafium. Jednakże źródłem najgłębszej refleksji Mortiego była partytura, do której nuty zapisana na pośladkach nieszczęśnika – subtelny, acz przewrotny żart, ukazujący marność ludzkich pragnień i rozkoszy.
Sam, będąc kiedyś zabawkę w cudzych dłoniach, pamiętał, jaka zawładnęła nim groza, gdy zwrócił uwagę na postaci zawieszone na strunach jak marionetki i inne spadające do wnętrza bębnów, gdzie traciły swą indywidualność, wtapiając się w bezduszną masę potępieńców. Muzyka, która nie koi, lecz rani, nie podnosi na duchu, lecz odbiera nadzieję. To, co na ziemi było źródłem rozkoszy, tam zmieniało się w prawdziwą gehennę, a melodia przybierała kształt piekielnej kakofonii rozpaczy.
Czasem wracał myślami do tamtej chwili, do tamtego momentu. Przypominał sobie wtedy, że muzyka, jak każda pasja, może prowadzić do zguby, jeśli staje się wyzutym z harmonii i ładu moralnego celem samym w sobie, a on przecież nie potrafi okiełznać własnych namiętności, które stopniowo stawały się jego nałogiem, ale czy właśnie nie na tym polegała prawdziwa pasja - na oddaniu się jej bez reszty?
Teraz, czując ciepło jego oddechu na swojej skórze, tonąc w głębi jego spojrzenia, też był zupełnie od nich zależny. Znajdował się blisko granicy – granicy wyznaczonej przez czyjeś palce, a przede wszystkim przez własne pragnienia, które dotychczas skrywane, teraz zaczęły wyłaniać się na powierzchnie niczym światło świtu, jakie niebawem, za kilka godzin, zacznie przebijać się przez kotarą nocy. I wiedział, że po jej przekroczeniu nie będzie już odwrotu
Łaknął jego dotyku, jego ciepła i jego obecności, która jeszcze głębiej wpędzała go w otchłań mroku pragnień. Próbował oszukać samego się że potrafi zapanować nad emocjami – tak jak kiedyś próbował ujarzmić muzykę, uczynić ją tylko narzędziem, a nie sensem istnienia, tym, co czyniło go kompletnym. Jednak to, co czuł teraz, w objęciach jego rozgniwanego spojrzenia, było znacznie silniejsze, bardziej natarczywe niż dźwięki cello czy echa dawnych melodii. Pragnienie oplatało go jak niewidzialna sieć, z której nie potrafił, a raczej – po szybkim rachunku sumienia - nie chciał się wyswobodzić.
Gniew w głosie nieznajomego obudził go z transu, w jakim się znalazł. Nie przejął się dłonią zaciskającą na materiale koszuli, bo na dobrą sprawę łatwo mógł sobie wyobrazić, jak w akcie furii mężczyzna przenosi swoje palce na jego szyi i przydusza go zuchwale, wymusić na nim całkowitą uległość. Nie był rozbawiony, ani przestraszony tą reakcją. Nie wzdrygnął się na dźwięk kolejnego nie rozumiesz, a jedynie zerknął mu prosto w oczy tylko dlatego, by nieznajomy mógł w talerzu jego spojrzenia odnaleźć coś, co łatwo można było zinterpretować jako wątła nić zrozumienia, którą ich połączyła, w chwili werbalizacji kolejnych zdań.
- Masz racje - przyznał, łapiąc go w bezwolnym odruchu za ramię, w obawie, że może zniknąć mu z oczu. – Nie wiem, co cię ściga, ale wiem, jak to jest żyć przeszłością.
W powietrzu zawisła na moment cisza, ciężka i lepiąca się do skóry. Morty miał wrażenie, że świat zwolnił. Może nie znał jego historii, ale przecież nosił własne rany. I czasem miał wrażenie, że nigdy się zabliźnią.
Nieznajomy czuł to samo? Byli dwiema pokaleczonymi duszami, które odnalazły się w mroku?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#9
Rafael Crouch
Czarodzieje
Wiek
32
Zawód
Dep. Międzynar. Współpracy Czarodziejów
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
13
0
OPCM
Transmutacja
13
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
5
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
10
Brak karty postaci
10-13-2025, 14:45
Nathaniel. A więc najprostsze wyjaśnienie było tym oczywistym, a ja mogłem od razu przyjąć taki scenariusz; powtarzający się notorycznie, z którego niekiedy sam czerpałem pewne... korzyści. Nigdy jednak żaden z jego przyjaciół nie wyszedł poza rezydencję. Jeśli się na nich natykałem, były to wąskie korytarze skryte w półmroku, gdy wymykali się do kuchni albo próbowali dyskretnie opuścić budynek, zanim dotrze do nich, co zrobili. Wiedziałem, czemu tym razem dobrze znany schemat nie zadziałał; nie chodziło o to, że spotkałem nieznajomego na pomoście. Chodziło o to, że wziąłem go za Thobiasa, całkowicie tracąc zdrowy rozsądek. Poddałem się natłokowi emocji i pragnieniu, by wszystko co widziałem, okazało się prawdą.
Nie było nią, ale w tym momencie nie miało to już żadnego znaczenia.
- Nie wyglądasz na nietrzeźwego, który przesadził z alkoholem – stwierdziłem, nie oczekując jednak odpowiedzi. Nie interesowało mnie to, czy jest pijany i dlatego sobie ze mną pogrywał, czy robił to całkowicie świadomie tylko po to, aby mnie podrażnić i sprawdzić moją cierpliwość. Jakimś cudem udało mi się oderwać spojrzenie od jego oczu, od tej głębokiej, przeszywającej barwy. Byłem pewien, że w ciągu dnia, w odpowiednim świetle, bez problemu mógłbym dostrzec w nich swoje odbicie. Kogo bym wtedy zobaczył? Kto spojrzałby na mnie z lustra jego spojrzenia, przefiltrowany i oceniony przez tego obcego mężczyznę? Jakim mnie widział t e r a z, po kalejdoskopie gniewnych słów i miękkości brzmiącej w moim głosie chwilę później? Po tym, jak bez skrępowania przesuwałem dłonią po jego klatce piersiowej, mnąc koszulę jeszcze nie z desperacją, ale w wyraźnym pragnieniem, by jej tam po prostu nie było?
Gęste od nieufności powietrze nieco zelżało, a ja sam stałem się spokojniejszy, mniej spięty obecnością mężczyzny na pomoście. Teraz nasze spotkanie miało większy sens; nie było wymysłem mojej wyobraźni, niewyraźnym obrazem niby spod lodu, teraz skruszonego i rozbitego na drobne kawałki, ukazującego rzeczywistość. Wiedziałem, na czym stoję. Wiedziałem, co powinienem zrobić. Tylko że...
Nie chciałem.
Nie teraz, gdy choć wyzwolony spod czaru przeszłości, nie pragnąłem nic więcej, niż do niej powrócić. Sam nie wiem, co mnie przed tym powstrzymywało, dlaczego nie pozwoliłem sobie po prostu uznać, że to przeznaczenie skierowało moje kroki tej nocy nad staw: czy były to strzępki rozsądku, które jeszcze jakimś cudem trzymały się w huraganie emocji krążących we mnie bez ładu i składu, czy może moje przyzwyczajenie do samotności, którą starałem się zdławić kolejnymi zamiennikami dla Thobiasa.
A może się bałem, że jeśli postawię wszystko na jedną kartę, jeśli uwierzę w działanie losu, to wszystko zniszczę? Rozproszę mgłę przeszłości, która rozwieje się na moich oczach, a mi pozostanie kolejny bolesny smutek, którego nie będę umiał ukoić inaczej niż popełniając głupstwo za głupstwem.
- Nie boję się opętania przez zjawę przeszłości. - Ledwie widocznie pokręciłem głową w odpowiedzi na jego słowa, które musnęły moje pragnienia, zachęcająco wyciągając po nie dłoń. - Boję się tego, że mogłaby tego nie zrobić. Znów mnie zostawić. - Spojrzałem na niego z nagłym żalem, z wymówką we wzroku ponownie skupionym w tych cudownie znajomych męskich oczu. Patrzyłem przez moment tak, jakby to on był w i n n y tego, co stało się lata temu; tego, że co miesiąc desperacjo nasłuchuję wilczego wycia; tego, że jedyne co mi pozostało, to pomięty list z zacierającymi się literami od jego wielokrotnego czytania. - Nie wiem, czemu ci to mówię – parsknąłem nagle, zły na siebie, że pozwoliłem sobie na chwilę słabości i odsłonięcia najbardziej wrażliwej części mnie. Jeszcze raz musiałem sobie powtórzyć, że nie był Thobiasem. Ale czy mogłem winić się za to, że widziałem echo dawnego światła w kimś, kto stanął na mojej drodze tak niespodziewanie?
Nawet jeśli miał zniknąć nad ranem, nawet jeśli był kimś, kogo powinienem się wystrzegać, obawiać, brzydzić, w tej chwili mógł być nim. Wystarczyło, bym nie tyle uwierzył – bo nie wierzyłem – ale bym zaakceptował to kłamstwo, którym mogłem nakarmić swój udręczony umysł i spragnione ciało. Wystarczyło naprawdę tak niewiele, jeszcze odrobinę skrócić dystans, który kilka minut temu wydawał się absolutnie nieprzekraczalny. Drobny ruch jego ust skłonił mnie do przeniesienia spojrzenia niżej w tej samej chwili, gdy przygryzł swoją wargę.
Przyjemny.
Niepokojący.
Niebezpieczny widok.
Przeszłość nigdy nie odpuszczała, nigdy nie wstrzymywała oddechu, za to chętnie odbierała oddech innym. Wystarczyło się na moment odwrócić, spróbować być szczęśliwym, spróbować zapomnieć, a sięgała dłońmi do szyi i obejmowała ją niemal pieszczotliwie, z łagodnością dusząc wszelkie odstępstwa.
- Kim więc jesteś? - zapytałem, gdy cisza między nami znów się wydłużyła; bo wiedziałem już, kim nie jest. Miałem wrażenie, że przez te momenty milczenia czas płynął zupełnie inaczej, że staliśmy tu nie kilka minut, ale kilka godzin, lecz nie przeszkadzało mi to w najmniejszym stopniu. Milczenie między nami mówiło więcej niż słowa, aż w końcu złapał moje ramię, a mnie zaskoczyła mnie łatwość tego gestu, zwyczajność, z jaką sięgnął po to, co nie było jego. Jeśli to nie los nami kierował, to nic tu nie miało najmniejszego sensu. To nie mógł być przypadek, że znalazł się właśnie tutaj na pustym pomoście, właśnie teraz w środku przedpełni i natknął się właśnie na mnie, złaknionego wspomnień i pogrążonego w chaosie.
Thobiasa już nie było, ale ten mężczyzna był żywy, pachniał tytoniem, ostrzeżeniem i ryzykiem, a ja nagle zapragnąłem sprawdzić, czy smakuje tym samym. Chciałem to sprawdzić pomimo głosu rozsądku krzyczącego w dwugłosie, że nie tylko mogę zostać zauważony z okien pozornie śpiącej rezydencji, ale też dlatego, że nieznajomy może nie być taki jak ja. Nie rozumieć tego, co kryło się pod gestem dłoni na jego sercu i spojrzenia spoczywającego na ustach. Pierwsza przeszkoda była chwilowo poza moim zasięgiem; drugą łatwiej było zignorować. I tak nikt by mu nie uwierzył. Słowo przeciwko słowu? Przeciwko komuś z moją pozycją?
- Nie wyglądasz na nietrzeźwego – powtórzyłem swoje wcześniejsze słowa, a potem zamilkłem. Ponownie. Zbyt długo żyłem w półmroku tęsknoty, w chłodzie nieistniejącego dotyku, by teraz uciec, gdy los podsuwał mi cząstkę dawnego ciepła. - Szkoda. Byłoby łatwiej, gdybyś nic nie zapamiętał albo zrzucił to na pijańskie wizje. - Nie wiem, kto pierwszy przekroczył tę granicę: ja, gdy podszedłem o jeden oddech za blisko, czy on, gdy nie zrobił nic, aby temu zapobiec. Zamknąłem oczy, pozwalając, by napięcie rozlało się po mnie niczym fala ciepła. Przez krótką, ulotną chwilę nie było przeszłości ani przyszłości, a potem było już wszystko.
Nuta obcego oddechu wciągana do płuc wraz z dotykiem obcych warg na moich ustach. Żar spopielający stare wspomnienia i rodzące się nowe, niczym feniks z popiołów. Gniewna myśl o tym, że mógłby mnie odepchnąć. Nie smakował Thobiasem, ale nie smakował też ryzykiem, lecz zaskakująco naturalną przyjemnością bliskości z drugim człowiekiem. Nie liczyłem czasu; wydzierałem sobie z niego każdą sekundę satysfakcji z tego pocałunku w obawie, że szybko mógłby się skończyć, bo grzechy, choć rozkoszne, nigdy nie pozostawały na długo.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#10
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
10-15-2025, 23:11
Meandry ludzkie umysł zawsze go fascynowały, a świadomość, że, niezależnie od tego, jak długo będzie zgłębiać ich tajniki, nigdy nie zrozumie ich wszystkich tajemnic, jedynie pogłębiało odczuwaną przez Dunhamę ekscytacje. Teraz też ją czuł, lecz przybrała zupełnie inną, nieco bardziej przyziemną formę - tą, w której poszukiwała ciepła w dotyku obcych palców. I w których to odnalazł.
Z tej rozmowy i z tego spotkania czerpał przedziwną satysfakcje, odbijającą iskry na talerzu spojrzenia. Chciwie chłonął każde słowa padające z obcych ust, przyłapując się na myśli, że mógłby na moment stracić dla niego głowę. Pławił się w uwadze, którą skradł mężczyźnie. W tym, jak błądził dłonią po połach jego koszuli i chociaż skrawki materiału nadal stanowiły barierę dla jego palców, to jednak przyjemność tego dotyku, obarczona ciężarem pragnienia, palił wiolonczelistę w skórę. Nie mierzył czasu upływem minut, a biciem serca kołaczącego się w piersi. Tonął w błękicie jego spojrzenie, i gdyby oczy faktycznie mogły być oknem duszy, chciałby przez nie zajrzeć i objąć wzrokiem to, co dostrzegłby przez szybę jego istnienia.
I pojął, że powietrze nie gęstniało od napięcia, ale oczekiwania balansującego na kruchej granicy milczenia, gdzie w tej strefie ciszy każdy gest, choćby najdrobniejszy, nabierał nowej gębi znaczenia. Przesunięcie dłoni, krótkie zetknięcie palców, ledwie zauważalny uśmiech – wszystko, co tkało między nimi nić porozumienia. Tajemnica świateł odbijających się w oczach, półcieni na policzkach, ciszy, która nie była pustką, lecz przestrzenią wypełnioną obecnością. Łapał się na tym, że nie mógł oderwać od niego wzroku, jakby wpatrywanie się w niego stawało się nie tyle co potrzebą, lecz również palącą w trzewia koniecznością. Myśli krążyły, wirowały jak niesione podmuchami jesiennego wiatru liście, szukając - być może nieco zbyt rozpaczliwie - punktu zaczepienia w niebieskich oczach mężczyzny. Czuł, że to tylko kwestia czasu, kiedy straci grunt pod nogami, czyniąc z samego siebie zakładnika własnego pragnienia. Pragnienia wyrażonego w śmiałości spojrzenia, lekkości dotyku i zuchwałości gestów. Pragnienia, które rozgrzewało do czerwoności każdy fragment skóry i sprawiało, że sięgnął po jego ramię, jakby należało do niego, jakby fizyczną bliskość z tym mężczyzną inicjował na co dzień.
Było w nim coś, co sprawiało, że nie potrzebował ochrony przed chłodem; coś w jego oczach i tembrze głosu; coś w mowie jego ciało i w tym, jak starał się dociec do prawdy, chociaż prawd było wiele i żadna nie mogła mieścić się w ciasnych ramach zadowolenia; tęsknota splątana z oczekiwaniem, gorycz zmieszana z nadzieją. I milcząca akceptacja własnej bezradności.
Jaką klątwę rzuciła na niego przeszłość? Niespełnioną miłość? Źle ulokowane uczucia? O kilka westchnień za dużo? I pustkę, której nikt nie zdołałby wypełnić?
Gdy mówił, że nie boi się opętania przez zjawę przeszłości, a tego, że znowu wycofa się w cień bolesnych wspomnień, wydawało mu się, że jego słowa przepełniała melancholia za utraconą szczęściem. Dlaczego skazywał się na takie cierpienie? Dlaczego żył w cieniu tamtych wydarzeń?
Wiedział przecież dlaczego. Sam kiedyś dopuścił do głosu te uczucie. Pozwolił, aby przykryło go marazmem nieczułości. Trudno było wpuścić z dłoni czegoś, co się już miało. Trudno było rozstać się z tym, czego brakowało. Łatwiej było do tego tęsknić. Łatwiej było cierpieć, tak jak dużo prościej jest nienawidzić, niż kochać.
- Myślę ,że dobrze wiesz czemu – widział tego w jego spojrzeniu. Zawód. Cierpienie. Winę, którą był gotowy obarczyć Mortiego za to, że światło jego życie zgasło. Mimowolnie, wykorzystując to, jak niewielki dzielił ich dystans, sięgnął palcami prawej dłoni do jego policzka. Nakreślił opuszkami ścieżkę na jego skórze, chociaż ten dotyk trwał ledwie chwile – tyle co dwukrotne mrugniecie powiek.
Nie było sensu zanurzać się w labiryncie przeszłości, który, prowadząc w pogorzelisko własnych uczuć, wyznaczał ścieżkę donikąd.
Natarczywe kim wiec jesteś? przejęło pogłębiającą się między nimi ciszę, która stopniowo sprawiała, że dzielący ich dystans, skracany przez zrozumienie wydzierające z ich spojrzeń, przestawał istnieć. Nie był odmierzany w krokach. Nie był odmierzany w długości oddechów, a w akordach wybijanych przez serce. Dunham miał wrażenie, że w tym poczucie rzeczywistości koncept czasu przestał istnieć – równie dobrze mogło upłynąć godzina lub tylko kwadrans. Jakby ta chwila z kilku minut wykradła całą wieczność.
Kim wiec jestes? – pytanie, które zbiegiem upływających oddechów, traciło na znaczeniu. Bo nie ważne kim był, ważne kim mógł się stać.
- Tym, który wierzy, że los kieruje nas przez zawiłe korytarze przeznaczenia i przywiódł nas do tej chwili.
Wierzył w to, naprawdę w to wierzył i w sile jego głosu pobrzmiewała słuszność tego przekonania. Los wiedział, co robi, przecinając ze sobą ich ścieżki i nie bez powodu podarował im szansę tego spotkania. Chciał, aby to co obce, stało się dziwnie znajome. Gdyby nie przeczucie, które zbudziło go z płytkiego snu i które nakazało mu podążać w kierunku ciemnej otchłani stawu, nie pojawiłby się na tym pomoście; nie zerkałby prosto w niebieskie oczy; nie łaknąłby chwili szczęścia łapanego w łapczywych oddech; nie czułby dreszczy wgryzających się w jego skórę ani tym bardziej tego przyjemnego ciepła rozlewającego się falą płytko pod jej powierzchnią.
Nie wyglądasz na nietrzeźwego zawisło w przestrzeni ich oddechów, odbijając się głuchy echem ciszy w niewielkim dystansie, jaki ich dzielił.
Nie wyglądał, ale był nietrzeźwy, otumaniony, zaszczuty. Pokusą, która go wypełniła. Pragnieniem, które płonęło w jego trzewiach. A potem także jego zapachem i smakiem.
- Widocznie umiem sprawiać dobre wrażenie - podarował mu uśmiech, subtelny i taki, który rozpalił iskry żaru w jego spojrzeniu. Długo odmawiał sobie frywolności, łatwych przyjemności, by teraz uciekać przed tym, co podarował mu los i tego, co miał na wyciągnięcie ręki, a przecież jako jasnowidz powinien powierzyć w jego ręce każdy segment swojego życia.
Podskórnie przeczuwał, do czego chciała doprowadzić dzisiejsza wizja. Do kolejnego grzechu, który obciąży jego sumienie. Kolejnej słabości, której ulegnie, bo nie potrafił inaczej. Nie, gdy okazja sama zapukała do drzwi przyjemności, stukotem zagłuszając zdrowy rozsądek. Uchylając je, dał przyzwolenie na to, by po zderzeniu ich oddechów ciche westchnienie zginęło w objęciach obcych warg.
Zapomniał już, jak łatwo można było zatopić się w cudzych ustach i zgubić w nich oddech. Nawet nie myślał o tym, by go odepchnąć. Nie po tym, jak do jego nozdrzy zakradł się słodki zapach bzu. Zacisnął mocniej palce na jego ramieniu, gorliwie pogłębiając zainicjowany przez niego pocałunek. Przeniósł obie dłonie na jego kark i przyciągnął go bliżej siebie.
- Jak można skazać tak przyjemne chwile na zapomnienie? - wymamrotał mu w usta, by zwerbalizować słowa, które nie miał okazji wcześniej opuścić gardła, bo gdy jego twarz znalazła się niebezpiecznie blisko twarzy nieznajomego, mógł myśleć tylko o tym, jak smakowały jego wargi, a smakowały czymś nieznanym, ale także chcianym i odrobinę zakazanym. Ręce powędrowały wyżej, palce zanurzyły się w miękkich włóknach włosów, gdy zapamiętale oddał gest czułości, który chciał wpędzić go w zapadlinę zatracenia.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek
Strony (2): 1 2 Dalej


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 16:07 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.