• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > Londyn > Południowy Londyn > Deptak nad Tamizą
Strony (2): 1 2 Dalej
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
06-10-2025, 15:56

Deptak nad Tamizą
Na południowym brzegu Tamizy rozciąga się spokojny deptak, chętnie odwiedzany przez mieszkańców szukających chwili wytchnienia nad wodą. Wzdłuż promenady rosną potężne drzewa, które rzucają delikatny cień na ławeczki ustawione przy samej krawędzi nabrzeża. Ludzie siadają tam, aby obserwować różnorodne łodzie przepływające po rzece — od małych, drewnianych łodzi rybackich, przez pływające targowiska, po większe barki towarowe powoli sunące ku portowi. Poranki często spowija lekka mgła, która dodaje miejscu melancholijnej atmosfery. Gdy nadchodzi wieczór, stare latarnie o ciepłym, żółtym świetle rozświetlają alejkę, a w tle słychać stłumione odgłosy miasta — pracujące dźwigi, szum ulic i odgłosy portowych maszyn. Pomimo miejskiego zgiełku, deptak pozostaje ostoją spokoju i codziennych spotkań.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Lysander Hatley
Czarodzieje
Marność nad marnościami
Wiek
25
Zawód
twórca magicznych protez w Howell's Hand
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
7
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
15
4
Siła
Wyt.
Szybkość
5
10
10
Brak karty postaci
10-05-2025, 12:47
20 marca 1962 roku


Pora była młoda, jeśli rozpatrywać ją z perspektywy człowieka pragnącego korzystać z uroków wieczoru i nocy wśród londyńskich ulic oraz atrakcji. Rozświetlone latarniami chodniki roją się od młodszych i starszych czarodziejów zerkających po kuszących witrynach oraz szyldach zachęcających, by wejść na jedno Ale, no może dwa… W najlepszym wypadku na kilka kolejek czegoś mocniejszego. Nie trzeba się nawet wysilać, aby dostrzec wolny stolik, choć przecież tłumy są pokaźne. Jest tu tyle lokali, że z całą pewnością każdy odnajdzie swoje miejsce. Poza tym, pozostaje jeszcze kilka całkiem przyzwoitych opcji, żeby umilić sobie noc.
Wolne od pracy dni zwykle skłaniają mnie do większej aktywności towarzyskiej, czego nie praktykuję na co dzień w obawie o to, że przysłoni ona nadmiernie mój faktyczny cel – zarządzanie pracownią wymagało poświęceń. Dla mnie jednak nie był to nigdy ciężar wyjątkowo pokaźny, bo i też nie stanowiłem wzorcowego przykładu ekstrawertyka czerpiącego energię z relacji międzyludzkich. Owszem, spotkania, rozmowy i ogólnie bywanie w towarzystwie uważam za element ważny, całkiem przyjemny, ale też nie taki, któremu należałoby podporządkować całe swoje życie. Zdrowy balans jest więc tym, po co sięgam zazwyczaj z prawdziwą lubością.
— Panie Crouch, proszę się rozchmurzyć — rzucam nagle, rozciągając usta w niewinnym, pełnym pogody ducha uśmiechu. — Mały spacer jeszcze nikogo nie zabił — dodaję lekko uszczypliwie, naciągając nieco głębiej obszyty rudawym futerkiem kołnierz wełnianej peleryny. Rześkie wieczorne powietrze nadal niewiele ma wspólnego z ochoczo wyglądającą ze stronnic kalendarza wiosną. Jest to wyraźny dysonans, zwłaszcza, że na plecach niesiemy ze sobą resztki ciepła i zapachów z pobliskiego pubu, gdzie pozostawiona grupa znajomych postanowiła dalej umilać sobie wieczór w akompaniamencie stukotu kufli. Nie powiem, aby tamta atmosfera nie kusiła na tyle, by ostatecznie poddać się rozleniwieniu i nie wyściubiać nosa dalej. Potrafię jednak wyczuć, kiedy atmosfera robi się na tyle gęsta, a humory przyjaciół na tyle nieobliczalne, by lepszą opcją okazało się dyplomatyczne ulotnienie w celu poszukiwania innych uroków stolicy.
Dawka alkoholu buja przyjemnie myśli, jednocześnie wyostrzając wszystkie hałasy na tyle, by szukać odrobiny wytchnienia poza bogactwem zapachów i doznań wszelakiej maści. Przejście przy Tamizie jest więc dobrym sposobem, by nieco odpocząć zanim zacznę poszukiwać kolejnego, godnego odwiedzenia przybytku.
Kątem oka zerkam na mojego towarzysza, nadal próbując odgadnąć czy faktycznie wyjście z pubu było mu na rękę czy to może moja czysta fanaberia była jedynym powodem pod którym się ugiął.
— Nieco szkoda poprzestawać na jednej atrakcji, kiedy Londyn ma tak wiele do zaoferowania. — Znów przełamuję ciszę, w której tylko echo rozmów przypadkowych ludzi sączy się spokojnie w tle. Z czoła odgarniam kosmyki włosów, próbując ugładzić je na nowo w czymś, co przypominało choć odrobinę pierwotny fryzjerski zamysł. Ludzi nad Tamizą jest już nieco mniej, choć wciąż dostrzegam liczne grupki rozlokowane przy ławeczkach lub bezpośrednio tuż obok linii brzegowej. Tafla rzeki skrzy się od świateł pobliskich latarni.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Rafael Crouch
Czarodzieje
Wiek
32
Zawód
Dep. Międzynar. Współpracy Czarodziejów
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
13
0
OPCM
Transmutacja
13
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
5
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
10
Brak karty postaci
10-06-2025, 19:05
Wieczór rozrywek w Londynie brzmiał jak coś, na co ministerialny urzędnik czeka z utęsknieniem przez większość tygodnia, aby w swoje wolne dni wydać całą tygodniówkę. Czasami nawet zastanawiałem się, jak biedni ludzie spędzają swój wolny czas, nie mogąc rozerwać się wśród morza śpiewu zbyt głośnego, by cokolwiek zrozumieć, stukotu kufli po piwie i zapachu pubu, który wżerał się w ubranie i skórę. W moim przypadku nie chodziło o rozrywkę samą w sobie, co raczej o namiastkę normalności; iluzję przekonania, że jestem jak każdy inny człowiek.
Nie wiem, kiedy dokładnie uświadomiłem sobie, że Lysander towarzyszy mi w tych wieczorach częściej niż inni. Z początku wydawało się to zwykłym przypadkiem; był kolejnym znajomym z kręgu ludzi, których się zna, bo tak wypada, bo świat magicznego Londynu jest zbyt mały, by się nie znać, więc znajomy znajomego, który miał znajomego poznał nas ze sobą. Sytuacja jakich tysiące rozgrywa się każdego dnia w całej Anglii. Ale gdy nadeszła fascynacja jego zawodem i umiejętnościami, gdy odkrywał przede mną tajemnice medycznych i uzdrowicielskich arkanów, choćby tylko w tym wąskim świecie, w którym się obracał, zwykłe wyjścia do pubu na piwo i do barów na coś mocniejszego... przestały nimi być.
- Hatley – powiedziałem miękko, kładąc mu rękę na ramieniu i uśmiechając się jak ktoś, kto wypił sporo, ale nadal potrafi zachować trzeźwość umysłu. - Spacer może nie, ale to świństwo w powietrzu, przez które ledwie co można oddychać, to już co innego. - Wolną dłonią wskazałem w górę, gdzie nad budynkami unosiła się widoczna warstwa szarości. Odznaczała się tak wyraźnie nad linią dachów i na tle samego nieba, że nie było możliwości, aby ją przeoczyć. Pyły, opary, dym, cokolwiek wisiało nad nami, sprawiało, że każde zaciągnięcie się powietrzem smakowało... Londynem. Niestety tym mniej smacznym i przyjemnym dla podniebienia, a do tego nic nie zapowiadało, abym dzisiejszego wieczoru miał powetować to sobie jakimś pysznym deserem.
Spojrzałem na niego w tym samym momencie, gdy odgarnął włosy z czoła i stłumiłem westchnienie, które już wydzierało się spomiędzy moich warg. Nie teraz, Crouch, powstrzymałem sam siebie, na ten deser jeszcze długo poczekasz.
- Masz na myśli coś konkretnego? - zapytałem, mimowolnie zaciągając się jeszcze jednym oddechem przez usta. Alkohol nie zdążył jeszcze całkowicie opanować moich zmysłów, mogłem więc opanować sam siebie i zignorować mrowiące rozproszenie, które zachęcało do tego, aby mu się poddać. - Kolejny pub? Nie wcisnę w siebie więcej kufli. Może dla odmiany coś zjemy? Stawiam. - Zaproponowałem na jednym wydechu, a potem popatrzyłem przed siebie na te wszystkie ruchome plamy światła odbijające się w rzece, na ten milczący dowód tego, że miasto żyje. - Bo chyba nie uważasz za atrakcję spaceru? - podkreśliłem ostatnie słowo, spoglądając powątpiewająco na swojego towarzysza.
W jego krokach była pewność, że wie, dokąd zmierza, podczas gdy ja po prostu zwykle szedłem przed siebie z nadzieją, że dotrę do jakiegokolwiek celu. Raczej nie był człowiekiem nierozważnej spontaniczności, ale z drugiej strony nie znałem go przecież dobrze. Nic więcej niż to, co sam mi o sobie dawkuje; strzępki wiedzy na temat przyzwyczajeń i tego co lubi, ale nawet i tego słucham zawsze z uwagą, by móc po prostu się w niego wpatrywać bez obaw, że uzna to za coś dziwnego.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Lysander Hatley
Czarodzieje
Marność nad marnościami
Wiek
25
Zawód
twórca magicznych protez w Howell's Hand
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
7
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
15
4
Siła
Wyt.
Szybkość
5
10
10
Brak karty postaci
10-07-2025, 20:01
W chwilach takich jak ta lubię zapominać o tym, jak bardzo świat jest podzielony. I można mi śmiało zarzucić, że jestem głupcem. Idąc ramię w ramię z Crouchem, próbuję ustawić siebie niemal na równi z nim, choć przecież nigdy nie będę. Mogę sprawiać takie wrażenie, mogę wyglądać nie mniej szykownie i mówić kwiecistym językiem, zarzekając się, że znam w moim zawodowym świecie wszystkich noszących godne zapamiętania nazwiska. Mogę wyciągać kolejne nominały, nie ograniczając się szczególnie tego wieczoru, ale i tak paskudna prawda pozostanie niezmienna. Choćbym przykrywał ją tonami fantazyjnych zabiegów, dziesiątkami mieniących kolii oraz warstwami perfum. Nie mam nazwiska. Nie mam rodziny, za którą stoją wiekowe tradycje, a jedyne co spadło mi z pańskiego stołu to poczucie wstydu i okryta hańbą matka, której śmierci nikt poza mną i Kyrosem nie zauważył. Tym bardziej przyjemność dzisiejszego wieczoru zakrawa o masochizm, może też w pewnym stopniu desperację. Lecz zarzekam się, że wszystko dzieje się dość naturalnie, bez naginania własnej natury do samych granic. Taki przecież właśnie jestem, wdrapuję się, gdzie mnie nie chcą, po plecach innych bardziej znakomitych. Ostatecznie praca jest tylko moja lecz wyciskam z drugiego człowieka, to co jest mi niezbędne. Czy byłoby inaczej, gdybym miał szansę rozkwitnąć w godnych mnie warunkach?
W pierwszym momencie, kiedy spotkaliśmy się – na Merlina, czas płynie tak, że nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy dokładnie to było – zdawał mi się zwyczajnym przedstawicielem swego gatunku; dumnie zadarta głowa i postawa zdobywcy. Czy coś przez ten czas się zmieniło? Może jego rysy nieco złagodniały nabierając tej jednej pożądanej cechy – chęci spędzania czasu w moim towarzystwie. Magia lecznicza zdawała się faktycznie go pociągać, co nie dziwiło mnie, kiedy patrzyłem na urzędnicze obowiązki. Była to jednak ocena jedynie przez pryzmat moich własnych doświadczeń, więc zapewne niewymierna. Chciałem jednak na niej polegać, bo to dawało mi jakiś cień nadziei.
Opadająca na ramię ręka i gest wskazujący, wiedzie moje oczy dokładnie tam, gdzie nad miastem rozpościera się ciemna smuga. Uśmiecham się i jest to grymas skierowany bardziej do siebie samego niż do mojego towarzysza. Był to dla mnie widok dość naturalny, z którego obecności w pewnym momencie przestałem zdawać sobie sprawę. Charakterystyczny swąd miasta był niczym w porównaniu z gryzącymi wojennymi oparami, których wspomnienie zalęgło się we mnie, wrastając w tkankę umysłu tak, iż nic nie było w stanie jej wyplenić. Było to nic również w porównaniu do swądu rozdzierającego kamienicę przy Trinity Street. Tak wiele nas różniło…
— To tylko przejściowa niedogodność — uspokajam go, mimo, że w pierwszym odruchu pragnąłem zignorować. Odwracam też twarz w jego kierunku, by lepiej przyjrzeć się temu, w jakim obecnie jest nastroju. Zdawało mi się, że nie wzbraniał się przed alkoholem jeszcze w pubie, podobnie jak ja, ale ciężko było mi oszacować, czy któryś z nas znosił tę dawkę gorzej. Na ten moment było mi przyjemnie lekko, a chłód wieczoru nie doskwierał aż tak wyraźnie.
— To zależy — mówię i robię przystanek w słowach, by nabrać powietrza. Potem lekko mrużę oczy i z uśmiechem kontynuuję — zależy w jakiej kondycji musisz być rano. Opcji jest sporo. — Enigmatyczną odpowiedź zamierzam jednak ciągnąć dalej, dlatego wyciągam przed siebie połyskujące biżuterią dłonie, chcąc wymienić jakie mamy możliwości. Wtrąca się jednak z własnym pomysłem. — Jedzenie? — zastanawiam się, bo do tej pory nie zwracałem uwagi na stan żołądka. — Nie mam nic przeciwko. — Słysząc natomiast uwagę odnośnie spaceru, mimowolnie odwracam się całą sylwetką w jego stronę, nadymając lekko policzki. — Nie wiem w jakim świecie żyjesz, ale zapewniam cię, że jedzenie wypada na równi ze spacerem, więc też się nie popisałeś inwencją. — Uraza jest skrojona pod sytuację i tak naprawdę nie ma wiele wspólnego z prawdą, przyglądam mu się bowiem z narastającym rozbawieniem, wyczekując riposty.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#5
Rafael Crouch
Czarodzieje
Wiek
32
Zawód
Dep. Międzynar. Współpracy Czarodziejów
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
13
0
OPCM
Transmutacja
13
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
5
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
10
Brak karty postaci
10-09-2025, 12:29
Tamiza lśniła obok, zapraszając odbitym światłami miasta do poetyckiego zanurzenia się w jej głębię, choć nawet taki londyński laik jak ja wiedział, ile niebezpieczeństw w sobie skrywa wobec śmiałków, którzy zdecydują się zanurzyć w jej toni. Ciężkie, wilgotne, brudne powietrze przenikało do płuc, ale i oblepiało skórę, sprawiając, że wizja dalszego spaceru nie jawiła mi się jako szczególnie atrakcyjna. Przez moment jednak miałem wrażenie, że nawet mnie dotknęła na specyficzna atmosfera stolicy; jakbym znajdował się w iluzorycznym śnie i był częścią rozmytego pejzażu.
Czułem ciepło przenikające do mojej dłoni spoczywającej na jego ramieniu i choć trwało to zaledwie chwilę, zaledwie kilka sekund krótkiego, niemal przelotnego dotyku, świadomość tego gestu zdążyła się we mnie zakorzenić. Zwykle unikałem tak oficjalnego, widocznego kontaktu z innymi ludźmi, z w ł a s z c z a kiedy byli mężczyznami, mając w pamięci podejrzenia sprzed lat, które z takim trudem udało mi się od siebie oddalić. Nie wiem, czy Lysander to zauważył. Nie wiem, czy zauważył też, że dla niego robiłem wyjątek, być może nieświadomie dążąc do kontaktu fizycznego, do tych ulotnych, wydartych chwil, kiedy... Otrząsnąłem się w myślach.
Odwzajemniłem uśmiech, natrafiając na jego spojrzenie, gdy odwrócił do mnie głowę. Nie miałem pojęcia, czy zdawał sobie sprawę z tego, że gdy on się uśmiechał, jego twarz przybierała wyraz lekkiej prowokacji, jakby rzucał całemu światu wyzwanie i sprawdzał, czy świat gotowy jest przyjąć jego poczucie humoru. Ale gdy uśmiechał się tak blisko mnie, prowokacja zmieniała się w mojej wyobraźni na premedytację i chęć przesunięcia granicy między nami. Głupia fantazja, której nie umiałem się oprzeć, nawet gdy wiedziałem, że pozostaje tylko fantazją.
- A jeśli nie muszę być w żadnej kondycji? - zapytałem, chcąc przynajmniej słowami zapanować nad szybszym biciem serca. Odsunąłem się o krok, zabierając dłoń z jego ramienia. Palce zdawały się parzyć, znowu poddając się wyobraźni. - Jeśli mogę obudzić się w obcym miejscu bez pamięci o tym, co robiłem przez całą noc? Kompletnie na kacu i z zerową świadomością, że przepędziłeś mnie po największych londyńskich spelunach? - rzuciłem, spoglądając na niego z lekką kpiną, jakbym chciał go sprowokować i zachęcić, by pokazał mi Londyn od tej mniej oficjalnej strony.
W rzeczywistości to ja pragnąłem znaleźć sposób, by być przy nim nie tylko przez marny wieczór, ale dłużej, znacznie dłużej. Nawet jeśli oznaczało to noc spędzoną na piciu. Nawet jeśli była to jedynie szansa na to, by choć jeszcze raz musnąć jego ramię albo zatopić się w tym spojrzeniu. Przechyliłem głowę w bok, przyglądając mu się z zaciekawieniem, czy podejmie rękawice, czy może wybierze bezpieczne rozwiązanie. Taka była przecież prawda: niewiele mnie z tego wieczoru obchodziło, oprócz jego towarzystwa obok. Jedzenie, pub, alkohol, spacer, zgodziłbym się na wszystko, ulegając swojemu irytującemu sentymentalizmowi, jeśli stałoby się to pretekstem do tego, aby nie kończyć jeszcze naszego spotkania.
- Na równi ze spacerem? - uznałem jednak za zasadne obrazić się w imieniu wszystkich kucharzy świata, którzy wznosili się na wyżyny tego co możliwe, tworząc potrawy wprost rozpływające się w ustach. - Jedzenie jest przyjemnością, Lys, której nie doświadczysz żadnym spacerem. Choćbyś zabrał najpiękniejszą i najbardziej chętną damę na najbardziej romantyczną wędrówkę wśród obrzydliwe ckliwej scenerii, nie dorówna to rozkoszy, jaką byś odczuł po skosztowaniu raclette z pieczonymi ziemniakami! - Zadarłem głowę w górę dla podkreślenia dramatyzmu i teatralności w swoich słowach. Nagle zapragnąłem zabrać go do restauracji w Paryżu, gdzie jadłem te pyszności – tylko po to, aby udowodnić mu, że miałem rację.
- Ale proszę bardzo – wyciągnąłem przed siebie wymownie obie ręce, pokazując mu gestem, by zaproponował swoje plany na wieczór. - Co jest według ciebie lepsze od jedzenia? - zapytałem, unosząc brew i drobiąc krokami coraz wolniej i wolniej, aż Tamiza obok zdawała się stać w miejscu, a nie przesuwać wraz z nami. Słyszałem jego oddech obok siebie; Lysander był zbyt blisko, bym nie czuł zapachu perfum, zapachu jego samego... zbyt blisko, bym przestał o nim myśleć nawet teraz, gdy całym sobą się z nim drażniłem.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#6
Lysander Hatley
Czarodzieje
Marność nad marnościami
Wiek
25
Zawód
twórca magicznych protez w Howell's Hand
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
7
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
15
4
Siła
Wyt.
Szybkość
5
10
10
Brak karty postaci
10-10-2025, 20:51
Moje zmysły są od zawsze nastawione na wyczuwanie drugiego człowieka: spojrzenia, gesty, słowa. Instynktownie podążam za tym wszystkim, co daje choć złudne poczucie, że otrzymuję niepodzielną uwagę. To nie musi być nic wyraźnego czy jednoznacznego, bo i tak postaram się wyciągnąć z sytuacji jak najwięcej się da. Podobnie było i w przypadku Rafaela, ale teraz to już nieco inny etap, choć muszę przyznać, że miałem pewne kłopoty (nadal mam) z tym, aby dokładnie ocenić, co tak naprawdę nim kieruje. Kiedy myślę o tej relacji, w której on próbuje przede wszystkim wysunąć na pierwszy plan wąski zakres zbieżnych zainteresowań oraz to, że ja w pewnym sensie mogę mu opowiadać o dziedzinie dla niego niezmiernie interesującej (czemu się nie dziwię, bowiem praca urzędnika wydaje mi się tragicznie wręcz nudna) to coś jednak wciąż nie pasuje do siebie, jakby czegoś brakowało… Zastanawia mnie również jego dystans, budowany przy innych ludziach, bo choć spotykałem już ludzi nieprzychylnych obcym, to ten rodzaj uników zawiera w sobie jakąś dozę niepewności, może strachu? Ale nie przed ludźmi samymi w sobie, bo język ma cięty i potrafi mówić tak, żeby nikt nie chciał wchodzić mu w drogę. Cała ta mieszanka burzy mi obraz Croucha jako typowego przedstawiciela swego rodzaju.
Zdaje mi się, że kiedy zostajemy sami, budzą się w nim nowe pokłady swobody, ale to też nie tak, że nagle wszystko przychodzi z łatwością. Trochę w tym zaskakującej nieporadności i nadal – uniku. Bo to ledwie mgnienie, czasami pół spojrzenia na wstrzymanym oddechu lub dotknięcia niemniej płochego. I wtedy odzywa się we mnie paskudne pragnienie drążenia, drażnienia, żeby sprawdzić, czego tak naprawdę oczekuje. A że mam naturę skłonną do konfrontacji oraz potrzebuję wiedzieć więcej, by nasza znajomość układała się pomyślnie, niewiele mi potrzeba.
Otwieram szerzej oczy i parskam rozbawieniem bez skrępowania.
— Drogi panie Crouch. — Lubię tak do niego mówić, bo lubię kpić z budowanego w społeczeństwie dystansu pomiędzy grupami społecznymi. Nazwisko, wiek… teoretycznie zieje pomiędzy nami przepaść. — Proszę nawet nie mówić przy mnie takich rzeczy, bo gotów jestem spełnić to wszystko… — wzdycham, a potem ciągnę dalej. — Choć przyznam szczerze, że jeśli miałbym się faktycznie o to postarać, to wolałbym, aby po wybornej eskapadzie pozostał przynajmniej cień wspomnień… — kończę szelmowskim uśmiechem i dziarskim krokiem brnę przez deptak, zaciągając się powietrzem, które dosłownie kilka minut temu zostało przyrównane przez Croucha niemalże do trucizny. Kolejny raz uderza mnie myśl, że musi być niezmiernie zmęczony swoją egzystencją, że jego życie tłamsi go niczym gorset, który nie pozwala napełnić płuc swobodą i dlatego szuka tu niezwykłych doznań. To nie żart, a najszczersza prawda. Faktycznie z chęcią obudziłby się nie w swoim domu – tej bezpiecznej przystani, w idealnie skomponowanej codzienności. Że mógłby tak naprawdę dać się ponieść i w jakiś sposób zaleczyć ranę zupełnego znużenia. Kiedy ja pragnąłem spokoju, bo niepewność jutra dobijała mnie odkąd zyskałem pełnię świadomości, on poszukiwał bodźców wyrywających z marazmu zbyt idealnego żywota. I nagle zaczepność przestaje nią być, a ja go w pewnym sensie rozumiem.
Cmokam, kiedy widzę jego udawane oburzenie.
— To zupełnie nie tak. Twierdzę tylko, że zarówno spacer jak i wyjście, aby coś zjeść jest wyborem dość intuicyjnym, ale też wcale nie takim złym. Nie umniejszam dobrej kuchni, uwierz mi — objaśniam mu ze spokojem, ignorując może nieco już cały ten teatr. Skoro chciał tak bardzo bronić pieczonych ziemniaków i sera… Wtedy też zaczyna zwalniać, jakby postawił sobie za punkt honoru konieczne rozstrzygnięcie tego sporu tu i teraz. — Skąd w tobie nagle taka zaciętość? — przymykam jedno oko i mierzę go uważnie. — Jeśli czujesz się znudzony, to tak jak mówiłem, chwila i gdzieś wdepniemy. Karty, kości, kobiety, jedzenie, cokolwiek zapragniesz… Uznałem tylko, że zmiana towarzystwa i moment na wspólną rozmowę, choćby w przerwie pomiędzy kolejnymi pubami, to nic złego. Ale skoro cię to tak strasznie mierzi — tym razem ja zdaję się być nieco nadąsany, wywracając sytuację zupełnie na opak. A może nie do końca? A może to alkohol przemawia i przez niego i przeze mnie?
Kiedy już nasze kroki zupełnie zatracają się na rzecz owej nieco dramatycznej chwili, nie przestaję obdarzać go czujnym spojrzeniem. Jakbym chciał zrozumieć, co naprawdę w nim siedzi. Czego oczekuje. Wzdycham wreszcie i wzruszam ramionami.
— Moje zdanie jest takie, że to kwestia towarzystwa. Jeśli jest dobre, to faktycznie i spacer i jedzenie, nawet zupełne urżnięcie się w przypadkowym pubie jest czymś co zasługuje na uwagę. Samym czynnościom nie przypisywałbym aż takiej wartości. — mówię to zupełnie intencjonalnie i mam nadzieję, że zrozumie co mam na myśli. Jego zainteresowanie to jedno, a moje utwierdzenie go w przekonaniu, że sam czerpię z wyjść przyjemność, to coś, co również powinno paść, aby nie utracić tego, co udało się zbudować.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#7
Rafael Crouch
Czarodzieje
Wiek
32
Zawód
Dep. Międzynar. Współpracy Czarodziejów
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
13
0
OPCM
Transmutacja
13
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
5
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
10
Brak karty postaci
10-12-2025, 20:38
Nieprzyzwoite wręcz piękno Londynu o tej porze zaczynało na mnie działać, wzbudzając wokół przyjemną atmosferę swobody i nieskrępowania. Nawet ta jego lepka, wilgotna mgła, przesiąknięta wonią dymu, alkoholu i ludzkiego znużenia, miała w sobie coś osobliwie kojącego. Nie byłem jeszcze pewien, czy wystarczy mi tego dobrego humoru na resztę wieczoru i być może nocy, ale póki co zamierzałem korzystać z tego, co podsunął mi los.
A los dzisiaj postanowił uszczęśliwić mnie towarzystwem Lysandera.
- Co, już nie te czasy młodości, Hatley, że budzi się w tobie sentymentalizm do kolekcjonowania wspomnień? - rzuciłem mu kpiący uśmieszek, pozostawiając w przepaści własnych myśli dopowiedzenie, że w jego obecności bardzo chętnie bym się zapomniał nie tylko na jedną noc, ale na znacznie dłużej. Póki co jednak musiałem zadowolić się wyłącznie tym, że szedł obok i mogłem co jakiś czas położyć mu rękę na ramieniu. Frustrujące i ekscytujące jednocześnie, zupełnie jakbym znowu miał dziewiętnaście lat i rzucał ukradkowe spojrzenia koledze z roku.
- Może niekoniecznie chciałbym przejść się po najgorszych stołecznych spelunach, zwłaszcza w tym stroju – wskazałem na siebie, bo rzeczywiście ubrany byłem stosownie do swojego statusu a nie do potencjalnej wyprawy po mrocznym Londynie i pewnie już po paru minutach skończyłbym w jakimś zaułku z podbitym okiem i pustymi kieszeniami. - Niemniej ciekawym doświadczeniem byłoby na choćby jedną noc oddać się całkowitemu zapomnieniu, zamiast ciągle oglądać tylko to, co opisują w przewodnikach dla turystów. - Szturchnąłem go wymownie; prowokująco to tego, by to on był moim opiekunem podczas takiego wypadu... i obrońcą. Miasto przeżyło swoje w czasie nie tak dawnej wojny i choć powoli dochodziło do dawnego blasku, wciąż miało wiele mankamentów. Jak dzielnice biedy i mieszkający w nich ludzie, dla których przestępstwo było często jedyną formą zarobku.
Wyczułem subtelną zmianę w jego nastawieniu, nadąsanie w głosie, które natychmiast spróbowałem stłumić, zarzucając mu przyjacielsko rękę na bark i opierając się lekko na nim, jakbym był nieco podpitym kumplem, którego trzeba doholować do domu. Nie wiem, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że nasze wypady do barów stały się dla mnie czymś więcej niż zwykłym pretekstem do wyjścia z domu i rozmowy z kimś spoza mojego środowiska. Może to jego niewątpliwy urok albo beztroska, jaka dla mnie była całkowicie niedostępna. A może podobał mi się w ten sposób i po prostu chciałem być blisko niego jak najczęściej.
- Kobiety? - uniosłem brew. - Jestem żonaty, Hatley, nie interesują mnie kobiety. Ale karty... dawno niczego nie przegrałem. Łatwo byłoby ci wyciągnąć ze mnie galeony. - Powiedziałem, śmiejąc się w duchu sam z siebie, że o, ironio, nie skłamałem w żadnej kwestii. Moje usta same drgnęły w półuśmiechu, a dłoń na jego ramieniu zacisnęła się mocniej, gdy bardziej się na nim oparłem. Ciężko było iść w takiej pozycji, więc zatrzymałem się, ale nie odsunąłem od niego. Dla obcych ludzi przechodzących obok musiałem być jednym z tych nietrzeźwych gości, którzy łapią się wszystkiego, by utrzymać równowagę. Nie przeszkadzało mi to. Nikt mnie tu i tak nie znał.
Przez chwilę poczułem, że w jego ostatnich słowach był sens, który mi ciągle umykał. Że faktycznie problem z moją nudą, stagnacją, z moim szukaniem dla siebie miejsca nie tkwił w tym, co robię albo czego nie robię, ale w tym, kogo dobieram sobie za towarzystwo. A to, co na co dzień jawiło mi się jako monotonia, przy Hatley'u nabierało kolorów.
- A chciałbyś, Lys? - zapytałem go, skracając imię do nagłej miękkości w głosie i szeptu skierowanego w jego szyję. - Urżnąć się ze mną w przypadkowym pubie? - zamilkłem na sekundę, może dwie, a potem roześmiałem się głośno, odsuwając się od mężczyzny. Stłumiłem ostrzegawcze ukłucie, że pozwalam sobie za wiele. Nie pierwszy raz łamałem granice.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#8
Lysander Hatley
Czarodzieje
Marność nad marnościami
Wiek
25
Zawód
twórca magicznych protez w Howell's Hand
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
7
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
15
4
Siła
Wyt.
Szybkość
5
10
10
Brak karty postaci
10-15-2025, 21:55
Nawet atmosfera, która panowała przy Tamizie powoli ewoluowała. Spokojne grupki przechadzających się znajomych zaczynały być nieco bardziej chaotyczne i zdecydowanie bardziej przebijały się z tła płynącej rzeki. Głośne rozmowy i śmiech były teraz główną melodią, którą wygrywała ta część Londynu. Alkohol i pragnienie doświadczenia radości w kilku wieczornych chwilach brały górę nad zdrowym rozsądkiem. Gdzieś chyba słychać było charakterystyczny dźwięk toczącej się po bruku butelki, a może i dwóch? Komuś wypadły drobne monety z kieszeni, a ktoś inny zakaszlał nie mogąc złapać tchu po wybornym żarcie, który sam opowiedział — istna kakofonia przypominająca, że miasto jest żywym organizmem nawet w późnych, wieczornych porach. Tu nigdy nie kończyły się rozmowy i spotkania. W Cardiff, gdzie dorastałem, wieczory bywały zasnute ciszą przerywaną jedynie harmidrem przy tawernach. Stolica rządziła się swoimi własnymi prawami.
— Wybacz, ale ja swoją młodość nadal przeżywam i korzystam z niej dość chętnie — tłumaczę lekko jedynie obruszony stwierdzeniem Croucha. Wprawdzie daleko temu do prawdy, ale tu jestem człowiekiem, któremu wieczorny Londyn zdecydowanie sprzyja. — Mów za siebie — dodaję jeszcze z uszczypliwością godną chłopca droczącego się z towarzyszem w szkole. Rafael wydaje się dobrze bawić, jego spięcie i rezerwa zredukowane do szczątkowej tylko obecności. Dostrzegam ją w momentach zawahania, kiedy pewne interakcje zdają się trwać nieco dłużej niż standardowo. Już wcześniej dotarło do mnie, że bywają chwile, w których przypatruje mi się z niezidentyfikowanymi emocjami wpisanymi w kontury twarzy. Jakby jego mimika miękła niczym parafina pod wpływem ciepła ognia świecy. Wpierw nieznacznie, ale na tyle, by można było ją z niewielkim wysiłkiem kształtować kolejnymi słowami i gestami. Chłonie je dość ochoczo, a lekki rausz uwydatnia jedynie to, co zwyczajowo trzymane w ryzach. Nie jestem wprawdzie pewien, na ile trafnie rozpoznaję subtelne znaki, bo i sam czuję alkohol we krwi, lecz równocześnie przymroczenie to i mnie otwiera bardziej na głębszy rekonesans.
Przyglądam się okryciu wierzchniemu, na które wskazuje – jakby ono faktycznie miało być powodem jego kłopotów. Z naszej dwójki, choć ubrania zapewne diametralnie różnią się ceną, a to co ma na sobie Crouch jest warte kilka miesięcy mojej pracy, to ja zdecydowanie bardziej rzucam się w oczy: obszyta rudawym futrem peleryna w kolorze głębokiego granatu, wyzierająca spod niej złotawa kamizelka wyszywana w motyw gwiazd i ciał niebieskich oraz gładkie, ciemne spodnie – jedyne stosownie stonowane. Oraz biżuteria. Dużo biżuterii.
Kładę mu dłoń na plecach.
— Przy mnie nic ci nie grozi, zaufaj. — Wypowiedziane tajemniczym tonem stwierdzenie wibruje na granicy niedopowiedzenia. Nigdy nie idę tam, gdzie ryzyko przewyższa korzyści. Znam już na tyle Londyn, by wiedzieć, gdzie lawirować i jak dobierać lokale, nie zawsze te najbardziej przyzwoite. Może nie jestem człowiekiem, przed którym ktoś ucieknie, ale umiem wyjść z przeróżnych sytuacji bez szwanku.
Moje udawane frustracje zostają na chwilę stłamszone, a właściwie nakryte pewnym ramieniem Croucha, co wybija mnie z pierwotnego zamysłu. Kontynuuję jednak z niegasnącym zapałem.
— Myślę, że hazard w wątpliwych miejscach to również coś, co niekoniecznie przystoi statecznemu dżentelmenowi, dla którego jedynie ciepłe wieczory przy kominku w towarzystwie małżonki nadają prawdziwy sens i ukojenie — wzdycham przeciągle, a bezgłośny chichot daje wyraz temu, co tak naprawdę sądzę o słowach Rafaela. — Ale wyciąganie z ciebie galeonów brzmi kusząco… — chrypa w niskich tonach głosu uwydatnia przyjemność z jaką przychodzi mi myśl o dodatkowych pieniądzach. Niewiele potrzeba, aby wzbudzić moją wyobraźnię. I nagle jego ruchy i gesty, to co zaczyna do mnie mówić, nabiera tak przedziwnej formy, że jedynie drobny moment przystanku w podróży jest w stanie zagwarantować mi lepszą refleksję. Alkohol czy premedytacja? Pierwszy raz widzę go t a k i m. To znaczy?
Niewiele się zmienia, a jednak w miękkości wypowiadanych słów, prześlizgujacych się po powierzchni mojej skóry istnieje coś, co wzbiera zaskoczeniem i gęsią skórką kumulującą się tuż przy linii futrzanego kołnierzyka. Ciepło rosnącej niepewności. Czym jest jego zainteresowanie? Zaciskam lekko usta, dopiero kiedy się odsuwa, wypuszczam powietrze.
Znów dystans i mój lekko zamglony uśmiech, a potem palec wbijajacy się w sam środek jego klatki piersiowej, zahaczający o jeden z guzików płaszcza.
— Jeśli najpierw dasz z siebie faktycznie wydusić wszystkie galeony. — Odpycham się od niego i z uśmiechem idę dalej, duplikując jego własne rozbawienie.
Czego ty tak naprawdę chcesz, Crouch?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#9
Rafael Crouch
Czarodzieje
Wiek
32
Zawód
Dep. Międzynar. Współpracy Czarodziejów
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
13
0
OPCM
Transmutacja
13
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
5
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
10
Brak karty postaci
10-17-2025, 21:29
Londyn tej nocy był żywym ciałem:pulsującym, chaotycznym, bezwstydnym. Dokładnie takim, jakim chciałem się stać choć na chwilę, gdy już udało mi się wyrwać z codzienności obowiązków, których nienawidziłem. Zamierzałem czerpać z tego wieczoru nie tylko całymi garściami, ale całym sobą, zwłaszcza że towarzystwa dotrzymywał mi Hatley a nie jakiś nudny urzędas zabiegający o moje względy. Takich też miewałem, gotowych wspinać się po szczeblach kariery za wszelką cenę i idiotycznie lokujących swoje nadzieje we mnie.
Jakby mnie cokolwiek obchodzili albo jakbym w ogóle był władny cokolwiek im załatwić, poza wilczym biletem, jeśli źle odczytali moje zaproszenie na jednego drinka. Kilkoro zrozumiało je poprawnie; kilkoro milczało, mijając mnie na korytarzu, zawstydzonych faktem, czego się dopuścili.
Ale Hatley nie był ani moim podwładnym, ani jednym z urzędników, ani właściwie nikim z mojego świata. Był za to fascynacją, do której musiałem podejść z odpowiednio dużą ostrożnością. Wiedziałem, że to gra, której zasady doskonale znałem i umiałem wycofać się we właściwym momencie. Ale wieczorami takimi jak ten z każdą minutą coraz bardziej chciałem, żeby jej reguły przestały mieć znaczenie.
- Ach, więc jesteś sentymentalny z natury – podsumowałem. Przy nim nawet powietrze zdawało się lżejsze, mniej duszne od londyńskiej wilgoci i smogu. Czułem się zupełnie inaczej niż podczas wyjść z innymi ludźmi; z innymi mężczyznami. Może przez to, że od dawna nikt nie działał na mnie tak drażniąco i tak magnetycznie zarazem. Jakby był niedostępnym eksponatem w gablocie, po który nie mogłem sięgnąć, chociaż b a r d z o tego chciałem.
Tamiza za naszymi plecami szumiała cicho, odległe echo rozmów i śmiechów stapiało się z brzękiem szkła i trzaskiem papierosów. Gdzieś na rogu ktoś grał na harmonijce; fałszywie, ale uparcie próbując wydobyć żałosne dźwięki z małego instrumentu. Z ironicznym rozbawieniem pomyślałem, że jestem do tego zdesperowanego grajka bardzo podobny: ja też próbowałem wydobyć z Lysa wspólną melodię.
- Ufam. - Zbliżyłem się na krok, tylko po to, by po chwili znowu się oddalić, zostawiając między nami przestrzeń dla tej deklaracji. Nie potrzebowałem mówić nic więcej. - Ale nie zakładaj, że jestem statecznym dżentelmenem. - Uniosłem brew, obdarzając towarzysza spojrzeniem na pół wyzywającym, na pół rozbawionym. - Bywałem też miejscach, których nigdy nie zaliczyłbyś do porządnych. Niemniej... - uśmiechnąłem się szerzej – jeśli miałbym zagrać z tobą, wolałbym nieco mniej mroczne klimaty. Mógłbyś wpaść kiedyś do mojej rezydencji. Mam w domu stół do gry, karty, porządny alkohol. Rozgrywka sam na sam, bez świadków obserwujących, jak skubiesz mnie nie tylko z galeonów, ale i z ostatniej koszuli. - Zaśmiałem się, nadając swoim słowom mniej formalne i mniej prowokacyjne znaczenie, ale nie spuszczałem z niego wzroku przez dłuższą chwilę.
Minęliśmy wózek jednego z ulicznych sprzedawców, który musiał mieć w ofercie jakieś wyjątkowo słodkie przekąski, bo świdrujący zapach cukru dotarł aż do moich nozdrzy mimo przejmującej woni niezbyt czystej rzeki. Kiedy palec Lysandra wbił się lekko w mój płaszcz, celując w okolice serca tuż przy mostku, poczułem absurdalny wręcz dreszcz przebiegający po całym ciele. Przez moment nie wiedziałem nie tylko jak zareagować, ale i co powiedzieć, więc po prostu wpatrywałem się w niego zaskoczony tym nagłym dotykiem. Czy to nie był pierwszy raz, czy dotknął mnie tak... świadomie? Pierwszy raz, gdy w ogóle mnie dotknął inaczej, niż w przelotnym uścisku dłoni. Napawałem się tą chwilą, krótką, ulotną, ale już na zawsze moją. Kiedy jednak ruszył dalej, dogoniłem go błyskawicznie.
- To gdzie mnie prowadzisz, Lys? - zapytałem i choć ton miałem lekko zuchwały, głos nieco mi drżał, jakbym wciąż nie doszedł do siebie po tej niespodziewanej chwili. Na Merlina, musiałem się szybko opanować, a nie wpadać w to infantylne rozedrganie, bo jakiś mężczyzna mnie dotknął. - Kolejny pub, tym razem z nieco wyższej półki? A może pójdziemy do miejsca, które nie mieści się w klasycznej koncepcji wieczornego wypadku na miasto? - podsunąłem, zrównując się z nim krokiem, ale już go nie dotykając. - Powiedzmy... nocny kurs anatomii w praktyce? - Nie czekałem na odpowiedź; śmiech wyrwał mi się sam, z tej lekkiej euforii, jaka przyszła po zbyt długich dniach minionego tygodnia. Światło latarni rozlało się po jego profilu, po oczach, które wydawały się zbyt uważnie we mnie wpatrywać. Nie jakby wiedział, ale jakby podejrzewał. Nie dbałem o to. - Masz chyba jakieś mądre uzdrowicielskie książki, co? - powiedziałem po chwili ciszej, staranniej dobierając wypowiadane słowa, choć na twarzy wciąż miałem beztroski uśmiech. - Po alkoholu nauka tak łatwo wchodzi do głowy, przynajmniej podczas studiów w akademii tak to działało. - Przesunąłem palcami po skroniach, rozmasowując nieistniejący ból głowy; wspomnienie pięknych czasów przeszłości, gdy wszystko było jeszcze takie proste.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#10
Lysander Hatley
Czarodzieje
Marność nad marnościami
Wiek
25
Zawód
twórca magicznych protez w Howell's Hand
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
7
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
15
4
Siła
Wyt.
Szybkość
5
10
10
Brak karty postaci
10-21-2025, 20:40
Naprawdę, znam środowisko dość dobrze. Nie musi więc tłumaczyć mi, że daleko mu do statecznego dżentelmena. Czy którykolwiek z nich był bliskim owego ideału? Niektórzy grali, próbowali udowadniać światu, że jest inaczej niż w rzeczywistości, a kiedy nadarzyła się okazja, uciekali w świat zupełnie nieprzystający dobrze wychowanym mężczyznom, by następnie znów sprawiać pozory. I nie winię ich za to, nie oceniam moralnego upadku, bo mam poczucie, że każdy robi ze swoim życiem to, na co ma ochotę. Nie zamierzam się oburzać i nakłaniać do zachowywania zasad, Rafael jest gdzieś pomiędzy – nie obnosi się przesadnie z tym czego dokonuje, ale w jego zachowaniu odnajduję pewną dozę swobody. Pewnie to kwestia towarzystwa, bo zmienia się kiedy jesteśmy zupełnie sami diametralnie. I powoli, krok za krokiem faktycznie zaczynam przypisywać sobie tę zdolność wzbudzania w nim zaufania, a przynajmniej oddawania przestrzeni na bycie faktycznie sobą. Choć i to może dalekie jest od rzeczywistości? Bo to może nie realny Rafael, a jakaś jego wersja przeznaczona dla mych oczu? Nadal jestem na ścieżce do poznania, delikatnie oceniam każdą wskazówkę i umieszczam ją na mapie postaci Croucha. Odnajduję w tym procederze niezwykłą satysfakcję, przyjemnością ocieka każdy postęp, a budowanie dodatkowych pomostów pomiędzy nami przywodzi na myśl przeczucie, że to sukces.
Kakofonia deptaku przyprawia mnie o lekki zawrót głowy. Dopiero teraz dociera do mnie, że wypity alkohol nie był aż tak niewinną porcją, a czas, który spędziliśmy w tamtym pubie płynął nieco inaczej, niż do tej pory sądziłem. Może to kwestia towarzystwa? W którym krótkie rozmowy były w rzeczywistości długimi wywodami, a jeden kufel piwa zdawał się wypełniać bez końca? A może to coś zupełnie innego? I powietrze na które tak narzekał Crouch miało w sobie faktycznie nieco z trucizny atakującej nagle umysł? Nie powinienem jednak tracić czujności, bo czujność była moim największym sprzymierzeńcem i gwarantem przewagi, dzięki któremu mogłem obserwować poczynania mojego towarzysza z nieco większym dystansem.
Swoboda w jego języku potrafi zaskoczyć. Mrużę oczy, kiedy znów patrzy na mnie dość długo, ostatecznie nie potrafię powstrzymać się przed ubraniem prowokacyjnego uśmiechu. To swoisty odruch na każdy przejaw zainteresowania płynący od otoczenia, nie ma głębszego sensu poza tym, że wyzwala w drugim człowieku konkretne reakcje, dokładnie odzwierciedlające nastawienie.
— Poprosiłbym, żebyś opowiedział mi o tamtych miejscach — rzucam. Jestem realnie ciekaw, co robił poza momentami, w których bywaliśmy w tym samym towarzystwie. — Och. — Wyraz zaskoczenia pojawia się w momencie, kiedy proponuje mi, abym odwiedził go w Manchesterze. To coś, czego realnie się nie spodziewałem, więc i reakcja jest jak najbardziej naturalnym następstwem. — Nie wiem tylko czy będę u ciebie mile widziany. Sam rozumiesz. — Wskazuję wymownie po sobie, po czym kontynuuję. — Jestem prostym uzdrowicielem, rzadko bywam w domostwach błękitnokrwistych. — Jeszcze trochę i się zarumienię, choć to już będzie tylko i wyłącznie wyraz udawanej skromności. Nie umyka mi żadne z jego słów, nawet jeśli intencjonalnie nie zwracam na nie uwagi.
Jest w nim wciąż coś z niezdecydowania, może cień obawy, może badawczość równie zaciekła jak ta, którą sam praktykuję. Wypływa na nieznane dotąd wody, przekracza granice słowami zawierającymi więcej niejednoznaczności, niż mógłbym się spodziewać. W pewnym momencie jego ekscytacja podbija do poziomu podobnego tej, którą znałem jeszcze z czasów szkolnych. Jest w jego odzywce coś z podniecenia nastolatka, parskam cicho pod nosem skupiając się bardziej na wrażeniu, które we mnie pobudził, niż samej złożonej propozycji. Podjęcie odpowiedniej decyzji sprawia mi nieco kłopotu, zaskakująca konkluzja dla dzisiejszego spaceru wcale nie pokrywa się z tym, co do tej pory sądziłem. Umiem jednak się dostosować.
— Marzy ci się wejść raz jeszcze w rolę studenta? — pytam, przekrzywiając lekko głowę. — Książek mam sporo i wiem, że cię interesują… — JA cię interesuję. — Zwykle nie udzielam lekcji, więc musiałbyś mnie przekonać... — Nie spuszczam wzroku, patrzę wprost na niego, dając jednocześnie posmak nadziei i poczucia, że nie ulegam pod naporem kilku słów. Znów idziemy ramię w ramię i kiedy lekko się pochylam, dotykam jego płaszcza. Potem palców wysuniętych spod rękawa, aby zwrócić jego uwagę. — Chodźmy tamtędy. — Wskazuję na schody i gardziel uliczki niknącej wśród miejskiej zabudowy. — O ile dobrze pamiętam, obiecałeś mi kolację — uśmiecham się zupełnie niewinnie.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek
Strony (2): 1 2 Dalej


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 16:33 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.