• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > Londyn > Centralny Londyn > Teatr Magiczny "Arkadia" > Główne wejście
Strony (2): 1 2 Dalej
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
06-10-2025, 14:35

Główne wejście
Arkadia – pierwszy magiczny teatr, gdzie światło i kolor splatają się z magią. Wnętrze teatru rozświetlają ciepłe barwy bursztynowych lamp i migoczących świec, które tańczą w rytm zaczarowanych melodii. Ściany zdobią malowane freski przedstawiające baśniowe krainy, a kurtyna sceniczna mieniąca się wszystkimi odcieniami zieleni i purpury zapowiada widowiska pełne niesamowitych zdarzeń. Na scenie czarodziejscy artyści łączą swoje talenty, sprawiając, że powietrze przeszywa imponująca energia — pojawiają się błyskawice światła, wirujące iskry i unoszące się w powietrzu fantazyjne postacie. Publiczność z zachwytem chłonie każdy moment, a po spektaklu korytarze wypełniają rozmowy pełne zdumienia i zachwytu. Arkadia to miejsce, gdzie magia staje się prawdziwym widowiskiem.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Apollonie Crouch
Czarodzieje
On ne peut régner innocemment
Wiek
34
Zawód
persona publiczna, mentorka młodych
Genetyka
Czystość krwi
potomkini wili
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
zamężna
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
5
1
Siła
Wyt.
Szybkość
7
12
11
Brak karty postaci
08-19-2025, 18:35
10 marca 1962

Nieczęsto pozwalali sobie na dogodność samotności. Nie tej absolutnie wyzbytej żywej duszy, acz zaklętej w byciu po prostu razem, poza znajomymi grami świateł i strzeżeniem dźwięków dochodzących zza ściany. Dłoń nonszalancko wspierała na jego przedramieniu, lekko chłodny, wieczorny podmuch wiatru towarzyszył im, gdy przekraczali ostatnie kroki w kierunku teatru. Tak nieoczywistego wyboru, ale rozbudzającego w nich niewypowiedziane pragnienie czegoś głębszego; samotnej podróży we dwoje, bycia jednostką w bliskości innego jestestwa.
Pozwalała sobie na obserwacje męskich rys, łagodnie grających w zmieniającym się tle. Był nieobecny, pozbawiony teraźniejszości, ubrany w przeszłość i przyszłość, których złote nicie oplatały każdą myśl. Ale był obok, niezmiennie od tylu lat i to była jedyna teraźniejszość, jakiej potrzebowała. Wybór repertuaru był prosty, lekka historia o dwóch mężczyznach, sąsiadach. Codzienne problemy, nostalgie, kłótnie małżeństwie i szkocka whisky z trzema kroplami wody. Codzienność, której nie znali, urodzeni w rodzinach o błękitnej krwi, połączeni węzłami materialistycznych powódek i mniej romantycznych insynuacji. Ich los miał się zmienić, nie chciała rzucać oskarżeń na start, ale pewna była, że to tylko się pogarszało, a pytając o przyszłość dzieci, widziała nienawistną dziesiątkę mieczy. Rydwan, rydwan. Ten rok miał być transformacją i podróżą, czasem zmian i spotkań. Czy byli na to gotowi? Czy widział to samo, co ona? Czy czuł, to samo co ona? Jego demonów nie dało się utopić, powracały, by głosić prawdę — czy i tym razem przemówiły? Chyba nie była gotowa poznać prawdę.
— Zarezerwowałam nam później stolik w Andromedzie.
Zdawało się, że zawsze wiedziała. Pamiętała cykl dnia, kiedy chciał kawy, kiedy sięgał po coś słodkiego. Kiedy wstawał, by rozprostować nogi. Trochę jak cień, ale przez całe małżeństwo to ona wydawała się błyszczeć i smakować bliskością. W małżeństwie jej blask nie rywalizował z osiągnięciami męża, lecz przemieniło je w coś większego, bardziej ludzkiego. To w jej obecności zwycięstwa nabierały sensu, a porażki łagodniały Ona, w codzienności, rozjaśniała wspólną przestrzeń oddzielnego życia mocniej niż jakiekolwiek wyróżnienia w cierpliwości i w pięknie bycia dla drugiego. Ale on... nie musiał błyszczeć, by być filarem. Głową, stelażem, wzmocnieniem. Korzeń i cień, w którym inni mogli oddychać spokojem. Nie zdejmowała z niego tej roli, bo takie były naturalne role w małżeństwie, te kreowane od pokoleń, ale też te, gdy oboje mówili wprost o pragnieniu zbudowania rodziny. Nadawał kształt światłu, tak jak teraz, gdy przekroczyli próg teatru a na jego twarzy pojawił się delikatny, ledwie zauważalny uśmiech kurtuazji. Przytakiwali obcym, w spokoju kierując się do lady. Lubiła go wśród ludzi, potrafił grać nimi w inny sposób niż ona, totalnie niezrozumiały. Budował respekt, o który ona walczyła urokiem. Budował opinie na podstawie doświadczeń, nie zewnętrznemu wrażeniu. Ale to razem, nawet poza szachownicą codziennych gier, tworzyli machinę samonapędzających się sukcesów. Jak świat, jak słońce, jak koło fortuny.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Zacharias Crouch
Czarodzieje
Wiek
36
Zawód
pracownik naukowy Evershire College
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
12
0
OPCM
Transmutacja
17
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
14
12
6
Brak karty postaci
08-19-2025, 21:41
Złota łuna spływająca miękko i niezwykle szczodrze po ścianach nadawała wnętrzom wystarczająco splendoru – tego był pewien. W połączeniu ze znakomitym gronem koneserów spektaklu zdawała się być już nieco przytłaczająca, choć przecież przywykł do podobnych sytuacji, w których brał udział niemal od dziecka. Zapewne dlatego, ostatecznie, zawsze wchodził bez problemu na salony, gdzie czekały spojrzenia dziesiątek par oczu. Nawet mając zamiar, aby spędzić czas w asyście najbliższych, pozostawało ryzyko koniecznych do przeprowadzenia rozmów przepełnionych kurtuazją – niczym więcej. Nie był w tym mistrzem, ale z całą pewnością towarzystwo żony nadało mu charakteru i odwagi, których nie osiągnąłby na własną rękę. Natura skrytego naukowca nie pasowała do złota wylewającego się zewsząd, do aksamitów naznaczonych pikowaniami i do zmyślnych szeptów, w których należało dopatrywać się drugiego dna. Zdawały się to być jednak kwestie, których rozważania podejmował się jedynie w głowie, bo na zewnątrz nie przebijała się ani krztyna zawahania.
Szedł wyprostowany, z dłonią żony zarzuconą delikatnie na przedramię. Pewny i emanujący spokojem. Jego oczy wprawdzie zdawały się błądzić gdzieś poza tym, co działo się dookoła, przyćmione lekko tysiącem myśli krążących wokół pracy i uczelni, lecz wciąż pozostawała przy nim szczypta przytomności oraz ogromne pokłady chęci, by ostatecznie wieczór ten oddać pod władanie Apollonie. Nie bez przyczyny dał się przecież namówić na wspólne wyjście – zależało mu wciąż na bliskości, na oddaniu i uczuciach, których - choć blask czasami zdawał się nieco matowieć - nic nie mogło ostatecznie zerwać.
Mijane postaci uśmiechały się uprzejmie, rzucając krótkie powitania, a on wraz z małżonką idealnie na nie odpowiadał. Co jakiś czas jedynie subtelnie przyciskając mocniej jej dłoń do swojego boku.
Uniósł lekko brwi, kiedy odezwała się wreszcie, a szczery uśmiech musnął jego usta, układając w najprzyjemniejszym z możliwych grymasów.
— Pomyślałaś o wszystkim — nie było w tym zdaniu zaskoczenia, wybijało się jednak uznanie i ulga, bo przecież on zbyt często zapominał o tak przyziemnych sprawach. Nie miał szczególnego daru do zapobiegliwości w kwestiach tyczących się organizacji wspólnych wyjść czy rodzinnych spotkań. Głowa uciekająca do problemów natury czysto naukowej szwankowała w codzienności, dlatego cenił sobie obecność Apollonie jeszcze bardziej. Była mu tą, która nadawała rytm, pilnowała, by wszystko trzymało się pierwotnego kształtu i kiedy było trzeba, potrafiła przywołać do porządku. Nigdy wprawdzie nie narzucali się sobie i egzystowali często gdzieś obok siebie, ale mieli pewność, że nigdy nie oddalą się zbytnio i ostatecznie trafią do domu, który budowali przecież wspólnie przez te wszystkie lata.
Wraz z wypowiadanymi słowami, przekierował swoje spojrzenie na twarz żony, analizując nie tyle sam jej wygląd, co wszystko to czego nie sposób było dostrzec jedynie pobieżnym rzutem oka. Miał wrażenie, nie, właściwie, coś go gryzło wewnątrz, nakazując myśleć, że powinien zapytać.
— Czy wszystko u ciebie dobrze? — zagadnął zupełnie niezobowiązująco, dodając zaraz — ostatnio być może zbytnio pochłania mnie praca. — Ale czy kiedykolwiek było inaczej?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Apollonie Crouch
Czarodzieje
On ne peut régner innocemment
Wiek
34
Zawód
persona publiczna, mentorka młodych
Genetyka
Czystość krwi
potomkini wili
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
zamężna
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
5
1
Siła
Wyt.
Szybkość
7
12
11
Brak karty postaci
08-25-2025, 18:21
Nie było dobrze, oboje o tym wiedzieli. Niepewność przyszłości zakotwiczyła się, niepewność nowego ładu i nowego Ministra. Wiedziała, że przetrwają — ale nigdy też nie cierpiała, nigdy nie doświadczyła bólu emocjonalnego na tyle, by obawiać się najgorszego, ale i w niej były obawy. Obawiała się też o męża, chociaż przyszłość tak dobrego naukowca była pewna za wszelkich rządów, chociaż... podziw ten mieszał się z niepokojem. Czuła, że w czasach, gdy polityka zaciskała pięści na ich szyjach, nauka stawała się podejrzana, a niezależność myśli — groźna. Kochając go, kochała jednocześnie ryzyko, które niósł w sobie: jego szczerość, jego prawość, jego nieustępliwe pragnienie prawdy. Widziała w nim piękno człowieka, który należał do wiedzy, a nie do władzy — i właśnie to piękno mogło pewnego dnia stać się jego ciężarem. Był Crouchem, widziała jak wychowywał ich dzieci znała go lepiej niż samą siebie; świat przyszły, nowego Ministra, mógł nie być łaskawy.
— Jestem trochę zmęczona, dzieciaki są ostatnio nieznośne a Twoja mama powoli nie daje rady z bliźniaczkami. Myślałam, by wysłać dziewczynki do mojej mamy, ale to nie jest najlepszy czas. No i jeszcze Theodore uparł się, że pojedzie z dziadkiem i Bradem na polowanie i wiesz, jak ja tego nie chcę, ale twój ojciec poparł ten pomysł — zaczęła na jednym tchu, marszcząc brwi w objęciach niepewności. Spojrzała na męża, oczekując, że jego oczy spotkają się z jej i nawet bez słów będzie wiedziała, czy postępuje słusznie. Zamiast tego dłuższa chwila eksploracji skupiła jej uwagę na jego twarzy, za każdym razem wzbudzając te same, powtarzalne emocje. Ale wreszcie spojrzał i nie potrzebowała słów, by wiedzieć.
Dzwonek zawołał widzów na salę, powolnym krokiem wstąpili w chłód i ciemność piękna sali teatralnej, która zaraz miała pochłonąć ich doszczętnie. Sztuka nie miała być ciężka, raczej skupić uwagę na czymś innym niż rzeczywistość, budując jednocześnie skromną bliskość dwóch znających się bez ograniczeń osób. Celebrowała takie momenty, dbała o nie pieczołowicie, w rozgardiaszu codzienności  pamiętając dzień w dzień, że w pewien sposób wybrali siebie i wybierają każdego dnia. Dlatego nawet gdy milczeli, ważne było to, ze byli w tym razem. To dawało spokój, trwałość, poczucie posiadania przystani, do której w sztormie obaw mogła powrócić.
W takich momentach przypominała sobie też ich początki; pierwsze rozmowy, pierwsze chwile zrozumienia... pierwsze zaproszenie do teatru, gdy naprzemiennie na siebie spoglądali, nie pamiętając już nic z tamtej sztuki. Było w niej coś z romantyczki, bo wspominała to całkiem często, jak gdyby w marze przeszłości tkwiła pewność teraźniejszości. Odkrywała, że w spojrzeniu męża i w śmiechu dzieci tkwiło więcej prawdy niż w najbardziej wyszukanych historiach. Rodzina stawała się jej największą pasją — nie czymś, co ograniczało, lecz czymś, co otwierało i motywowało. Odnajdywała sens, rozkwitała jej cierpliwość, troska i odwaga. Rozkwitał spokój, którego potrzebowała bardziej niż kariery, bardziej niż muzyki, która niegdyś stanowiła jej życia. I najważniejsze było to, że dzień w dzień, wybierała ufanie mu w stu procentach. A świat przeniósł ich w świat bez niepokoju.
Kurtyna podniosła się powoli, odsłaniając wnętrze niewielkiej kawiarni na rogu miasta. Stoły nakryte białymi obrusami połyskiwały w porannym słońcu, a zza okna dobiegał gwar ulicznych kroków i stukot kół powozu. W powietrzu unosił się zapach kawy i świeżych rogalików, jakby cała rzeczywistość chciała przypomnieć, że dzień zaczyna się lekko i bez trosk. Przypominało Francję, jej ukochaną Francję. Przy jednym ze stolików siedziała młoda dziewczyna w kapeluszu ozdobionym wstążką, z nosem zanurzonym w książce. Znała ten widok, znała twarz wyzbytą grymasu, pełną zaś złotych napisów okładki.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#5
Zacharias Crouch
Czarodzieje
Wiek
36
Zawód
pracownik naukowy Evershire College
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
12
0
OPCM
Transmutacja
17
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
14
12
6
Brak karty postaci
09-10-2025, 11:44
Niepewność jutra odciskała piętno na twarzy Apollonie. Zdawał sobie z tego doskonale sprawę, nie musiał być mistrzem od emocji – starczało, że znał bardzo dobrze swoją żonę oraz nieco istotę kobiet. Rozumiał, że natura obdarzyła je naturalną potrzebą wybiegania myślami naprzód, potrzebą tworzenia rozlicznych scenariuszy i to nie zawsze tych pozytywnych, byleby zagwarantować swym dzieciom jak najlepsze jutro. Nie mógł jej więc winić za niepokój układajacy się na pięknych rysach, kotwiczący w jasnym spojrzeniu, którego grymasy zdołał przestudiować przez te wszystkie lata wspólnej drogi. Nie zamierzał jej strofować czy złościć się o to, że rzuca cień na radość wspólnego wyjścia do teatru. Jego zadaniem było pochwycić wszystkie te rozsypujące się troski i niepewność, by ograniczyć ich wielkość w objęciach własnych, stabilnych ramion nadających odpowiedni kształt przyszłości.
Wysłuchał jej z czułością, obdarzając całością uwagi, której nie sposób było teraz rozproszyć nawet najznakomitszymi widokami przepychu sali teatralnej. Ponadto, choć zapominał czasem o tym, wila natura miała swoje przywileje, nawet jeśli małżonka nigdy nie próbowała więzić go w okowach ułudy. Był tego przecież pewien, niezmiennie ufając wzajemnym zamiarom.
Na wspomnienie matki, westchnął cicho, ledwie zauważalnie i choć rozmawiał z rodzicielką dość często, nie sposób było nie zauważyć, że zwykle panowało pomiędzy nimi specyficzne napięcie. Jakby oczekiwał, że wszystko to, co robi zarówno ona jak i ojciec sprowadzało się do tego, by wnuki pozostały w ryzach rodzinnych ideałów, choć Bulstrodowie mieli również na ów szczegół własne zapatrywanie. Apollonie dość mocno zaznaczała swoje prawa, co cieszyło go niezmiernie. Wspólny front bywał niezrozumiały, ale zbawienny, bo przecież od zawsze stawał na przekór Crouchom i ich zapędom. Nie zapominał jednak przy tym o naturalnej potrzebie autonomii budzącej się w dziecięcych głowach i tego, że pragnęły stanowić o sobie, niezależnie od zdania rodziców. Dlatego w tymże momencie najważniejszym było dla niego to, co sądzi o samym wyjeździe Theodore, choć radość dziadka stawała mu kością w gardle. Nie miał jednak na tyle złośliwości, aby jedynie dla zasady zabraniać dziecku wyjazdu.
— Rozumiem, że się martwisz. Słyszę to w twoim głosie — wyznał spokojnie, sięgając drugą dłonią do palców Apollonie przewieszonych przez jego ramię. Pogładził je czule i uśmiechnął się krótko. — Myślę, że to naturalne iż szuka swojego miejsca, chyba powinniśmy mu na to pozwolić, oczywiście jak długo to będzie jego własna wola, nie kierowana czyimikolwiek zapędami — wyjaśnił, co dokładnie chodziło mu po głowie. I tylko pozornie robił to ze spokojem, również miał wiele obaw i własnych niechęci, cóż jednak byłoby po takim ojcu, który miotany emocjami i pragnieniem podporządkowania, zniszczyłby chłopięcą chęć rozwoju. Nie zawsze to co mówił było dla niego proste, kierował się jednak zdrowym rozsądkiem i liczył, że Pollie zrozumie istotę jego punktu widzenia. Nie chciał dodawać jej trosk, nie mógł jednak zupełnie odwrócić zatroskania i sprawić, że nagle przestanie się przejmować. Znów przyjął rolę cierpliwego słuchacza i podpory.
Kiedy udali się na salę teatralną, omiótł ją spojrzeniem, choć jeszcze to nie był czas na zupełne porzucenie poważnego tonu. Miał jednak nadzieję, że żona szybko uzna, iż potrzeba im wyciągnąć z wyjścia jak najwięcej dobra i zanurzą się wspólnie w świecie niezobowiązującej historii wystawianej na scenie.
Przyjemna sceneria pochłonęła część jego uwagi, choć nadal spoglądał na Apollonie, widział, że poszukuje w doznaniach czegoś znajomego, czegoś, co być może jest jej bliskie, a utracone wiele lat temu. Nie byli młodsi, oddalali się od niewinności pierwszych lat dorosłości z każdą kolejną troską.
Na końcu języka zawisło pytanie, czy pomimo tych wszystkich trudów nadal czuje się dobrze w miejscu, w którym się wspólnie znaleźli.
— Jesteś szczęśliwa? — wyszeptał tak, by nie zakłócić spokoju sali. Niebieskie tęczówki instynktownie podążyły ku jej jasnym oczom, na chwilę zbaczając z kursu odgrywanej przez aktorów sceny.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#6
Apollonie Crouch
Czarodzieje
On ne peut régner innocemment
Wiek
34
Zawód
persona publiczna, mentorka młodych
Genetyka
Czystość krwi
potomkini wili
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
zamężna
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
5
1
Siła
Wyt.
Szybkość
7
12
11
Brak karty postaci
09-26-2025, 13:24
Była Bulstrode. W piersi miałą się tajna mapa świata, narysowana korzeniami i przypowieściami o deszczu pośród leśnych siedlisk. Macierzyństwo przyszło do niej jniczym dar złożony w dłoni natury: ciężkie od obietnic, wilgotne od troski, lśniące od bezimiennego poświęcenia. Było to darem — i ów dar przypominał raczej ręcznie utkany kaptur obaw, ciepły, ale węzłowy; piękny, lecz obciążający ramiona jak mokre siano po burzy. Jako ćwierćwila, jako człowiek o korzeniach istot; jako część natury, nieodrywalna i jako matka... zawsze czuła więcej — nie dlatego, że jej serce miało większe rozmiary czy było lepsze, jakkolwiek by to kreślić, lecz dlatego, że było utkane z cienkich nici, które sięgały dalej niż własna dłoń: do pąka liścia, który drgnął na wietrze; do pierwiosnka przebijającego się przez śnieg; do tego, co jeszcze niewypowiedziane. Jej wrażliwość na dziecięce istnienie, które powołała na świat, była jak gleba; przyjmowała wszystko — kamyk, nasiono, truciznę — i z tego milczeniem wyrastał los.
Trud; nie rozrywający ból, lecz codzienna geografia ograniczeń rysowana tylko w jej umyśle — nocy przetkanych bezsennymi światłami, dni obciążonych drobnymi strażami o kogoś innego, kto nie baczył na nią, bo nie rozumiał jeszcze tej zależności. Dzieci nie zważały na jej ból, na jej smutek, na zmęczenie. Bywało i tak, że i on nie zważał, a ciężar życia pośród murów rodziny, która nigdy nie była dla niej łaskawa, było tym cięższe. Była to praca bez medalów, praca jak sadzenie drzew dla przyszłych pokoleń: ręce popękane, a widok wzrastał powoli, jak młode pędy, które dopiero po latach dają cień. I ta praca miała w sobie coś z ofiarności, lecz też z muzyki, którą niegdyś ukochała — rytm, który nuciła pod nosem, gdy nikt nie słyszał.
I jego matka, która miast ostoi stanowiła problem; i Nathaniel, za którego czuła się odpowiedzialna jak za własne dziecię, i dobro Mayi, aby nigdy nie zmarnowała tego, co chciała osiągnąć jako kobieta. Rafael, na którego spoglądała podejrzliwie, ale raczej w poczuciu, że brak w nim naturalnej szczerości i prawdziwości, której nigdy nie potrafiła rozgryźć, a zwykle ćwierćwili przychodziło to w mężczyznach z łatwością. Powracała też myślami do rodzinnych włości i mimo tych kilkunastu lat, tęskniła za połaciami lasów i cichym tętentem końskich kopyt. Tęskniła za ciepłem oddechu, za bezpieczeństwem rozległego, drewnianego tarasu. Ale bała się, że wracając tam, narazi Alistaira, który wdał się w jej przodków. Obawiała się o jej delikatną Helenę, która jako ćwierćwila w Hogwarcie z pewnością skupiała uwagę rówieśników, a wiedziała, jak ciężko im — pięknym półistotom — o prawdziwe przyjaźnie. I najstarszy, w którym iskra dziecięcości przygasała tak długo, że aż zgasła, gdy słuchał słów dziadka. Nikt, nigdy nie był w stanie pojąć tego, jak silne jest przywiązanie do stada; nikt nigdy nie słyszał jej obaw, bo nikt nie był w stanie ich pojąć.
— Wiesz, że straciłam na takim poznawaniu całe swoje życie... swoją karierę, swoją sławę, swój talent i marzenia — łgała, łgała sama sobie, bo nigdy nie przyznała się szczerze, że nie było to jej prawdziwe marzenie. — Jest jeszcze tak porywczy, naiwny... a mój ojciec najpierw robi, potem myśli. Co, jeśli pozwoli Alistairowi na coś, na co nie powinien?
Westchnęła, zbijając w niezadowoleniu usta w cienką linię. Wszyscy byli przeciwko niej, wszyscy tłumaczyli te irracjonalne pomysły, ale ileż jej kuzynów potraciło zęby na takich zabawach? Czy widzieli ich płacz? Czy chcieli do tego dopuścić? Mężczyźni, nawet ci najbardziej myślący, byli tragicznie bezmyślni. Nikt — naprawdę nikt, nawet ukochany — nie umiał do końca pojąć tego, co ona nosiła. Obserwator mógł widzieć jedynie wierzchołek: uśmiech w porze śniadania, zmęczenie w spojrzeniu, gest czułości na chodniku.
I zadał pytanie, a wściekłość spłynęła z jej ramion ustępując rozczuleniu. Czasami ją to denerwowało; niekiedy miała dość tak bezpośrednich pytań, które wszakże powinien wyczuć. Ale takim go kochała, mimo jego trudnych pytań i braku odpowiedzi. Mimo tego, że nie wiedziała, jak odpowiedzieć, nie raniąc go przy tym.
— Bywam. Jak każda istota żywa... czasami, momentami, ale dla tych momentów się żyje.
A kobieca dłoń spłynęła na męża dłoń, splatając dłonie w uścisku. Kolano założone na drugie zbliżyło się do siedzenia męża, przesuwając dłoń na kobiece udo. Przekierowanie bodźców, ucieczka w najprostszej formie, która była prostsza niż dyskusja.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#7
Zacharias Crouch
Czarodzieje
Wiek
36
Zawód
pracownik naukowy Evershire College
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
12
0
OPCM
Transmutacja
17
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
14
12
6
Brak karty postaci
09-30-2025, 21:38
Być może faktycznie nie było mu dane poznać w pełni kobiecego umysłu, wszak było to karkołomne przedsięwzięcie i skazane z góry na porażkę. Zapewne w zbytnim entuzjazmie i poczuciu, że jest w stanie uspokoić żonę mówił te wszystkie słowa, mając jedynie nadzieję, że faktycznie poczuje się choć odrobinę bardziej spokojna. Przecież miał być dla niej oparciem w owych chwilach, gdy zwątpienie sięgało ciała i nie dawało mu wytchnienia.
Jak wiele sporów pojawiało się natomiast na kanwie wzajemnego niezrozumienia, jeden Merlin raczył wiedzieć. Większość z nich nie miała zakorzenienia w złej woli, to byłoby bowiem najprostsza z możliwych opcji. Kiedy chodziło o interpretacje sprawa robiła się o wiele bardziej skomplikowana i oddalała od dojścia do porozumienia. Zwykle sądził, że nie miewają większych problemów. Przez przyjaciół i rodzinę byli raczej odbierani jako małżeństwo zgodne – a przynajmniej takie, które nauczyło się funkcjonować z dziwactwami drugiej strony i je tolerować. Czasami jednak pojawiały się schody, ale to było przeznaczone do ich prywatnego wglądu. Zachowywanie nieskalanego obrazu w niektórych środowiskach stanowiło jedyny gwarant przetrwania, co pojąć można było jeszcze w czasach młodzieńczych.
Obecnie poczuł jakiś dziwny rodzaj bezsilności, patrząc na Apollonie, wiedząc jednocześnie, że jego zapewnienie wcale nie trafiło tak jak winno trafić. Drobny wyrzut w głosie małżonki sprawił, że stracił pierwotny animusz na poczet zafrasowania pochłaniającego uwagę, którą miał przecież przekierować na spektakl. Takich momentów czasem się obawiał, nie wiedział, kiedy zwykła, może początkowo zupełnie niezobowiązująca rozmowa, przekształci się w machinę mogącą szerzyć zamęt. Lub, nieco łagodniej, niepewność.
W wielu aspektach wychowawczych różnili się znacznie. Wiedział, że Pollie próbuje roztaczać matczyną opiekuńczość nad ich pociechami, niekiedy temperując ich nieokiełznane charaktery, natomiast on — nosząc na sobie klątwę bycia pierworodnym – nie chciał w żadnym stopniu powielać schematów swego ojca. Uważał, że w pewnych momentach należy odpuścić, ufając dziecku. Nie oznaczało to oddania mu pełni władzy nad własnym losem, lecz mądre moderowanie go tak, by dążył ku własnym pragnieniom w bezpiecznych ramach rodzicielskiego wsparcia.
— To tak jakbyś nie ufając naszemu dziecku, nie ufała samej sobie, jakbyś nie ufała mi, naszemu wychowaniu — rzucił nagle, bez specjalnego namysłu, wychylając się z roli rozjemcy. Zmarszczył lekko nos. — To normalne, że się troszczysz, ja też się martwię. Sądzę jednak, że nasz syn ma na tyle oleju w głowie, by nie napytać sobie biedy. Czy kiedykolwiek sprawił nam aż tak okrutny zawód? — zapytał, zawieszając głos. Nie miał jej naprawdę tego za złe, a może jednak? Pragnął, tak szczerze, by była w stanie zaufać czemukolwiek poza własnym osądem. Sam miewał przecież przeróżne przeczucia, które później kreowały przyszłość. Czy były one aż tak mało ważne w stosunku do podszeptów matczynego serca?
Zajmując się kwestią syna, zupełnie przegapił scenę rozgrywającą się na deskach. Kunszt aktorów zbladł wraz z odpowiedzią. Może w tym właśnie tkwił jego problem – z zamiłowania do nauki wyniósł do świata realnego tyle, by zadawać pytania, ilekroć rodziła się niewiedza. Mało tego, by formułować je w sposób jak najbardziej klarowny, pewny, prosty, by nikt nie miał wątpliwości. Okazywało się jednak, że zderzenie z bezpośredniością w życiu codziennym bywało dość kłopotliwe.
Czasami... momentami…
Już dawno porzucił myśl, że małżeństwo składa się jedynie z dobrego. Że odtąd tylko żyć będą długo i szczęśliwie. Miał jednak nadzieję, że choć krztyna entuzjazmu tliła się zarówno w jego żonie jak i w nim samym.
Zastąpienie jej niemalże automatycznie popędem jakże łatwym i niewymagającym zastanowienia, wprawiło go w lekkie osłupienie, choć skłamałby, gdyby stwierdził, że to “nic” nie wywołało zamierzonego efektu. Ciepło bijące od ciała z tak bliska rozgościło się na jego skórze drapowatością gęsiej skórki i tylko elegancko dobrany strój krył to, co się obecnie z nim działo. Tak niewiele starczało nadal, nawet po przejściu wspólnej dekady, by stracił rozsądek. Wśród ludzi – jakże to zabawne. I tylko półmrok sali krył dłoń przesuwającą się wyżej po drogiej tkaninie sukni.
Był wszak prostym mężczyzną, przynajmniej w rękach Apollonie.
— Chciałbym, aby dzisiaj twoje szczęście było dłuższe niż ledwie chwila… — szepnął zgodnie z prawdą. Znów prosto, bo przecież nigdy nie był mistrzem najbardziej wyszukanych słów. Docisnął lekko palce do skóry skrytej pod materiałem, a w jego nozdrzach grały wyraźnie akordy perfum Apollonie.
A teatr?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#8
Apollonie Crouch
Czarodzieje
On ne peut régner innocemment
Wiek
34
Zawód
persona publiczna, mentorka młodych
Genetyka
Czystość krwi
potomkini wili
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
zamężna
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
5
1
Siła
Wyt.
Szybkość
7
12
11
Brak karty postaci
10-27-2025, 23:03
Gdyby tylko miał styczność z ze zwykłą kobietą, byłoby prościej. Ale w niej tliły się historie przodkiń, zew natury opiewający ją naturą tajemniczości. Była w tym niewypowiedziana przestroga, którą on — jako mężczyzna, ale i jako mąż — skrzętnie skrywał na samym dnie pamięci.  W pewnym momencie stało się to, czego tyle kobiet się obawiało, a druga połowa akceptowała w uchyleniem czoła: przestała być kobietą, stała się matką. On sam, jako jej mąż, spadł w hierarchii drastycznie i szybko i każde słowo, które zdołał wypowiedzieć, nie było w stanie zatrzymać naturalistycznej wizji upadku bezpieczeństwa jej bliskich. Nie był w stanie, bo to właśnie cząstka istot z podmokłych lasów Bułgarii, sprowadzała ją teraz do poczucia obcości i rozgoryczenia. A może kryło się w tym coś głębiej, co mierzwiło od dawna? Może była w tym utrata tego, co mieli przed laty?
Kim byli, nim stali się małżeństwem i  rodzicami? Kim byli jako oni, Lonnie i Zach, Ci, którzy spotykali się u brzegu jeziora i wymieniali książkami? Kim byli, kiedy alkohol grał pierwsze skrzypce i na spotkaniu z jej ówczesnym narzeczonym, podeszła do niego poprosić o taniec? Gdzie był Zach, który ograł jej dziadka w szachy nie wiedząc, że ze starym Bulstrodem nie wolno wygrywać?
Gorzki posmak niezadowolenia spłynął wzdłuż jej gardła, może w całym dramacie tej sceny nie chodziło o efekt końcowy, a o początek zakorzeniony głęboko pod warstwą skóry?  Początek w tym, że nawet wychodząc teraz, na randkę, rozmawiali o problemach, dzieciach i szczęściu, zamiast płynąć z nurtem własnych obecności. Nie czerpali z życia razem, ale nie potrafili też oddzielnie.
— Masz rację — westchnęła, bo i tak nie mógł w jej mniemaniu pojąć zawiłości problemu. Nie mógł też dojść do konkluzji, które piętrzyły się w jej głowie... nie mógł, to była nauka wyjątkowo solidnie ugruntowana. Nie czytał w jej myślach; mógł przeczuwać, ale nie mógł tego wiedzieć. Ale jak zacząć rozmowę? Kiedy? Czy powinna? Nie chciała go ranić, ale czy sama nie była zraniona?
Pożądanie było prostą ucieczką, którą rozumiał każdy. Leżało u podnóża jej istnienia, wprawiało w ruch przez sam fakt bycia ćwierćwili. Były dni, gdy gasło, przytłoczone rutyną codzienności, znużeniem, ciszą wieczorów, jego nieobecnością; ale były też noce, gdy powracało — nieśmiało, a potem coraz śmielej, jakby przypominało sobie, że przecież nadal potrafi istnieć.  Czasem była w tym tęsknota — nie za ciałem, ale za tą pierwszą niepewnością, za szaleństwem, które już minęło, a mimo to, w jednej chwili, mogło powrócić. Czy byli gotowi o to zawalczyć?
Nie powiedziała nic.
Uda delikatnie rozszerzyły się przez uniesione kolano, nie spojrzała na niego, cały czas kierując wzrok za scenę. Lubiła, od zawsze, ten dreszcz niepewności. Ledwie nutę zakotwiczoną w ostatniej myśli, w której ktoś inny mógł posmakować tego, co było tylko dla nich. Może tutaj zaczynał się punkt, który mierzwił ją tym silniej? Ta rutyna, dozgonna znajomość drugiego człowieka, to, że nie wiedziała, jak może być inaczej? Nachyliła się delikatnie, na tyle, by jej usta znajdowały się na pograniczu jego ucha i szyi. Oplotła ciepłym powietrzem fragment skóry, nim wreszcie zdołała mu odpowiedzieć.
— Jestem prosta w obsłudze — spokojnie, bez pomruku i uwodzicielskiego tonu. Rzeczowość wypowiedzi nie była tylko wstępem, co całą konkluzją tego, co oczekiwała i co z pewnością chciał uzyskać.
— Dobra kolacja, dobre wino i dobry finisz — i chyba to właśnie było clou całego ich małżeństwa. Plany.  Gdy to, co niegdyś było spontanicznym wybuchem, przeistacza się w rytuał; bo przecież na to się umawiali, właśnie to chcieli zrobić. I wiadomym był koniec tego wieczoru, bo ktoś musiał uśpić dzieci.  Każdy dzień to plan, każdy dotyk to decyzja. Ciało jest zmęczone, głowa zbyt pełna myśli, a zmysły — odrętwiałe od codziennych obowiązków, nawet, teraz gdy na pozór poddali się tej chwili.  Paradoks polega na tym, że  ich miłość dojrzała, była o tym przekonana, ale pożądanie — zestarzało się boleśnie i nawet ćwierćwila natura, która mogłaby go kusić, pozostawała odrętwiała.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#9
Zacharias Crouch
Czarodzieje
Wiek
36
Zawód
pracownik naukowy Evershire College
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
12
0
OPCM
Transmutacja
17
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
14
12
6
Brak karty postaci
10-28-2025, 21:12
Rzeczywistość, którą budował z Apollonie była jedyną, którą znał. Problemy, które ich nawiedzały zdawały się być tymi, które uważał za naturalne i pozbawiony perspektywy innych małżeństw, tkwił w zawiłościach budowanych przez lata na kanwie związku z wilą naturą. Kiedy był jeszcze zupełnie młodym czarodziejem, ledwie znającym świat, nie zdawał sobie sprawy z poświęcenia, którego dokona, z ryzyka z jakim przyjdzie mu się mierzyć i wreszcie z ciężaru, który przyjął na swoje barki. Tak jak Apollonie wyrzekła się wielu przymiotów związanych ze schedą po przodkiniach, tak i on musiał wiele swych naturalnych cech przebudować. Nigdy nie widział w sobie zdobywcy, nigdy żony nie uważał za trofeum, które udało mu się okiełznać swym czarem i niezrównanym charakterem. Daleki był też od sądzenia, że poszczęściło mu się, a los był łaskawy, dając mu partnerkę niewspółmierną do jego własnej wartości. W ostatecznym rozrachunku traktował Pollie jako istotę równie ludzką co inne kobiety i być może to właśnie go zgubiło. Nie powinien jej ignorować. Lecz czy i on nie czuł się czasami pomijanym? Zbyt łatwym? Pewnym? Będącym zawsze na swoim miejscu bez ryzyka, że nagle coś się zmieni?
Oczywistość w otoczeniu oczywistości.
Był mało uważny, może równie niewiele zaangażowany z czasem, co nie przeważało o jego winie, a po prostu o tym, że w naturalny sposób oddalali się od siebie. Bardzo szybko ich związek przekształcić się musiał w dojrzałe rodzicielstwo i nim się obejrzeli, dawna pasja uleciała. Spontaniczność zastygła lata temu i nie sposób było ją wykrzesać, kiedy codzienność nikła pod misternie utkanymi schematami, regułami, punktami dnia następującymi sztywno po sobie. Czasami czuł ukłucie dyskomfortu, gdy odczłowieczali się, planując każdy wyraz wzajemnego przywiązania, czułości, pasji. W takich warunkach nawet pożądanie z czasem zdawało się przybierać formę trudnego do udźwignięcia ciężaru.
Nie myślał o tym często, bo uciekał w wir pracy, dokładnie ignorując wszystkie uwierające kamyczki. Zdawało mu się, że i Apollonie akceptuje ów stan rzeczy i postępuje dokładnie tak samo.
Jej zgoda była gorzka. Nie czuł satysfakcji płynącej z wypowiedzianych słów. Jakby osiągnięte porozumienie było tylko przykrywką dla niewypowiedzianych zażaleń. Czasami charakterystyczny brak kłótni nie świadczył dobrze o przeprowadzonej rozmowie. Dawniej o wiele częściej wymieniali się ostrymi spostrzeżeniami, wydzierali rozwiązania, z których byli obydwoje zadowoleni, niemalże siłą. Ale tak okupione porozumienie było dziwnie dalece bardziej satysfakcjonujące od miałkiego “masz rację”. Zagryzł dolną wargę, odwracając twarz od małżonki. Złapał oddech, policzył do dziesięciu, by wrócić myślami ku rozgrywającemu się przedstawieniu. Rozedrgane poczucie zawodu doskonale znajdowało ujście w cielesnym kontakcie. Ciepło bijące od ciała, coraz wyraźniejsze w miarę pokonywania kolejnych drobnych odległości, przywierało do jego opuszków niby lepki miód. Chłód sali przeistaczający się w duchotę spowijającą wpierw jego głowę, następnie klatkę piersiową i biegnący dalej, głębiej, przypomniał mu, że i w zasadzie dla niego proste reguły rządzące męskim usposobieniem są uniwersalnym sposobem na zaniechanie jakichkolwiek kłótni czy snucia wątpliwości co do ich małżeńskiego szczęścia. Delikatne poruszenie, wybrzmiewające jak swoista zachęta była wystarczająca, żeby palce nie przerywały swego wytrwałego marszu, próbując wedrzeć się pod fałdy sukni, by musnąć lekko wilgotnej skóry. Być może było w nim jeszcze coś z młodzieńczego braku zahamowania, pokpiwanie z tych hołdujących przyzwoitości jaką należało zachować w miejscach wystawionych na widok publiczności. Pochylona głowa Apollonie i jej oddech osiadający na policzku, nawet jeśli nie był nacechowany buzującym pragnieniem, starczał aż nadto. Zdążył zgubić wątek przedstawienia po raz wtóry. I choć nie umiał wyzbyć się nadal resztki dyskomfortu spowodowanego ich rozmową, uznał, że tak już musi być, że to jedyny sposób, by wycisnąć z siebie resztki wątpliwości. Zakorzenieni w prostych odruchach, prędzej czy później kończyli w ten sam sposób.
Czy był to jednak prawdziwy wymiar szczęścia?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#10
Manon Baudelaire
Śmierciożercy
normal is an illusion. what is normal for the spider is chaos for the fly.
Wiek
25
Zawód
alchemiczka w szpitalu św. munga
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
0
10
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
23
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
7
Brak karty postaci
11-07-2025, 20:29
za zgodą współgracza

17 marca 1962

Tego poranka nie przywitali wspólnie. W mieszkaniu na Pokątnej ostatni raz zjawiła się przedwczoraj, ostatni wieczór przed występem pozwalając Morty'emu spędzić tak, jak uważał. Wyobrażała sobie wtedy, że mężczyzna szuka skupienia potrzebnego mu na sobotni, najważniejszy do tej pory recital. Była bowiem świadoma tego, że gdyby postanowiła nakarmić swoją ciekawość, sprawdzić, jak daleko zaszły jego przygotowania, mogłaby z olbrzymią łatwością zburzyć jego spokój. Ich spotkania były najczęściej intensywne, a nawet jeżeli przebiegały w sposób nawet najczulszy, Manon lubiła mieć całą uwagę Dunhama na sobie. Nie instrument, nie rozterki przyszłych dni, powinien skupić się na niej, nawet gdy obecność kobiety była cicha, zostawiała po sobie zapach jej perfum, ciepło w miejscu, które jeszcze nie tak dawno zajmowała.
Skłamałaby, mówiąc, że zupełnie zapomniała o tym, jak wystawił ją na próbę, jak z łatwością przyszło mu wzgardzić jej prośbą, trudem, jaki zadała sobie w przygotowaniu im wspólnego posiłku. Napięcie, którym zaszło jej ciało, szukało zemsty. Szukało możliwości podania mu tego samego, gorzkiego ładunku, który jej serwował. Musiała tylko wymyślić coś, co naprawdę zostałoby w umyśle wiolonczelisty, co stopiłoby się z jego duszą, stanowiąc wyraźny znak ostrzegawczy, ostrzeżenie, aby nigdy więcej nie bawił się nią w tak podły sposób. Na ratunek przyszedł jej list od matki, matki, która pomimo wyraźnego zakazu ze strony córki wciąż próbowała ingerować w jej życie... Może nie tyle miłosne bądź romantyczne, co prywatne. Liviana Baudelaire była czarownicą w przerażający sposób podobną do swojej córki. Ciężko znosiła krytykę, brak samostanowienia, a najbardziej nienawidziła czuć się gorsza. Była osobą o ekspansywnej osobowości, narzucającą często swoje zdanie innym, a tym razem po raz kolejny próbowała podjąć szlachetną skądinąd próbę ochronienia swojej jedynej córki przed staropanieństwem. Przedstawiła jej syna swojej starej przyjaciółki. Hieronymus Goyle miał być podobno niezwykle szarmanckim urzędnikiem średniego szczebla w którymś z Departamentów Ministerstwa Magii, z wielkimi planami na przyszły rozwój swojej kariery. Był najstarszym synem swoich rodziców, dlatego też w przyszłości miał dziedziczyć ich majątek i tak się akurat zdarzyło, że rozpoczął poszukiwania idealnej kandydatki na żonę. Twierdził, że nudził się w towarzystwie zupełnie młodych panien i od jakiegoś czasu szczególnie prosił matkę o zaaranżowanie spotkania właśnie z Manon.
Gdyby nie okoliczności, kobieta odrzuciłaby zaloty mężczyzny, który nie potrafił nawet sam wykonać pierwszego ruchu. Niezdecydowanie było jedną z tych cech, w których mężczyznach znieść po prostu nie potrafiła. Inną sprawą było to, że gdyby rozstała się z Mortym w wewnętrznej zgodzie, jej opór byłby znacznie silniejszy. Teraz służył tylko podtrzymaniu iluzji; nie mogła bowiem od razu zgodzić się na spotkanie zapoznawcze z potencjalnym absztyfikantem, to wzbudziłoby tylko podejrzenia matki. Ostatecznie, po kilkudziesięciu minutach zaciekłej rozmowy, obie kobiety doszły do porozumienia. Tylko jedno spotkanie. Na spróbowanie, wyczucie wód.
I tak oto pojawiła się w Arkadii u boku Hieronymusa Goyle'a. Właściwie nie tyle, co u boku, a eskortowana przez niego pod ramię. Goyle okazał się być przyjemniejszym dla oka niż wyobrażenie o nim powstałe w głowie Baudelaire. Ubrany elegancko w szatę o ciemnych tonach rozsiewał wokół siebie przedziwną aurę spokoju. W jego jasnych oczach trudno było szukać iskry szaleństwa, które zazwyczaj uznawała za najpiękniejszy widok odbijający się w czyichś tęczówkach, poza samą sobą oczywiście. Niemniej jednak miały one przedziwną głębię, która w połączeniu z uśmiechem, szczerze uprzejmym i zgodnie ze wcześniejszymi doniesieniami szarmanckim, stanowiły mieszankę, która mogła podobać się kobietom. Chyba powinna mu współczuć. Biedak nie wiedział, że stał się w jej dłoniach tylko i wyłącznie narzędziem zemsty, które po osiągnięciu celu zostanie odrzucone gdzieś na bok i zupełnie zapomniane. A może wiedział, że ich wspólne chwile są policzone i dlatego właśnie pozwolił sobie na ułożenie dłoni na dolnym fragmencie pleców kobiety, gdy wspólnie przemierzali morze ludzi wkraczających na salę koncertową?
Bilety, które zakupiła Manon nie znajdowały się zaraz przy scenie, a kilka rzędów dalej. Gdyby wybrała rząd pierwszy, nie dość, że musiałaby zadzierać głowę w górę, co spowodowałoby niechybnie jakiś rodzaj bólu szyi i karku, to jeszcze nie byłaby dla występującego wiolonczelisty widoczna, przez wzgląd na jasne światła. Z miejsca w środku rzędu miała mieć na niego — a przez to i on na nią — idealny wgląd.
— Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale zawsze miałam słabość do instrumentów smyczkowych — szepnęła wprost do ucha Hieronymusa niedługo po rozpoczęciu koncertu, gdy znajome nuty dotarły do jej uszu. Chodziła na wiele występów Mortimera, głównie po to, aby na nowo zachwycić się jego talentem, aby móc chociaż na chwilę zajrzeć do świata, którego nie rozumiała inaczej, niż dzięki jego grze. Ten jednak był wyjątkowy. Śledziła poczynania kochanka ledwie kątem oka, prawie zwrócona bokiem w stronę Goyle'a, który wyraźnie czułym gestem odgarnął jej włosy z wyeksponowanej skóry ramienia. Mężczyzna wydawał się nią szczerze zainteresowany, raz za razem niwelując odległość między nimi, aż wreszcie spróbował skraść jej pocałunek tylko po to, aby Manon obróciła blady policzek tak, by jego wargi spoczęły właśnie na nim. Czułość płynąca z ich wzajemnych gestów była oczywista, ale musiała mieć pewne granice. Pocałunek w policzek, dłoń opartą na męskim udzie, nieco wyżej kolana.
I długie spojrzenie posłane wiolonczeliście przez całą dzielącą ich salę, aż do końca recitalu, zapalenia świateł i ucieczki części słuchaczy do sali obok, w której przygotowano specjalny, uroczysty bankiet.
Może powinna na nim zostać?
by the pricking of my thumbs, something wicked this way comes
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek
Strony (2): 1 2 Dalej


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 16:28 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.