10-14-2025, 17:51

Piękno francuskiej nocy
Nikczemność jednej łzy spłynęła jak osad dawnego grzechu, zrosła się z melancholią nocy, która nie znała końca. Osamotnienie miało smak kadzidła, rozżarzonego wspomnieniem o niej — tej, która rozjaśniała mary ciemności domowej oziębłości. W powietrzu wisiała cisza, lepka od dymu i obietnic, a żar z końca papierosa jarzył się jak ostatni ślad życia w zmarzniętym ciele. Dłoń upstrzona czerwienią paznokci, sięgnęła po ostatni dech śmierdzącej nikczemności. Ten gest, tak nieznaczny, rozdarł spokój — jakby sama śmierć, znudzona swym majestatem, pozwoliła sobie na dotyk. Płomień, rozkołysany przeciągiem, zatańczył na krawędzi stołu, rzucając cienie przypominające duchy minionych rozmów. A może to była tylko pamięć — ta sama, która nie pozwalała odepchnąć myśli o stracie, o wiecznie zapętlonym pochodzie śmierci, przemykającym przez genealogie jak nieproszony wędrowiec. I choć powinna to być chwila powagi, czuła w niej groteskę. Świat trwał dalej w swej obojętnej estetyce — niczym francuska porcelana, błyszcząca w przepychu, a pusta w środku. Idealizm, tak pięknie ulepiony z pozłotki i pyłu, osiadł na krawędziach myśli. Fajka drgnęła w wargach, żar zgasł leniwie, a ona uśmiechnął się półgębkiem.
Nie miało być miejsca na smutki, na te drobne melodramaty duszy, które zwykły przeciekać przez kobiece spojrzenia, gdy noc zbyt cicho oddychała. Dzisiejszy wieczór miał mieć aromat lekkości, rozmów, w których słowa płynęły jak dobre wino — niespiesznie, nasycone ironią, śmiechem i przyjemnością bycia. Męska obecność, z całą swą ciężkością gestów i śliną pożądania, miała pozostać daleko — jak obce echo za zamkniętymi drzwiami. To był czas kobiet, wykwintny i bezwstydnie estetyczny. Paryż tego wieczoru był jak scena, na której wszystko działo się powoli, z namaszczeniem i świadomą gracją. Światło lamp rozlewało się po aksamicie, po obiciu krzeseł miękkich jak niedopowiedziane sekrety. Przesunęła się lekko, z tą elegancją, którą mają tylko kobiety wiedzące, że są obserwowane — nawet jeśli nikt już nie śmie patrzeć, zbyt śmiało. Palce wzniosły się ku powietrzu w subtelnym geście przywołania.
— Ma belle, tutaj — Ta druga — o oczach koloru dobrotliwej czekolady — odwróciła się z uśmiechem, w którym drżał cień wspomnienia. Ich znajomość, zrodzona z przypadku, a może z kaprysu losu, nie miała w sobie banalności. Obie przyciągnęły się jak bieguny, które od początku wiedziały, że w pewnym sensie są swoim odbiciem. Odmienne, acz znajdujące dziwny język wieńczący dwa przeciwstawne krańce. — Mam nadzieję, że doborem tego miejsca... Nie przyniosłam Ci zbyt wielkich problemów.
Gasząc papierosa w porcelanowej popielnicy, przeciągnęła wzrok po sali — pełnej blichtru, pełnej ciszy udającej beztroskę. Dym rozmył się leniwie w powietrzu, jak modlitwa, której nikt nie chciał już wysłuchać. Wtedy, w tamtym drobnym geście i uśmiechu wymienionym przez stół, była cała tajemnica kobiecej wspólnoty: subtelna, niewypowiedziana, niebezpiecznie piękna.
— Przepraszam, że nie udało mi się dotrzeć na ostatnie słuchanie Twojej gry — przeprosiła szczerze, zaczepiając oddalonego kelnera skinieniem głowy. Samej nie uchodziło zaczynać spędu, gdy miało się tak wspaniałe towarzystwo. — Politycy zbyt długo negocjowali pewne sprawy... Mam nadzieję, że wszelako udał się występ próbny?





