• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Rozgrywka > Mgły czasu > Izba Pamięci > 01-06-61 | hearing damage
Strony (2): 1 2 Dalej
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Oriana Medici
Akolici
niepokorne myśli, niepokoje
Wiek
25
Zawód
magimedyczka, genetyczka, badaczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
25
9
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
8
Brak karty postaci
09-19-2025, 22:09

Oriana x Morty | Birmingham
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Oriana Medici
Akolici
niepokorne myśli, niepokoje
Wiek
25
Zawód
magimedyczka, genetyczka, badaczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
25
9
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
8
Brak karty postaci
09-19-2025, 22:50
You're hearing damage, your mind is restless
They say you're getting better but you don't feel any better


Krew.  Po wojnie czerwony znaczył pamięć; każda cegła, świeżo wmurowana w ruinach, nosiła cień tamtej czerwieni, jakby spoiwo wciąż przechowywało echo walk. A jednak właśnie ten kolor stawał się znakiem siły: nie tylko zniszczenia, lecz i powrotu, nie tylko cierpienia, ale także hartu. Siły, która weń przebijała się gorzkim smakiem utraty i kiedy tylko zasiadałam przy stole zaufanych akolitów u boku ojca, dreszcz niepokoju przekraczał granice bezpiecznej cielesności, obezwładniając i karmiąc się złym dotykiem. Ręka ojca zaciskała się lekko na kolanie, nie było w tym podtekstu poza symboliki poddaństwa, następnie pięść lądowała na stole, domagając się uwagi na donośnym, lekko włoskim akcencie. Widziałam obrzydzenie i niesmak, lęk i korzyści wypisane w oczach zgromadzonych; znałam jego pozycje, znałam swoją pozycję jako córki. Oczy szeroko zamknięte, pragnęłam tego nie widzieć, nie poddawać się uczuciu zgorszenia przesuwanych spojrzeń po kobiecej sylwetki kontrastującej do cielska spitego paloną whisky. Dwóch starych akolitów przy kieliszku, nie mogłam od nich odejść, ojcowska zaborczość ograniczała nawet dorosłe zmysły. Rozmowy w pokoju obok dobiegły końca, dalekie szmery rozwarstwione pozostały w obrębie pamięci, trzech mężczyzn trafiło do głównego stołu, a  oddech drażnił wnętrze gardła, pragnąć uwolnienia. On.
Był jednym z trzynastu powodów. Jednym z zarysowań starej, naiwnej i jednak dziewczęcej wersji mnie, która miała coś więcej niż ambicje i obsesję. Ona była kimś innym, czymś innym, głębszym mimo swej czystości, nieskazitelnym. Ona jeszcze wierzyła w smak emocji osiadający gładko na podniebieniu; ona jeszcze nie korzystała, a ledwie smakowała momentów owianych niedopowiedzeniem. Zagryzione zęby wbijały się w brzeg policzka, niosąc się żelaznym smakiem przegranej niesionej na barkach ledwie sennych mar, bo wszakże nigdy nie była w stanie zrozumieć powodu jego zachowania. Dłoń nerwowo przesunęłam się do włosów, zaczesując je na jedno ramię w geście skrycia, ale nagość wypowiedzianych sentencji pozostawała ciężko pomiędzy ledwie chwilowym spojrzeniem, które współdzielili. Czerń z czernią, nigdy nie pozwalał mi spojrzeć głębiej. Mechanizm działał prosto, ucieczka była jedynym słusznym sposobem walki kobiet takich, jak ja. Nie silnych, a zapobiegliwych.
— Wybaczcie, na mnie już czas. Do zobaczenia, papo, do widzenia panie Carter.
Nieobecność nosiła maskę prowizorycznej uprzejmości. Nie analizowałam emocji, nigdy już więcej, a silniejsze uderzenie serca podduszało silniej niż jakakolwiek męska dłoń.  Prawda rozpływała się jak dym, a w jej miejscu rodził się teatr, w którym granica między rzeczywistością a snem znikała. W tej grze człowiek zaczynał pytać, czy naprawdę nosi maskę tylko na twarzy, czy może od zawsze tkwi ona w nim samym — niewidoczna, a jednak determinująca każdy wybór; znałam odpowiedź, ale jak zwykle, nie potrafiła jej wypowiedzieć na głos.
I pamiętałam go tak dobrze, że czuła nastoletni ból po raz kolejny, ślizgając się po granicy dopowiedzeń i prawdziwości; mar sennych i tęsknoty.
Zauroczenie przyszło cicho, jak oddech w letni wieczór, taki jak dzisiaj. Było lekkie, prawie niewinne — spojrzenie, które zatrzymywało czas, słowo, które rozbrzmiewało dłużej, niż powinno. Uśmiechał się tak, jak teraz, gdy wyszli z pokoju. Pokojowo, niewinnie i w pełni niezrozumiale, gdy w oczach pozostawał chłód. Każdy gest wydawał się znaczyć więcej: krok w jej stronę, półszept, milczenie, które można było czytać jak zakazany wiersz, chowany pod poduszką w dormitorium. A potem przyszło pęknięcie, które zarysowało nietykalność porcelany. On odsunął się, jakby ktoś nagle zgasił światło. Topiłam się, choć szum fal był dalekim wspomnieniem dzieciństwa. Nie dał znaku życia — żadnego słowa, żadnego spojrzenia, żadnego gestu, który podtrzymałby płomień. Cisza stała się głośniejsza niż wszystkie rozmowy, które kiedykolwiek ze sobą prowadziliśmy. Ale teraz to moja cisza miała trwać, gdy zobaczyłam rozchylone wargi, w nerwowości szarpiąc za klamkę. Schody prowadziły z piwnicy na opustoszałe ulice Birmingham; nie potrafiłam tam dłużej przebywać. Nie, gdy znów się pojawił.
Powietrze było ciężkie, przepełnione wonią spalonego oleju, wilgoci i taniego alkoholu, który rozlewał się z butelek potłuczonych na chodnikach. Birmingham; zbyt cicho albo zbyt głośno, by można było mu ufać. Z zaułków unosił się smród gnijących resztek i dym papierosów, nim wyszłam całkowicie z podziemi, sięgnęłam do torebki po paczkę papierosów, wyłapując z niej przedostatniego. Ledwie ruch różdżki, krótki przystanem w ucieczce. Wreszcie gorzki smak tytoniu na języku, który tak cholernie chciał wykrzyczeć...
— Nie idź za mną...
Ale szedł, a jego oddech był coraz lepiej słyszalny.
Dlaczego wiedziałam, że to zrobi?
Dlaczego, kurwa, to robił?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
09-21-2025, 20:09
Czuł, jak serce kołacze mu się w piersi, obijające się o żebra, gdy wszedł przez rozwartą paszczę ruin, gdzie każdy kamień zdawał się przemawiać martwym językiem przeszłości, a echo milczenia dźwięczało bardziej niż jakikolwiek wypowiedziane w myślach słowa. W krokach wyszarpanych przez zęby bezlitośnie upływającego czasu szeptały wspomnienia, rozciągając cieniste palce melancholii na jego barkach, prowadząc go ku sercu zapomnianego snu.
Noc, która zapadła, wydawała sie być miękka jak aksamitna zasłona, drżąca pod brzemieniem dźwięków – wiolonczela snuła Beau Soir z delikatnością pajęczej nici, unosząc się wśród pyłu, jakby muzyka była westchnieniem zapomnianej, zabłąkanej duszy zaklętej w tym rozpadzie. Każdy ton rozpraszał mrok, a zarazem pogłębiał go, płynąc przez powietrze jak czerwona nić przeznaczona kierująca jego losem.
Pociągany tą eteryczną melodią, Morty ruszył przed siebie, przez zrujnowane korytarze, zza których wyglądały resztki fresków i powyginane balustrady. Każdy krok rozbrzmiewał echem w pustce, a światło, wpadające przez wybite okna, malowało na podłodze nieregularne, rozproszone cienie. Im bliżej był źródła muzyki, tym bardziej zdawało się, że przestrzeń faluje, a ściany oddychają w rytm wiolonczelowych fraz.
W końcu stanął w zrujnowanej sali balowej przewodzącej na myśli cmentarzysko wspomnień - podłogę pokrywały szczątki luster, a z sufitu zwisały resztki zardzewiałych żyrandoli. Kierowany impulsem, pochylił się i objął w palcach odłamek szkła i dopiero ponosząc wzrok, dostrzegł j ą. Pośrodku, niczym zjawa, stała odwrócona do niego plecami kobieta - jej sylwetka ulotna zdawała się być ulotna, jak cień rzucony przez księżyc. Fala czarnych włosów opadała na plecy, jak atramentowy łzy spływający po kartce listu. Podszedł bliżej, z sercem bijącym gwałtownie w piersi. Kiedy znalazł się tuż za nią, kobieta powoli odwróciła się twarzą w jego stronę. Od razu poznał rysy jej twarzy - Oriana Medici. W spojrzeniu kobiety kryło się coś, co budziło niepokój, coś nieludzkiego i ulotnego. Otworzyła usta, ale zamiast słów z jej krtani wyfrunęły ćmy – całe stado. Z jej oczu popłynęła krew, a ściany, poranione upływem lat, zaczęły sączyć rubinowe łzy, jakby cały budynek płakał krwią utraconych wspomnień.
Poczuł, jak narasta w nim lęk - gęsty i lepiący się do skóry, jakby z każdym oddechem wciągał w siebie coraz więcej tego, czego nie potrafił nazwać - obcego żalu i smutku, czegoś nieuchwytnego, jak fatamorgany, która niknie z pola widzenia. Wszystko zaczęło wirować w dzikim tańcu symboli, śmierci i tęsknoty, a melodia wiolonczeli nie cichła. Słyszał ją nawet wtedy, gdy przebudził się gwałtownie, nabierając od ust gwałtowne hausty powietrza.
Była wszędzie.

Krew. Po wojnie pozostał szkarłat porażki; sączył się z otwartych ran - nie tych, które można było dostrzec na powierzchni skóry, lecz tych ukrytych głęboko pod jej fałdami. Posypane solą żalu promieniały echem bólu. Siedząc przy stole, wśród mężczyzn, których głosy rozbrzmiewały echem niedawnych wydarzeń, wyłapuję w plątaninie ich słów żal, przerywany tylko wtedy, gdy szklanki kursowały do ich ust, jakby kolejnym haustem whisky próbowali zmyć posmak goryczy, jaki gromadził się pod językiem. Próbowałem złapać rytm rozmowy, ale nie potrafiłem. Byłem jak oni - to nie rany, które szpeciły skórę, oddzielał mnie od rzeczywistości, lecz te głębokie, niewidoczne, ale zamiast ich bólu, czuł coś innego: j e j obecność.
Kobieta, o której śniłem tej nocy, siedziała na przeciwko mnie. Nie mogłem oderwać od niej wzroku, a każda próba skupienia myśli na rozmowie mężczyzn kończyła się niepowodzeniem. Próbowałem nawiązać z nią kontakt wzrokowy, szukałem jej spojrzenia, lecz ona zdawała się ignorować moją obecność, udając, że mnie nie dostrzega, a jednak wiedziałem, że jest świadoma mojej obecności. Dostrzegałem jej nerwowość w każdym, pozornie przypadkowym, geście. Jak zaczesywała włosy na jedno ramię - ruchem szybkim, niepotrzebnie zdecydowanym, jakby ciężar mojego spojrzenia sprawiał jej fizyczny dyskomfort. Jak jej wzrok zdawał sie uciekać poza ściany pokoju, szukając ratunku w pustce. Ja też się tak czułem - nagi, rozebrany przez niedopowiedziane emocje, przez to, ile jej listów pozostawiłem bez odpowiedzi. W końcu jednak czerń napotkała czerń, konfrontując się w przelotnym, wymownym spojrzeniu. Mimowolnie wykrzywiłem usta w delikatnej, acz przekonywującej atrapie uśmiechu - tej samej, która wielokrotnie sprawiało, że jej serce biło mocniej w piersi. Zdaje się, że gdy tylko go dostrzegła, wstała nagle, powiodła wzrokiem po znajomych twarzach i, zapewniwszy się, że na nią już czas, uciekła, jakby speszona tym, że przez chwile oddychaliśmy jednym powietrzem. Jej ojciec mruknął coś odpowiedzi, pan Carter skinął głowa, a ja poczułem ciężar mentorskiej ręki na swoim ramieniu. Jedno kontrolne spojrzenie wystarczyło, by odłożyć szklankę na blat stolika. Słowem pożegnania było krótkie "do zobaczenia."
Podążam za nią; zbyt wiele myśli kotłuje mi się w głowie; zbyt wiele obrazów rysuje się na płótnie wspomnień. Otwieram usta, aby ją zatrzymać, aby powiedzieć cokolwiek, lecz bałagan myśli nie formuje się w żaden znajomy, konkretny kształt słów, kobieca dłoń w tym czasie szarpie za klamkę. Podmuch chłodu uderza mnie w twarz, zapach wilgoci pcha się do nozdrzy. Ona stawia harde, zdecydowane kroki, ja nie czekam aż jej plecy zniknął w półmroku, podążam za nią.
Stukot obcasów odbija się od cementowej podłogi i chociaż mógłbym zadbać o dyskrecje, nie robię tego, bo chce, aby była świadoma mojej obecności, stąd też echo moich kroków im wtóruje.
Nie idź za mną nie zatrzymuje mnie wpół kroku i nie spotyka się z moją odpowiedzią. Nie werbalizuje myśli, jakie kształtuje się pod kopułą czaszki. Przyśpieszam znacznie, zbliżam się do niej w kolejnych dziesięciu uderzeń serca i zaciskam dłoń na jej ramieniu. Nie przejmuję się tym, że mogę sprawić jej ból. Nie przejmuję się nawet tym, że za ten niespodziewany, nie do końca nawet planowany zamach na jej przestrzeń osobistą, może mnie spoliczkować, albo nawet przycisnąć do gardła różdżkę. To nie ma znaczenia. W pamieci nadal mam ten fragment snu, gdy z jej ust wylatuje stado nocnych motyli i-
- Ori – mruczę czule do jej ucha, jakbym chciał przemówić do tkwiącego w niej sentymentu. – Nie uciekaj. Porozmawiajmy.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Oriana Medici
Akolici
niepokorne myśli, niepokoje
Wiek
25
Zawód
magimedyczka, genetyczka, badaczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
25
9
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
8
Brak karty postaci
09-22-2025, 20:52
Jeszcze serce nastoletnie, a biło we mnie jak stłuczony zegar — nierówno, chaotycznie, jakby nie mogło odnaleźć rytmu. Wszystko wydarzyło się zbyt wcześnie, zbyt gwałtownie, jak burza, która nadciąga, nim człowiek nauczy się rozpoznawać chmury. Każdy musiał to przeżyć chociaż raz, ale kiedy cierpienie wdawało się głębiej, pozostawało spuszczenie godne gangreny. Każdy uśmiech  wydawał  się obietnicą, każde spojrzenie — dowodem, że to uczucie jest prawdziwe. Byłam gotowa walczyć, chociaż nie potrafiłam podjąć żadnego kroku w kierunku spełnienia. Znałam tylko krzyk, samotność i dobra materialne, a z czasem zrozumiałam tylko fizyczność; ciało leżące na stole, spoglądające tępo w szarawą ścianę. Pchnięcie, kości miedniczne wżynające się w załamanie blatu, udawana przyjemność przeszywająca ciało. Nie wiem, czy próbowałam kiedyś pokochać prawdziwie, jak gdyby to nastoletnie zauroczenie odurzyło mnie tak mocno, jak obuch uderzający w głowę gładką stroną.  Zamknęłam się na emocje, jak na drzwi, których nie wolno uchylić ani na chwilę. Nigdy nie czułam miłości — i że nigdy jej nie poczuję. Wiedziałam to zbyt dobrze; zbyt łatwo, zbyt przyjemnie jak na to, że z cierpienia wychodzi prawdziwy geniusz.  Bo miłość jest jak pęknięcie w murze: wdziera się przez nią wiatr, wilgoć, słabość. A ja nie mogłam pozwolić, by cokolwiek naruszyło mój fundament.
Stanowczo, ale nie brutalnie.  Tak zwykłam sobie go wyobrażać. Zatrzymał mnie, tak jakby mógł jednym gestem przerwać całą moją ucieczkę, rozproszyć panikę, która pchała mnie naprzód. Nie potrafiłam z tym walczyć, choć ciało poddało się gonitwie myśli, której powinny wtórować nogi. Poczułam ciężar jego obecności, ciepło skóry, które przepaliło się przez materiał mojego ubrania, i nagle powietrze zgęstniało, jakby świat wstrzymał oddech, a ja sama nie byłam w stanie pogodzić się z duszącym mrowieniem w gardle. . Było we mnie napięcie, rozedrgane jak skrzydła owadów, pragnące uwolnić się z entomologicznej siatki. Nierozpoznana, wolna, żyjąca ledwie ulotną chwilę w istnieniu wszechświata, który pragnął obrócić w proch. Miałam być nieuchwytna.
Ale podążał za mną, drapieżnie, władczo, jak pierdoleni mężczyźni mieli w  zwyczaju. Jego szept zatrzymał mnie w pół ruchu. To  jedno słowo rozlało się jak fala, miękkie, a zarazem rozkazujące, tak czułe, że aż niebezpieczne. Dreszcz przeszedł wzdłuż kręgosłupa, generując na polikach zaróżowienie budzących się emocji, które tępiły jakiekolwiek wypowiedziane słowo, które niemością odziało otaczające ich ściany. Carcer non est locus, sed anima,  nie potrafiłam od niego odejść. Jeszcze.
Głowa łagodnie powędrowała do tyłu, jakby ciało samo pamiętało ten ruch — niecierpliwy, prowokacyjny, podszyty świadomością, że za chwilę granice znów zostaną przesunięte. Znałam tę choreografię aż do znudzenia: dłoń zwykła w końcu odpuszczać, sunąć niżej — do nadgarstków, do talii, albo wyżej, ku szyi. Wszystko było przewidywalne, jak partia szachów, w której obie strony udawały, że nie wiedzą, jak skończy się partia. Mężczyźni byli tak banalnymi istotami.
Wiedziałam, kiedy ciało drugiego traci czujność, kiedy pojawia się ta sekunda przewagi, w której uścisk staje się bardziej grą niż więzieniem. I w tej frywolnej walce wszyscy byliśmy identyczni — maski, gesty, rytuały. Nic nowego. Oboje graliśmy w tę grę nie raz, ale nie ze sobą, mój drogi.
— Pierdol się, Morty.
Z całą świadomością, że mogłam krzyknąć, mogłam odepchnąć, mogłam odejść. Mogłam go zniszczyć, doskonale o tym wiedziałam.  Ale nie — chciałam, żeby usłyszał to blisko, przy swoich wargach. Spojrzałam mu w oczy dopiero wtedy, kiedy pozwoliłam, by mój wzrok przesunął się leniwie po jego ustach. By poczuł ciężar mojej decyzji, mojej pogardy, której nie mógł się spodziewać w takim nasileniu. A może mógł. Może pamiętał, jak każdy wysłany do niego list odbijał się od muru obojętności? Może pamiętał, gdy palcem przesunął po grzbiecie mojego nosa, by następnie pójść do innych dziewcząt? Może pamiętał, gdy prosiłam go tylko o słowo wyjaśnienia?
Racjonalnie, logicznie, tak, jak miałam w zwyczaju.
Ale może byłam w tym zbyt miła, zbyt obojętna, zbyt zamknięta w swoich ambicjach. Nudna, mogłoby się wydawać. Nie chciałam ponownie się upodlić, a jednak we mnie wszystko kipiało.  Serce dudniło nie tylko gniewem, ale i niepokojem, który był równie niebezpieczny, co pociągający. Wprost uwalniający. Czułam, że w tej bliskości jest coś, co mogłoby mnie połamać, gdybym pozwoliła sobie na słabość i tylko ponowne szarpnięcie za klamkę odsunęło mnie od momentu, w którym cofnęłam się o krok w stronę jego ciała. Może chciałam zemsty? Może chciałam poczuć, jak mnie wypełnia, by następnie rozległ się krzyk wzdłuż korytarza. Może chciałam udawanych łez, które nakazałyby mojemu ojcu zabić go jednym ruchem? Może chciałam, by cierpiał bardziej niż ja? Oriana, kurwa, ty nawet po nim nie płakałaś. Bardzo chciałam rozumieć, czym jest złamane serce.
Bardzo chciałam rozumieć, co to znaczy kochać.
— Nie mamy sobie nic do wyjaśnienia — ty nie chcesz rozmawiać. A ja nie chcę cię słuchać.
Szarpnęłam ponownie, drzwi zagrzęchotały, otwierając się na chłód, ale stałam zbyt blisko, by je otworzyć i chyba tylko moje zmysły zakłamały otaczającą rzeczywistość, w której jego noga przesywa się w stronę drzwi, a to tylko wygina moją rękę w niefortunnej pozycji, w której ledwie osiągnięciem był ruch zamka.  Ból tej pozycji uświadamiał mi tylko pierdolone poddaństwo, które bezmyślnie poczyniłam, a gdy usta rozchyliły się nieznacznie, dopiero gorący oddech zdradzał rosnące we mnie emocje. Czy były gotowe go zaatakować?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#5
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
09-22-2025, 22:44
Zbyt często w moim życiu myliłem zauroczenie z miłością. Ta subtelna granica, zacierająca się pod wpływem emocji i pragnienia bycia blisko kogoś, wciągała mnie w świat iluzji. Zauroczony, dawałem się ponieść chwilowym uniesieniom, które wydawały się tak intensywne, jakby miały trwać wiecznie. Jednak z czasem okazywało się, że były jedynie cieniami prawdziwego uczucia - lekkimi, nietrwałymi jak mgła snująca się nad ziemią o świcie, która znika wraz z pierwszymi promieniami słońca.
Niejednokrotnie upajałem się iluzją szczęścia, nie dostrzegając, że to, co wydaje się ciepłem, jest jedynie jego namiastką. Pozwalałem, by powierzchowna bliskość wypełniała pustkę, a każda taka relacja była jak ciepły koc w chłodną noc – dawała chwilowe ukojenie, ale nie mogła zastąpić prawdziwego ognia rozgrzewającego duszę. W tych chwilach, zamiast szukać rzeczywistej bliskości, zadowalałem się substytutem, który z czasem okazywał się złudny. Potrzeba bycia kochanym często przysłaniała mi zdrowy rozsądek. Byłem gotów poświęcić własną autentyczność, byle tylko poczuć, że ktoś mnie pragnie, że jestem dla kogoś ważny. To pragnienie popychało mnie ku tworzeniu wyobrażeń - spontanicznych, nierzadko niezgodnych z rzeczywistością. Budowałem zamki na piasku świadomości, które upadały pod ciężarem codzienności. Raniłem się własnymi iluzjami, a każde zderzenie z prawdą bolało coraz mocniej, zostawiając po sobie ostre, niewidoczne gołym okiem, ale wyczuwalne na każdym kroku odłamki. Moje wyobrażenia były jak szkło - pod naporem rzeczywistości rozsypywały się na kawałki, raniąc mnie do głębi. Zamiast akceptować to, co realne i niedoskonałe, uciekałem w świat fantazji, gdzie wszystko było możliwe, a szczęście wydawało się na wyciągnięcie ręki. Jednak każda kolejna iluzja pozostawiała po sobie ślady, których nie mogłem dłużej ignorować. Bywały dni, kiedy ból był tak dotkliwy, że nie potrafiłem spojrzeć na siebie w lustrze. Strach przed konfrontacją z własnym odbiciem prześladował mnie tak bardzo, że bałem się, co tam ujrzę. Bałem sie, że ujrzę w nich nie siebie, a kogoś zupełnie obcego - osobę, jaką powoli się stawałem, poddając się wpływom pragnień i lęków.
Czas płynął, a ja próbowałem odnaleźć w sobie spokój, lecz wciąż powracał ten nieuchwytny żal – fantomowa tęsknota za dotykiem, za spojrzeniem, za oddechem, który kiedyś był mi bliski. Każda codzienna chwila przywoływała ulotne obrazy z przeszłości, a jednak wszystkie te wizje przypominały raczej odbicie w zaparowanym lustrze niż prawdziwe doświadczenie, które mógłbym z kimś choćby przez chwilę dzielić. Rozumiem, że to, za czym tęsknię, nie jest tożsame z żadną osobą, lecz uczuciem, które kiedyś wypełniało wolną przestrzeń między szczeblami żeber. To uczucie było ciepłem rozlewającym się po całym ciele, delikatne, jak popołudniowe słońce wpadające przez okno pokoju. Teraz, gdy próbuję je przywołać, czuję jedynie lekki dreszcz, jakby tamto ciepło zostało zastąpione przez chłód wiatru, który przewiewa przez puste miejsca w sercu. Moja tęsknota nie ma twarzy ani imienia, nie przywołuje konkretnych wspomnień, lecz raczej echo chwil, które minęły niepostrzeżenie, zostawiając po sobie tylko mglisty ślad emocji.
Ignoruję to, jak każe mi się pierdolić, bo po zaciśnięciu palców na jej ramieniu w jednej chwili zdaje sobie sprawę, że budzi we mnie coś podobnego – coś więcej niż sentyment i przywołuje w myślach coś więcej niż wspomnienia o chwilach, jakie wspólne dzieliliśmy.
Teraz, będąc tak blisko niej, czułem wyraźnie jej odurzający, igrający z moimi zmysłami zapach i ciężar jej oddechu na swoich ustach. Odległość, która dzieliła nasze wargi niemal nie istniała, to zaledwie kilka milimetrów, które mogłem pokonać w zaledwie jedno uderzenie serca. Pogłos dawnych pragnień, które już dawno powinny przeminąć pozostawiając po sobie tylko echo dawnych emocji, znowu przemówiły głosem pokusy, która zaciska pięść żalu na mojej krtani, a jej ostentacyjny wzrok jedynie pogłębia to wszystko, co się we mnie kotłuje. Mimowolnie, nie wycofawszy dłoni, nie myśląc o konsekwencjach, przemieszczam ją, niżej, obejmuje palcami jej nadgarstek, by wyczuć pod opuszkami pulsujące pod jej skórą życie.
Bardzo chciałbym wiedzieć, jaka trucizna zatruwa jej myśli. Nienawiść, którą skaziłem ją swoim milczeniem? Sugeruje to pogarda, jaką słyszę w jej słowach.
- Nie chcę niczego wyjaśniać – ja nie chciałem mówić, ona nie chciała słuchać, wiec kompromis, skonstruowany na wydechu, powinien przypaść jej do gustu. – Chcę porozmawiać o tym, co teraz.
Szarpie ponownie za klamkę; przywodzi na myśl szamoczącego się w klatce ptaka. W ramach odpowiedzi napieram mocniej kciukiem na jej żyłę; jej serce wbija równie gwałtowne akordy w piersi, co tętni puls pod moim palcem?
Przez chwile trwamy w milczeniu, patrzymy sobie w oczy. Gdyby mogły sypać się z nich iskry, dookoła nas wybuchłby pożar - nie tylko ten, co zaczyna tlić się w trzewiach i nie tylko ten, który czuje na swojej skórze, gdy otula jej skrawki ciepłem swojego oddechu. Wydaję mi się, że osiągnął taką temperaturę, że zaraz mnie poparzy, ale moze to jakiś dotąd nieodkryty lęk przed ogniem?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#6
Oriana Medici
Akolici
niepokorne myśli, niepokoje
Wiek
25
Zawód
magimedyczka, genetyczka, badaczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
25
9
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
8
Brak karty postaci
09-23-2025, 22:22
Całe dotychczasowe życie poświęciłam na to, co i teraz ściągało mi sen z powiek. W umyśle zajętym nauką nie było miejsca na oddanie serca, z drugiej strony sam akt cielesności z drugim człowiekiem często doprowadzał do odpowiedzi, na jakie nie potrafiłabym odpowiedzieć bez szczytu ekstazy. Orgazm, narkotyki, alkohol, wszelkie używki wprawiały mózg w stan ekscytacji i błogiego spokoju; odrywały od codzienności, dostarczały zastrzyku emocji, które zdawały się rozwiązywać wszelkie spoidła problemów. Ciążący łańcuch opadał bezwiednie wraz z głębszym westchnięciem, odpowiedzi nasuwały się same, gdy ciało legło w cieple własnej ekscytacji.
Nie potrzebowałam emocji, które trzeba było analizować; zabierały miejsce kolejnym stawianym pytaniom, odbierały to, co istotne. W miłości ginęła ostrość, a ja potrzebowałam ostrych krawędzi, precyzyjnych liczb, czystych dowodów. I to on. Kiedyś, choćbym chciała o tym zapomnieć, próbowałam poczuć coś więcej; i tymżę odkryłam, iż każde westchnienie za drugim człowiekiem odciągało mnie od rodowodów,  od pytań,  od godzin skupienia nad analizą. Myśli przestawały być moje, oddawałam je tak łatwo — stawały się wspólną własnością, rozproszone, rozdarte między pergaminami wiedzy  a czyimś uśmiechem. To rozbijało koncentrację, rozkładało logikę na kawałki;  co było klarowne, przestawało takie być i niosło kolejne pytania, na które nie chciałam szukać odpowiedzi.
I jego bliskość, ta teraz, tutaj.  Wnikała do środka, rozprzestrzeniała się szybko, paraliżowała wolę. A ja musiałam być odporna. Nie mogłam pozwolić, by ktokolwiek zawładnął moją energią, moim czasem, moim głodem wiedzy. Nigdy więcej. To dla niego był moment, ledwie zaciśnięcie dłoni na moim ramieniu, ale dla mnie to były kolejne dni próby skupienia myśli, kolejna próba odsunięcia od siebie pierwiastka ludzkiego, który napawał moją istotę smakiem realności. Miłość byłaby ścianą, a ja nienawidziłam stawianych mi granic. Wolałam puste przestrzenie, które mogłam wypełnić własnością lub ogołocić tym bardziej, niż tworzyć bariery, które nie były przeze mnie kontrolowane.
Zacisnął palce, boleśnie i bezceremonialnie, doskonale tak, jak to mogłam sobie wyobrazić. Żyłam, przed i po tobie. Istniałam przed tobą i po tobie. Teraz będzie tak samo Morty, przecież wiesz. Zawsze spadałam na cztery łapy, choćby miały być obolałe; to ty zwykłeś mnie łapać, by ostatni raz pozwolić zaznać mi chłodu ziemi i bolesnego upadku.  I teraz na powrót, ile jeszcze razy? Ile razy mam myśleć, że to ostatni raz. Ile razy mam te wszystkie kundle przygarniać pod swój dach? Jak długo mam tłumaczyć takich mężczyzn, jak Mattia, który jeszcze dziś miał zamiar po raz tysięczny zdradzić moją matkę i wrócić do niej cuchnący perfumami ledwie napotkanej lafiryndy? On już nawet nie wybrzydzał, on już nawet nie chciał porozmawiać.
Każda sekunda przedłużała się do granic, a ja wiedziałam, że wystarczy jeden, ledwie jeden ruch, by wszystko, czego się obawiałam, a może i pragnęłam, stało się nieodwracalne. Pulsowanie żyły pod jego dotykiem zdawało się zdradzać mój chaos bardziej niż cokolwiek innego, jakbym wygrywała swój własny marsz triumfalny pogrążona w cierpieniu na tarczy. Mogłam udawać obojętność, mogłam rzucać mu pogardliwe słowa, ale moje serce biło jak szalone, zdradliwie wygrywając rytm, którego on teraz słuchał. I topił się w nim, jak gdyby nie był tu ze mną, a z wizją, którą chciałby przeżyć, bo nigdy nie było w tej prawdziwej, autentycznej mnie. Byłam substytutem, lalką, chwilowym zastępstwem.  Ktoś musiał pełnić rolę i napawać go emocjami, których pragnął, bo nie umiał być sam. Prawda, mój drogi? Dusił się w poczuciu braku akceptacji, ale ja jej nie mogłam dać na stałe, bo choćbym chciała, choćbyśmy złączyli ciała w jedność bogobojnym życzeniem wieczności, to moja wieczność trwała do pierwszego podrygu lęku. Do pierwszego momentu, gdy jego obecność sięgnęłaby dalej, niż ledwie wierzchołek mojego jestestwa.  Nie chciałam tego przyznać, nie na głos, ani nie w spojrzeniu, które tak ostentacyjnie wbijałam w jego oczy; a jednak czułam, że to właśnie w tym spojrzeniu, jak w ostrzu, które najchętniej przekręciłabym pomiędz jego żebrami, odbija się cała moja wściekłość, żal i coś, co boleśnie przypominało dawną tęsknotę. Trucizna, o której zapewne myślał, istniała naprawdę. Było nią jego milczenie, które rozrywało mnie od środka, ta pustka po nim, którą sama próbowałam wypełniać pogardą, a która i tak wciąż pulsowała we mnie jak rana. Mi się nie odmawiało.
Nigdy.
—  Nie ma żadnego teraz —  wyszeptałam, choć ledwie podmuch powietrza wysunął się spomiędzy warg, a słowa docierającego do niego były dopowiedziane przez wyostrone zmysły. Nie było teraz, nie było dawniej, nie było przyszłości. Iskry w jego oczach odbijały się od moich, twkiliśmy w nieskonczenie napędzającej się maszynie, a cisza, jaka zapadła, była cięższa niż przeraźliwy krzyk niesiony bólem po stracie. Czułam ogień, który gromadził się w moich trzewiach, czułam, że jeśli pozostaniemy tak blisko, jeśli nie odsunę się w porę, naprawdę nas spali. Dobierze się do tego, co niegodne i  niesłuszne. I może właśnie tego się bałam — nie jego dłoni na nadgarstku, nie ciepła jego oddechu, tylko tego, że ogień, który on budził, miał moc roztopić cały mur, który budowałam przez lata. Dlaczego jeszcze to czułam, dlaczego moja druga dłoń, wolna, powędrowała do jego klatki, ale nie potrafiła jej odepchnąć. Dlaczego każdy fragment skóry tlił się bólem, którego pragnęłam?
Dlaczego dawał mi to uczucie, że żyję?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#7
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
09-25-2025, 20:51
Myśl, która towarzyszyły mi przez znaczną część życia, rozbija mnie na atomy. Roztrzaskana dusza na kawałki. Zatracone cząsteczki człowieczeństwa. Śmierć, krew i jeszcze więcej krwi. Czasem, tkwiąc w głębokim mroku własnej świadomości, byłem pewny, że nie mam prawa do uczuć. Powinienem się od nich odciąć na dobre, amputować je jak skażoną gangreną kończynę.
Nie czuć nic. Pogrążyć się w bezemocjonalnej próżni. Zatracić w tym, co strawiło moją matkę - śmierci. I ojca - szaleństwie. Jestem pewny, że to drugie jest częścią mnie. Przeniknęło pod skórę, płynęło w naczyniach krwionośnych razem z krwią, była pompowana do serca.
Czułem jego bicie. Natarczywe, gwałtowne. Czasem miałem ochotę wyrwać je z własnej piersi i zamknąć w szkatułce - zupełnie jak w baśni Włochate serce. Żyć bez niego. Wyobrażać sobie, ze ta egzystencja byłaby dużo prostsza.
Bez bólu. Bez poczucia pustki. Bez samotności.
Jednak - pomimo najszczerszych chęci - uczucia nadal były na swoim miejscu. Gromadziły się we mnie jak burzowe chmury, I zwiastowały to samo - burzę, nad którą wielokrotnie traciłem kontrolę. Zawsze takim byłem. Emocjonalnie porywczy. Jakby tkwił we mnie defekt, na który nie znalazłem antidotum.
Zgłuszałem je w bólu. Był moją ucieczką. Tratwą, dzięki której balansowałem na powierzchni. Czymś, co skutecznie zakotwiczało moją świadomość w rzeczywistość. Kiedyś wypalałem je żarem papierosa na skórze. Małe blizny po oparzeniach zdobiły moje ramiona, układając się w konstelacja zdławionego obłędu.
Wybrałem ją dawno - drogę ku zatraceniu. Błądziłem po krętych, układających się w labirynt, zakamarkach swojego umysłu. Już dawno się w nim zagubiłem i zatraciłem. Nie mogłem uchwycić tego co majaczyło na horyzoncie.
Jak długo to jeszcze potrwa?
Za każdym razem, gdy zadawałem sobie te pytanie, w symfonii dźwięków wlasnych myśli wybrzmiewał ten sam głos balansujący na granicy szeptu. I zawsze wywołał ten sam efekt. Spirala strachu zaciskała się wtedy na moim żołądku, wspinęła sie po klatce żeber, wślizgiwała się w drogi oddechowe, trafiła do przełyku, zaciskała swoje szpony na krtani. I choć wiedziałem, ze wskazówki nadal przesuwały się po tarczy zegarka - słyszałem uporczywe tik-tok w głowie - wydawało mu się, ze czas stanął w miejscu. I zawsze czułem to samo, co wtedy, gdy patrzyłem, jak dogasa blask życia ze spojrzenia mojej matki. Jak coś we mnie umiera.
Teraz jest inaczej. Zupełnie inaczej. Teraz czuję, że żyje, bo ona znowu dotknęła mojego jestestwa. Co planuje z nim zrobić? Zgnieść go pod palcami, a może sprawić, bym jak najdłużej zachował oddech w płuca?
Nie wiem, co kryje się za jej spojrzeniem - ciepło, które każe mi wierzyć w świt, czy chłód, pod którym zniknę bez śladu? Drżę na myśl, że znowu pozwolę się pochłonąć emocjom, których nie potrafię nazwać. Jedno jest pewne: jej obecność zmienia wszystko. I mimowolnie zastanawiam się, czy w tej grze uczuć jest miejsce na prawdę, czy to tylko złudzenie, które pozwala mi oddychać pełniej, nawet jeśli za chwilę znowu zabraknie mi tchu.
Pokusa. Lubiłem myśleć, że właśnie w tym istocie dla mnie była. Pokusą, zachcianką, wywołującą pragnienie, którego nie mogłem stłumić. Była obecna wszędzie tam, gdzie się pojawiała – w spojrzeniu, w przypadkowym muśnięciu dłoni, w cichym śmiechu. Nie była dla mnie jedynie osobą, raczej ideą, obietnicą czegoś, co zawsze pozostawało tuż poza zasięgiem. Każda myśl o niej była jak płomień, który raz rozpalony nie chciał zgasnąć. Wiedziałem, że podążanie za tym moze wpędzić mnie w kłopoty. a mimo to, im bardziej próbowałem uciekać, tym mocniej rozkwitało we mnie nieodparte pragnienie, by ją mieć – choćby na moment, choćby tylko po to, by sprawdzić, czy rzeczywiście jest taka, jaką ją sobie wyobrażam.
Była. Lecz zrozumienie przyszło dopiero teraz. Zdecydowanie za późno, by coś zmienić.
Kolejne słowa – nie ma żadnego teraz - i pierwszy prawdziwy uśmiech, a nie atrapa tego grymasu.
Wiec chcesz, żebym zniknął? Rozpłynął się w powietrzu, jak senna mara? Nazajutrz stał się twoim niespełnionym snem?, pytałem, nie zadając pytań; pytało czujne spojrzenie, pytały myśli kłębiące się pod kopułą czaszki, pytało serce boleśnie obijające się o żebra, ale nie usta, usta związał supeł milczenia.
Przez chwile - sekundy zamknięte w wieczności - pozwoliłem, by opadła na nas kurtyna milczenia. Ciężar jej dłoni oparty na mojej klatce piersiowej kazał mi sądzić, że mnie odepchnie. Nie zrobiła jednak tego, a ja, pod wpływem impulsu, splotłem ze sobą nasze palce, dociskając je mocniej do swojej lewej piersi. Oboje tkwiliśmy zawieszeni, w tym bezczasie, jakby świat za drzwiami, które chciała otworzyć, zamarł bezruchu. Zwolniłem uścisk z jej nadgarstka, tylko p o to, by przenieś dłoń na kark.
Tworzące się wokół nas napięcie było nieznośne, dławiące, ale też rozkoszne, trącące oczekiwaniem. Równie nieznośny był ogień wypełniający trzewia. I ta potrzeba bliskości, która sprawiała fizyczny dyskomfort. Wydawało mi się, że zaraz spłonę, a mimo to zbliżyłem twarz do jej twarz, by poczuć na skrawku skóry ciepłą mgiełkę jej oddechu i zapach, który upajał zmysły. Nasze oddechy wymieszały się ze sobą, lecz nie uśmierciłem dystansu, jaki oddzielał od siebie nasze usta. Bałem się, ze jeden niepochopny krok zniszczy lichą konstrukcję gromadzących się w nas pragnień.
Dała mi uwagę, której chciwe pragnąłem - jak miałem teraz odejść z pustymi rękami, bez pożegnania?
Nie chciałem. Nie potrafiłem.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#8
Oriana Medici
Akolici
niepokorne myśli, niepokoje
Wiek
25
Zawód
magimedyczka, genetyczka, badaczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
25
9
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
8
Brak karty postaci
09-25-2025, 22:20
soundtrack

Mężczyźni opiewali ją w pieśniach, czynili z niej przygodę, trofeum albo wojnę, lecz dla kobiety była więzieniem utkanym z pozorów wolności.
Miłość; nie znałam jej, ale zdawałam sobie sprawę, że nigdy nie poznam. W dalekich pergaminach myśli, woluminach spisanych tam, gdzie nie sięgało moje serce, spoglądałam na Helenę trojańską — obwinioną za wojnę, choć sama była raczej pionkiem w grze bogów i mężczyzn. Jej uroda, jej osoba, jej „miłość” do Parysa stały się pretekstem do rzezi, to łapczywego wyżynania niewinnych, a ona stała się więźniarką własnej legendy, zaklęta w domysłach i odczłowieczona, bo wszakże była znana z bycia czyjąś. Była symbolem, nie człowiekiem.  Była pięknem, nie osobą. Jej serce, nawet jeśli kiedykolwiek należało do niej, zostało sprzedane w imię obcej dumy i ambicji, które obrosły do rangi legendy.
Albo Ariadna, beznadziejnie zakochana w Tezeuszu, ofiarowała zdradę własnego ojca i królestwa, by ocalić mężczyznę, tylko mężczyznę.  A co otrzymała w zamian? Powiedzmy to głośno, wykrzyczmy to wręcz. Porzucenie, samotność na wyspie, rozpacz. Miłość uczyniła z niej zdrajczynię i wyrzutka, miłość odebrała jej godność. Bo to właśnie czynili mężczyźni; to właśnie robił mój ojciec mojej matce, mój dziad mojej babci i mi miał czynić mąż, nie pozwalając mi na własną siłę.  Ileż jeszcze takich historii? Medea, która z miłości do Jazona popełniła zbrodnie, a potem została zdradzona i odrzucona. Psyche, której miłość do Erosa była warunkowana zakazami, próbami i cierpieniem —  i która, by ją ocalić, musiała stracić samego siebie w bólu i wysiłku. Pandora, która otworzyła puszkę... ile jeszcze. Ile jeszcze momentów, gdy oddech ugrzęźnie pod wodą i w boleści utopi resztki nadziei na prawdziwe, ofiarcze uczucie? Pierdolona nadzieja.
I on mi ją teraz odbierał, sekunda po sekundzie bliskości.
Mocniej, boleśniej, odbierał mi dech i dusiłam się w tym uczuciu stracenia, dekapitacji totalnej, która odebrała mi poczucie istnienia czegokolwiek poza nim, poza wspomnieniem upokorzenia, które na powrót napełniało mnie chęcią zemsty.  Mężczyźni wierzyli, że to oni decydują, kiedy się zatrzymać, a kiedy odejść, ale w istocie każdy gest, każde spojrzenie było częścią większej gry, w której oboje stawaliśmy się więźniami. Dla niego byłam ideą, pragnieniem, obietnicą, którą chciał posiąść;  dla mnie on był cieniem, odbiciem dawnych błędów, przypomnieniem, że serce nie zawsze zna umiar. Dlaczego znów pragnął mnie okłamywać? Dlaczego znów zechciał się mną bawić? Tak, byłam pokusą, jakże bolało przyznanie się do tego.  Ale nie dlatego, że chciałam nią być, nie tym razem. Dlatego, że w jego oczach nigdy nie mogłam być niczym innym. I może właśnie w tym kryła się największa pułapka — nie wiedziałam, jak stać się dla kogoś czymkolwiek innym.
Jak sprawić, by ktoś mnie pokochał wybrał?
Ciepło dotyku dłoni drażniło wszelkie zmysły; nogi uginały się coraz silniej, jak gdyby niewidoczna siła docierała do mojego kręgosłupa, łamiąc go tym silnej, im silniej chciałam z tym walczyć. Czułam jego oddech, czułam, jak splata się z moim, a mimo to między nami nadal istniała przestrzeń. Niewielka, ale w tej szczelinie mieszkała cała przepaść — różnica między pragnieniem a czynem, między snem a rzeczywistością. Wystarczyłoby jedno drgnięcie, jedno pochopne zbliżenie, by rozbić tę delikatną, kruchą iluzję, którą wspólnie podtrzymywaliśmy. Czułam jego bliskość, czułam dotyk jego dłoni; kiedyś o tym marzyłam, teraz nie potrafiłam zrozumieć genezy przechodzącego wzdłuż pleców napięcia. Dla mnie to nie było darowanie, nie byłam mu ofiarna jedynie — raczej obnażona; to było niczym rozchylenie zasłony, której nie powinien dotykać nikt. Negliż, seksualność obrana z miana ledwie przyjemności. Dlatego milczałam, dlatego pozwalałam mu patrzeć, a nie dotknąć.
Nie zawsze potrafiłam być bezduszna.
Nie sięgnęłam dłonią, by je otrzeć. Pozwoliłam im płynąć, tworzyły wartkie korytarze po moich policzkach, bo wydawało mi się, że w tym bezruchu tkwi cała prawda o mnie. Krople same znajdowały drogę, rzeźbiły moją skórę niczym cienkie, świetliste bruzdy, jak rzeki drążące ślad w kamieniu. Błyszczałam, na powrót, jak niedoceniony nigdy kamień szlachetny; jak piękno skał otwierające przed wędrowcem widok na nieodkryte dotąd piękno prawdziwej natury. Wiedział tylko powłokę, zawsze widział tylko migoczące zdjęcia obdarte z zapachu lasu i wilgoci osiadającej na dnie płuc. Byłam cicha, nieruchoma, jak posąg. Tylko wewnątrz drżałam, a cisza stawała się moim krzykiem niesionym wśród pustkowia. Moją mantrą, by to nie było prawdą, bym nie złamała w taki sposób podpartej weń przysięgi. Płakało tylko ciało, to zdolne do regeneracji. Moja dusza, mój umysł, moja osoba , choć otulona cierpieniem, trwała — chłodna, nieugięta, wyrachowana, wyprostowana jak ostrze, które nawet w ogniu nie traci kształtu. Jak najszlachetniejsza stal, która mogłaby go skrócić o głowę. Patrzyłam przed siebie, wprost w jego oczy, przez łzy, a mimo to miałam wrażenie, że widzę dalej, niż kiedykolwiek wcześniej.
I tylko sekunda, ledwie zamglenie przychodzące z przymkniętych oczu. W jednej chwili powietrze zgęstniało, jakby świat przestał oddychać, a cały ciężar rzeczywistości skupił się w zetknięciu naszych warg; ciepłym, bolesnym o słonym posmaku łez. Było w tym coś dzikiego, coś, co przekraczało granice słodyczy; żar, który chciał więcej, niż mógł dostać. Moje zęby odnalazły jego dolną wargę i zacisnęły się na niej, mocno, niemal bezlitośnie; chciałam, by pamiętał. Poczułam subtelne drżenie, jakie wywołało to w jego ciele, ledwie moment uniesienia klatki i żelazny smak, który osiadał na języku niczym obietnica grzechu, której nie byłam mu w stanie podarować. Wiedziałam, że balansuję na granicy bólu i rozkoszy, że każde kolejne pociągnięcie mogło być albo karą, albo nagrodą.
A ja pozostawiłam go o suchym pysku, tak bardzo chciałam, by skomlał. Odsunęłam się, spokojnie z uśmiechem współgrającym z ledwie widocznym czarnym zarysowaniem makijażu w świetlistej poświcie spływających łez.
—Czeka na mnie .
I choć nie pamiętałam jego imienia, to nie musiałam. I tak plułabym krwią, zagryzając zęby i próbując nie mówić twojego.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#9
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
09-27-2025, 15:51
Na chwilę zamieram bez ruchu. To, co wcześniej było priorytetem, przestaje nim być, gdy dostrzegam na jej skórze wilgotną ścieżkę malowaną przez łzy. To co widzę w jej oczach to ból, którego nie potrafi ukryć, czy kolejny akt świadczący o tym, że poddała się złości, jaka wcześniej wybrzmiewała w jej słowa?
Odpowiedź nie nachodzi, za to nasze usta, z jej inicjatywy, spotkają się na krótkim dystansie oddechów, zamykając się w słodko-gorzkim objęciu pocałunku. Ciepłym, bo wyczekiwanym i jednocześnie bolesnym. Jej usta smakowały zarówno słodyczą, jak i słonym posmakiem łez. Było w tym coś nieprzyzwoitego, coś co wychodziło poza granice pragnienia i cos, czego nie dało się poskromić; bił od niego żar, który domagał się ujścia, ale także tęsknota, która nie miała już dokąd pójść; tęsknota, której ani nie mogłem zdefiniować, ani odnaleźć jej źródła - za czymś, czego już dawno nie było.
Czując, jak łapie w zęby moją dolną wargę i gryzie ją do krwi, poczułem, jak przez moje ciało przechodzi dreszcz - nie tylko przyjemności, lecz świadomości, przed którą uciekałem, aż do tej chwili. Pierwszy raz uderzyła mnie we myśl, że może źle zinterpretowałem sen, który przyśnił mi się tej nocy. I niepokój, jaki poczułem, zaraz po nagłym przebudzeniu i który towarzyszył mi aż do tej chwili. Wydawało mu się ,ze to o czym śniłem było ostrzeżeniem, lub cieniem moich własnych lęków, które zbyt długo ignorowałem, lecz teraz - między jedną a druga wymianą spojrzeniem - te wrażenie zaczęło się ode mnie oddalać.
Wcześniej sądziłem, że ruiny, po których stąpałem, to zgliszcza mojego serca, wygasłych żar minionych uczuć - to przed czym uciekałem, ale nigdy nie udało mi się utrzymać takiego dystansu, by znaleźć się poza ich zasięgiem. Teraz mogły symbolizować coś innego - stały sie pejzażem tęsknoty za tym, co bezpowrotnie przeminęło, obrazem naciągniętym na płótno nostalgii, za czymś, co już nie istnieje. Jeśli rzeczywiście tak jest, każdy element mojego snu rozświetla nowe znaczenie - dźwięk wiolonczeli jako zachęta do konfrontacji ze wspomnieniami, które, choć wyblakły, wciąż tliły się pod powierzchnią codzienności. Odłamki szkła, które zaciskałem w dłoni, nie były już tylko symbolem bólu, lecz próbą zamknięcia drzwi, które przez długie lata pozostawały uchylone. Dziewczyna, z której gardła wylatują ćmy, to obraz niespełnionych słów, niewypowiedzianego żal i uczuć, które nigdy nie znalazły drogi na światło dzienne. Jej rysy twarzy nie były przypadkowo. Teraz, gdy nasze oddechy próbują złapać wspólny rytm, wyczuwam ich obecność - unosiły w wokół nas, lekkie i ulotne jak nocne motyle jak cichy szept przeszłości tkwiący w naszym milczeniu.
Mrukliwy pomruk wydobywa się z wąskiego kartelu mojej krtani, gdy odrywa usta od moich warg i odsuwa się na odległość, która nie zwraca jej przestrzeni osobistej, ale napawa ją obłudnym poczuciem kontroli nad sytuacją. Ta rozłąka, chociaż krótka i, w tej niewielkiej przestrzeni, jaka nas oddziela, nic nieznaczna,, którą mogę w każdej chwili przerwać, sprawia mi wręcz fizyczny ból.
Tęsknota, która mnie nie wypełnia, wymyka się poza pragnieniem bliskości – szarpie mną od środka, rozlewa się we mnie niczym palący ogień, którego nie potrafię ugasić. Gdy ona odsuwa się ledwie o parę centymetrów, wciąż pozostając w zasięgu mojego wzroku i dotyku, jej obecność staje się czymś nierealnym, niemalże mirażem. Każda sekunda, gdy nie czuję jej przy sobie, odciska się na mojej skórze bolesnym brakiem. Czuje napięcie pulsuje pod jej powierzchnią - drażni nerwy, ściska krtań. Jej zapach, wyczuwalny w każdym hauście nabieranego do płuca powietrzu, sprawia, że pragnę wchłonąć go całym sobą, Pragnę więcej – pragnę, by jej zapach wsiąkł w sploty skóry, by otulił mnie swoim ciepłem. Marzę, by zostawiła na mnie ślad swojej obecności.
To pragnienie wdziera się we mnie bezlitośnie, kłócąc się ze zdrowym rozsądkiem – z tym, czego pragnę i tego, czego nie mogę mnie. Bliskości, której nie powinienem doświadczać, jest jak zakazany owoc, a ten pocałunek, krótki i niedokończony, obietnicą grzechu, którego ona nie może, nie chce lub nie powinna spełnić. Jednak we mnie zostawia głód, który wzmaga się z każdą chwilą rozłąki. Moje ciało tęskni za nią bardziej niż dusza, domaga się jej ciepła, dotyku, oddechu na szyi. Każdy fragment mojej skóry pamięta jej dotyk, a im bardziej jest nieobecna, tym wyraźniej odczuwam ból – jakby brakowało mi powietrza.
Wiem, że nie powinienem sięgać po więcej, wiem też, że to uczucie jest niebezpieczne i może przynieść zgubę, a jednak czy sen nie namawiał mnie do skrócenia tego dystansu?
Krótkie, wymowne czeka na mnie skutecznie zachęca mnie do podjęcia decyzji, która jeszcze sekundy wcześniej zetknęła się z oporem moich wątpliwości; byłem rozdartym pomiędzy potrzebą bliskości a tym, że nie zapanuję nad kotłującymi się we mnie emocjami. Jeszcze przed chwilą wahałem się, błądząc pomiędzy tym, co słuszne, a tym, czego pragnę. Szept sumienia próbował stłumić ten narastający zew serca, lecz był tylko cichym pomrukiem, podczas gdy serce dudniło w mojej piersi, coraz głośniej i głośniej, aż w końcu zagłuszyło wszelkie racjonalne myśli.
Przegrywam ze sobą. Z każdą sekundą coraz mocniej doświadczam tej słodko-gorzkiej klęski- sumienie niknie, a ja daję się pochłonąć emocjom. Namiętności, która przejmuje kontrolę, prowadząc mnie w lepki mrok pragnień.
To impuls, ledwie chwila trwająca dwa uderzenia serca; obejmują ją w pasie, przyciągam, by przytrzymać ją przy sobie dłużej, by odciąć jej drogę ucieczki i wtedy odnajduje swoim wargami jej wargi. Oddech przyspiesza i po chwili gubi się w jej ustach, serce mu wtóruje, bijając jak oszalałe czuje się tak, jakby spotkał się z częścią siebie, za którą rozstałem się dawno temu i za którą tęskniłem przez całe dotychczasowe dorosłe życie. Gdy pogłębiam pocałunek, narastała w nim świadomość, że to nic nieznaczny, to chwilowa namiętność podszyta pragnieniem– nic innego jak desperacka próba uchwycenia tego, co straciłem, powrotu do nadziei, którą dawno przestałem w sobie nosić i której nie powinno już we mnie być.
- Idź do niego – mruczę w jej rozchylone wargi, dotykając kciukiem jej wilgotnego od łez prawego policzka. – Nie pozwól mu uschnąć z tęsknoty.
Co ja robię? Sprawdzam czy wybierze tego, który na nia czeka, czy mnie?
Nie mogę jej przecież dać nic więcej poza kilkoma chwilami obłudnego szczęścia zamkniętych w ulotnych podrygach serca.
Nigdy nie mogłem dać nic więcej.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#10
Oriana Medici
Akolici
niepokorne myśli, niepokoje
Wiek
25
Zawód
magimedyczka, genetyczka, badaczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
25
9
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
8
Brak karty postaci
09-29-2025, 23:05
Nie wiedziałam, czego chcę, a może wiedziałam aż za dużo, tylko moje myśli rozlewały się jak atrament po papierze, rozmywając litery, zanim zdołałam je odczytać. Mężczyźni byli zawsze ruchem wahadła — raz powracali, raz odchodzili, a we mnie coś pękało, by zaraz rodzić się od nowa, jakby serce moje zbudowane było ze szkła, które lubiło rozpadać się, by natychmiast podjąć próbę scalania. Na marne. Tego się nauczyłam, to obserwowałam od lat. Czym była miłość, naprawdę? Choć przeczytałam tyle ksiąg, czułam, że żadna nie napisała tego za mnie. Ani Petrarka w sonetach, ani Goethe, ani nawet Dante prowadzący Beatrycze przez kręgi nieba. Ich miłość była światłem albo udręką, ale zawsze miała kształt. Moja — była mgłą, która zmieniała kontury w zależności od tego, jak na nią spojrzałam, a najbardziej to chciałam nie spoglądać. Każde słowo o uczuciach drżało mi w gardle, stawało się popiołem, zanim zdążyło nabrać sensu. To było tchórzostwo, wyparcie, a może tylko c h o r o b a serca, które zbyt długo biło w rytmie powrotów i ucieczek. Byłam jak Eurydyka cofana do cienia i jak Orfeusz, który nie potrafił nie obejrzeć się za siebie. Uciekałam nie tylko od tego, uciekałam od wszystkiego, co przypominało mi o mojej człowieczej formie, odległej od tego jaką iluzję chciałam tworzyć.
A on. On znał mnie wtedy, gdy byłam słabsza, a może bardziej naga wobec świata, niż teraz potrafię to przyznać. Patrzył na mnie tak, jak patrzy się na coś, co jeszcze nie ma kształtu, a dopiero próbuje go znaleźć. On znał mnie od tej strony, którą potem ukryłam. Znał drżenie mojego głosu, niepewność kroków, kruchość spojrzeń. Wiedział, że byłam delikatna, i to wystarczyło, bym czuła się wobec niego obnażona. Może dlatego nigdy później nie potrafiłam już pozwolić nikomu patrzeć na mnie tak głęboko — bo Morty znał prawdę, którą reszta świata miała zobaczyć dopiero później, przefiltrowaną przez maski. Nienawidziłam go za to.
A ja czułam, jak w tej desperacji jest coś więcej niż sam żar ust, coś, czego on sam nie chciał nazwać. Wiedziałam, że pragnienie bywa kłamcą, wiedziałam, że wpuszczało nas w otchłań, w której nie moglibyśmy się odnaleźć. Ale pozwoliłam mu na to. Smak mieszał się ze wspomnieniem dawnych słów, nigdy niewypowiedzianych, a ciepło rozlewało się falami, aż po kręgosłup. Była w tym gwałtowność, która mogła zranić, i miękkość, która koiła. Pragnęłam tego, ale było w tym leczenie ego, którego nie potrafiłam określić. Nie było ścian, nie było cienia, była tylko ta gęstość, to napięcie, ten gorzki i słodki zarazem smak, który mówił więcej niż wszystkie zdania, jakie mogliśmy sobie kiedykolwiek wypowiedzieć. Była tylko jego krew i słowa, które padły z moich ust, a które spotkały grząski grunt
— Idę —  odpowiedziałam, nie zagłębiając się w jego słowa. Nie wchodząc w tę grę, w której jego obraz straciłby w moich oczach. Bo ceniłam i uwielbiałam go wówczas takim, jakim był.  Akceptowałam w pełni; każde tak, każde nie. Krew, nazwisko, pasje i emocje. I nigdy nie sądziłam, że będę w stanie, ale byłam i teraz  czar prysł wraz ze słowami, które opadły tak naiwnie, głupio, dziecięco wprost. Jakby miał wręcz tupnąć nóżką  w niuansie niezadowolenia.
— Mam nadzieję, że ktoś kiedyś pokocha cię tak, jak ja potrafiłam.
I łgałam sama sobie, jakbym pragnęła wnieść w swoje życie większy tragizm. Odwróciłam się, dłoń zdejmując z jego klatki, łzy przecierając ostatkiem rozsądku, nim krzyk rozniósł się wzdłuż pustej ulicy. I chciałam się odwrócić, zobaczyć moment, w który obserwuje mnie idącą do kogoś innego. Ale bałam się spojrzeć, bałam się powiedzieć cokolwiek więcej niż ledwie powitanie, gdy pocałunek spoczął na obcych ustach, zimniejszych, obarczonych drażniącym zarostem.  I tylko to pytanie, krótki półkrzyk opadający na puste ulice Birmingham.
A ten to kto?
No kto, kim Oriana dla Ciebie był? Dlaczego odpowiadasz — nikim, dlaczego spoglądasz na niego ostatni raz, wędrując spokojnie w stronę ciemności. Dlaczego chcesz, by za tobą poszedł i dlaczego wiesz, że tego nie zrobi?

Kochałam Cię, Morty Dunham.
Nigdy na to nie zasługiwałeś.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek
Strony (2): 1 2 Dalej


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 14:02 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.