• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > Domostwa > Londyn, Pokątna 10/7 > Kuchnia łączona z salonem
Strony (2): 1 2 Dalej
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
09-21-2025, 14:57
Kuchnia łączona z salonem
To najbardziej przestronne pomieszczenie w całym mieszkaniu. Na ścianach króluje odsłonięta cegła, podłogę pokrywa betonowa wylewka, której wizerunek ociepla dywan. Wysokie, pozbawione firanek okna wpuszczają dużo światła, podkreślając przestronność wnętrza. Centralny punkt pomieszczenia zajmuje salon, wyposażony w skórzaną kanapę i dwa pasujące fotele – wygodne, harmonizujące z resztą wystroju oraz stolikiem pośrodku. Stałym elementem wystroju stały się rozliczne rośliny w donicach. Po lewej stronie, w pobliżu dużego okna, znajduje się jadalnia, umeblowana w stół z drewna i cztery krzesła. W głębi pomieszczenia zaprojektowano aneks kuchenny, którego industrialny charakter podkreślają metalowe półki, surowe fronty szafek oraz funkcjonalny układ.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Manon Baudelaire
Śmierciożercy
normal is an illusion. what is normal for the spider is chaos for the fly.
Wiek
25
Zawód
alchemiczka w szpitalu św. munga
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
0
10
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
23
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
7
Brak karty postaci
09-21-2025, 20:44
12 III '62

Liczyła, że tym razem nie zrobi jej na złość. Że będzie to jeden z tych razów, gdy przyjemnie zaskoczy się postawą wiolonczelisty, że może dzisiejszy wieczór będzie im dane rozpocząć w przyjemnej atmosferze. Stukot butów na obcasie niósł się po klatce schodowej kamienicy o numerze dziesiątym przez jakiś czas, aż ustał, ustępując miejsca kilku sekundom ciszy. Ta z kolei została przerwana chaotycznymi brzdęknięciami kluczy przesuwanych pomiędzy smukłymi palcami, aż wreszcie w przestrzeni klatki schodowej rozległo się wyraźne szczęknięcie otwieranego zamka.
Nie zdejmowała butów, choć mogłaby, przecież czuła się w tym mieszkaniu tak swobodnie, jak we własnym. Było to w końcu ich miejsce, kwiaty stojące w wazonie, pochylające się pod ciężarem toczącej je śmierci, przyniosła tu ostatnim razem. Dziś miała w dłoniach kolejny bukiet, kilka wysokich, kolorowych główek hiacyntów w otoczeniu gipsówki. To właśnie ku wazonowi skierowała swe pierwsze kroki, ułożyła świeży bukiet ostrożnie na drewnianym blacie, aby bezceremonialnie chwycić nieświeże łodygi w dłoń i zabrać je w ich ostatnią podróż — do śmieci. Świeże kwiaty spoczęły w świeżej wodzie, pozwalając Manon przejść do kolejnych czynności.
Zsunęła ciemny płaszcz z ramion, zamiast odwiesić go na wieszak, przerzuciła go przez kanapę. Skóra chętnie chłonęła zapach jej perfum, kompozycji o wybijających się nutach wiśni, wanilii i kawy. Zapach zostanie na długo po jej wyjściu, drażniąc Mortimera za każdym razem, gdy będzie chciał odpocząć na meblu. Dokładnie o to jej chodziło. Jasna, satynowa koszula wciśnięta w bordową, plisowaną spódnicę pozostawała niezakryta przez ciemne włosy Baudelaire, które zostały spięte w niski kok, zaraz nad karkiem. Rzuciła na siebie zaklęcie ochronne, jedno z pierwszych, których uczono panny z młodych domów, aby uchronić je od zabrudzeń. Idealna prezencja jest obowiązkowa, mówiła matka, a po niej powtarzała to Manon. Czuła zresztą podskórnie, że to także stanowiło jeden z powodów, dla których Dunham wciąż pozostawał w jej orbicie.
Czas pozostały do umówionej godziny spędziła w części kuchennej. Pchana głupią nadzieją, że wiolonczelista stanie na wysokości zadania, pragnęła wynagrodzić mu swoje nagłe żądanie. Potrafiła przecież być dla niego miła. Nawet więcej, niż miła. Poświęcała się dla niego na sposoby, których istnienia kiedyś sobie nie wyobrażała, tak jak nie wyobrażała sobie siebie w roli gospodyni domowej, czekającej na powrót mężczyzny do domu. Przez twarz kobiety przemknął cień irytacji na tę myśl, to on powinien czekać na mnie, nie na odwrót. Następnym razem to życzenie wyrazi mu w swoim liście, dziś, gdy nakrywała do stołu, było już na to za późno. Dochodziła godzina dziewiętnasta, po ściance kieliszka płynął strumyk czerwonego, półwytrawnego wina, w którym zamoczyła swoje usta, chcąc ocenić temperaturę i smak. Idealne. Z talerzy, na których wyłożyła już posiłek, półprzezroczystą smugą ulatniał się gorąc, sygnalizujący gotowość do spożycia.
Nikt jednak nie nadchodził. Klatka schodowa pozostawała dziwnie cicha, nie zwiastowała obecności kogokolwiek, a już na pewno nie przy drzwiach. Manon swobodnym jeszcze krokiem podeszła do jednego z wysokich okien, spoglądając na ulicę w nadziei, że dostrzeże na niej znajomą sylwetkę, pospiesznie zmierzającą w kierunku bramy. Na Pokątnej było przedziwnie pusto, częściowo wytrawny profil wina pozostawił w jej ustach cierpki posmak. Ten rozlewał się na resztę jej ciała; sięgał dalej, im więcej minut minęło od umówionej godziny, aż wreszcie, gdy sięgał już do stóp czarownicy, która w międzyczasie postanowiła spocząć na kanapie z ponownie zapełnionym kieliszkiem w dłoni, irytującą ciszę przerwało szczęknięcie zamka.
Nie podnosiła się, za swoimi plecami pozostawiając wystygnięte jedzenie, a także przechodzącego mężczyznę. Palce zacisnęły się mocniej na kieliszku, gdy zakładała nogę na nogę, próbując opanować targające jej duszą emocje. Przynajmniej jeszcze.
— Martwiłam się, mon cheri — głos kobiety wybrzmiał słodko, zbyt słodko, co powinno niepokoić bardziej, niż nagły wybuch złości wymieszanej z frustracją. Nie odchylała głowy w tył, by móc na niego spojrzeć, nie zmieniała ułożenia ciała. Tylko palec wskazujący lewej dłoni powoli przesuwał się po krawędzi kieliszka, w niemalże czułym geście. — Na pewno zatrzymało cię coś ważnego. Opowiesz mi o tym? — poklepała delikatnie miejsce obok siebie w zapraszającym geście. Przywdziała na usta ciepły uśmiech, zielone oczy miały spoglądać na niego z ciepłą troską kochanki; kochanki, którą znał na tyle, aby wiedzieć, że w im większe skrajności wpadała, tym gorzej.
Dla niego.
by the pricking of my thumbs, something wicked this way comes
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
09-21-2025, 22:55
Nie mógł zarzucić Sybilli wyczucia czasu. Zjawiła się na horyzoncie, gdy dopijał drugą kawę. Zastukała dziobem o szybę, informując go o swojej obecności, chociaż Dunham był pewny, że najchętniej wbiłaby go w jeden z jego palców. List nakreślony ręką Manon był ostatnim czego się spodziewał. Przeczytał jego treść raz jeszcze, powoli, starając się wyłowić z niej coś więcej niż tylko zwykłe słowa. Gdy dotarł do fragmentu, w którym wyraźnie nalegała na spotkanie, zaklął cicho w duchu. Spodziewał się, że prędzej czy później będzie na niego naciskać, ale nie przypuszczał, że, choćby przez wzgląd na okoliczności, zechce zorganizować wszystko od ręki. Od tygodnia widywali się jedynie w przelocie. Ona miała poranne dyżury - wstawała, gdy miasto jeszcze spało, a pierwsze promienie słońca ledwo przecierały się przez ciężkie zasłony ich wspólnej przestrzeni życia. On z kolei wychodził z łóżka najwcześniej po dziesiątej, niezdolny do wcześniejszego podniesienia powiek, nawet gdyby śnił mu się najbardziej proroczy ze snów. Żaden zwiastun, żaden podszept intuicji nie był zmusić go do wyplątania się o tak nieludzkiej godzinie jak szósta rana. Nawet słodycz jej pocałunków, które składała na jego wargach. Nawet jej dotyk, który palił go w skórę, za każdym razem, gdy błądziła dłońmi po jego ciele.
Miasto zaczynało stopniowo poddawać się zmierzchowi, gdy Morty opuścił gmach teatru. Na ulicach pojawiły się długie, rozmyte cienie, budynki otulił półmroku, jakby same wyczekiwały tej chwili wytchnienia. Zerknął na srebrzystą tarczę zegarka - była siedemnasta trzydzieści. Ciut złośliwy śmiech przemknął mu pod nosem, bo wiedział, że znowu wystawia jej cierpliwość. Lubił ten dreszcz niepewności, który czuł, wiedząc, że trzyma ją w stanie zawieszenia, igrając z jej uczuciami.
Gdy przemierzał ulice, te nadal pulsowały resztkami dziennego gwaru, lecz powietrze gęstniało od nadchodzącej nocy. Latarnie zapalały się powoli, z trudem przebijając się przez granatowy welon zmierzchu, który z każdą minutą oplatał miasto coraz ciaśniej. szedł powoli, wdychając zapach wilgotnego bruku. Wiedział, że igra z ogniem. Wystarczyłaby iskra, by pożar, który od dawna tlił się w jego kochance, rozgorzał na nowo do rozmiaru pożogi. Raz już się o tym przekonał, gdy zazdrość i naiwna wiara w absolutną kontrolę nad nim popchnęły ją do czynu, który połączył ich jeszcze mocniejszym supłem zależności, jaki czasem zbyt mocno zaciskał sie na jego szyi, odbierając mu luksus oddechu.
W porywach dobroci serca zastanawiał się nad tym, czy nie zaopatrzyć się w bukiet kwiatów w mijanej pod drodze kwiaciarni, lecz po chwili się zreflektował, podejrzewając, w jakim kierunku popłynęłyby wówczas jej myśli. Ostatecznie zameldował się pod drzwiami swojego mieszkania z rumianymi od chłodu policzkami i pustymi rękami. Poprawił futerał suwający się z ramienia i przekręcił klucz w drzwiach. Otworzywszy je, został powitany przez zapach świeżo ugotowanego posiłku. Między jego brwiami pojawiła się zmarszczka, gdy jej wzrok spoczął na nakrytym do posiłku stole. Nie dala mu chwili na refleksje. Jej słodki - zbyt słodki - głos rozległ się w przestronnej przestrzeni wielofunkcyjnego pomieszczenia. Nie odpowiedział od razu. Najpierw zdjął buty, zdjął ostrożnie futerał z wiolonczelą i oparł go o ścianę.
- Niepotrzebnie, zawsze znajdę do ciebie drogę, mon amour – zapach jej perfum dotarł do jego nozdrzy, gdy znalazł się w połowie drogi do zajmowanej przez nią kanapy, a to sprawiło, że chciał odnaleźć swoimi ustami jej usta i zamknąć je w wyduszającym dech w piersi pocałunku, lecz zdusił w sobie tę pokusę, prognozując, że ją ze sobą współdzielili. Ostatnio - od kilku dni - odkrył w sobie nowe pokłady cierpliwości. -  Co to za okazja? – zapytał i poluzował wiązanie krawatu, by po chwili zdjąć go przez głowę i rzucić na stojący w rogu pokoju fotel; łatwo mógł sobie wyobrazić, jak próbuje go nim udusić, równie chętnie on kładł dłonie na jej szyi i przyduszał ją aż do momentu, kiedy na moment traciła oddech w płucach.  - O próbie do sobotniego recitalu, która przeciągnęła się o dwie godziny? Zapomniałaś już, jakie to jest dla mnie ważne? - trochę minął się z prawdą; nie miał dzisiaj próby, nie mógłby skupić rozbieganych myśl na niczym konkretnym, nie w obliczu sensacji, jaka dotarła do jego uszu. Nie, gdy podczas zaprzysiężenia Ministra pojawił się ten, którego poglądy wytyczyły nową ścieżkę w jego życiu. Wiedział, że to tylko plotki, które wymagały pilnej weryfikacji, a mimo to nie mógł stłumić euforii, jaka wybijała szybkie akordy w jego klatce piersiowej.  – Co to? – jego beztroski ton kontrastował z unoszącym się w przestrzeni napięciem. Wyjął spomiędzy jej palców kieliszek, siadając tuż obok. – Otworzyłaś nową butelkę? – nie czekał aż potwierdzi lub zaprzeczy. Zbliżył usta do krawędzi szklanki, by po chwili nawilżyć je winem.
Czuł na sobie jej wzrok – czuły, przepełniony obłudnymi iskrami troski.  Ten, który często przeobrażał się w dziką furię; jakie tym razem przybierze kształty? Spodziewał się najgorszego. Nawet curcio wyprzedzające wybrzmiewającą w jej słowach złość.
- Całkiem smaczne. Lepsze od poprzedniego - zlizał koniuszkiem języka posmak wina z ust, zaraz dekorując je promiennym uśmiechem. Takim, który sięgał spojrzenie. Nie mógł stłumić radości dotykającej najwrażliwszych strun jego duszy.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Manon Baudelaire
Śmierciożercy
normal is an illusion. what is normal for the spider is chaos for the fly.
Wiek
25
Zawód
alchemiczka w szpitalu św. munga
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
0
10
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
23
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
7
Brak karty postaci
09-23-2025, 20:53
Czasami łapała się na myśli, że zamieniłaby się z nim na żywota. Że chętnie zostałaby w łóżku na dłużej, zakopana w pościeli pachnącą nimi jeszcze dłużej. Równie prędko musiała jednak rozgniatać ową myśl w swojej głowie. Pozostawiona sama sobie byłaby zaczątkiem dekadencji i lenistwa, na które nie mogła sobie pozwolić. Kochała swoją pracę, więc poranne pobudki wpisły się w jej rutynę bez najmniejszej trudności. Ba, czasem lubiła przysiadać na skraju łóżka i przyglądać się śpiącemu mężczyźnie. Był wtedy taki spokojny. Niewinny. Bezbronny. Mogłaby zrobić z nim, co tylko chciała, dać upust najgorszym z kłębiących się w jej czaszce fantazji. A jednak za każdym razem, gdy zwracała się w stronę swojej różdżki, palce odmawiały sięgnięcia ku niej. Usta zaciskały się, niezdolne do wypowiedzenia tragicznej klątwy. Coś, czego okropnie w sobie nie lubiła, nie pozwalało jej na skrzywdzenie go. Nie, gdy nie był świadomy niebezpieczeństwa. To, odbijające się w jego oczach, było jednym z najsłodszych widoków.
Pozostawało jej więc nachylenie się nad jego twarzą, złożenie kilku pocałunków na wargach, przesunięcie zewnętrzną częścią dłoni po nagiej skórze jego ramion. Zapamiętanie go, w detalach, jakby bała się, że już nigdy do niego nie wróci. A przecież wracali do siebie cały czas. Raz on, innym razem — jak tego wieczoru — ona.
Coś drgnęło, w samym środku jej duszy, gdy usłyszała odkładany futerał. Potrafiła rozpoznawać Dunhama nie tylko po jego krokach, ale także po mniej istotnych dźwiękach. Kąciki jej ust drgnęły na moment, w wyrazie zadowolenia, lecz uśmiech nie miał czasu zadomowić się na jej ustach na stałe.
— Obiecaj mi — wypowiedziała ciszej, gdy tylko znalazł się w zasięgu jej wzroku. Skupiła go na jego twarzy, na oczach, które powinny powiedzieć jej zdecydowanie więcej, niż słowa, które rozbrzmiewały w cichej przestrzeni kuchni łączonej z salonem. Na sekundę opuściła wzrok ledwie kilka milimetrów niżej — na rumieńce malujące się na jego policzkach; spoglądała na nie z zazdrością, to wszak ona powinna je wywołać, muskać je swym dotykiem, a nie bezmyślny wiatr. — Że zawsze znajdziesz drogę do mnie — dokończyła, tylko na moment odwracając od niego wzrok, aby podążyć za trajektorią lotu krawata. Sprytnie, ma cherie.. Postanowiła zmienić pozycję. Oparła lewe ramię o oparcie kanapy, obie nogi zgięte w kolanie oparła o siedzenie, stopy kierując ku pośladkom. Z jej ust nie schodził niemalże anielski uśmiech, gdy sięgnęła dłonią pod materiał swojej koszuli, aby wyciągnąć z niej ozdobny kawałek papieru. Bilet na sobotni recital, kupiony przez nią w zeszłym tygodniu. — Jak mogłabym zapomnieć o tak ważnej dacie? Tak nisko mnie cenisz? — chwilowo mimo uszu puściła jego pytanie o okazję, zanurzając się na jakimś czas w udawanej bolączce. Kto by pomyślał, że ktoś tak jej bliski jak wiolonczelista pomyśli, że mogłaby zapomnieć o występie, którego dzień w jej prywatnym kalendarzyku zaznaczony został na czerwono. Nie mogła pozwolić mu o sobie zapomnieć, musiał czuć na sobie jej spojrzenie, słyszeć charakterystyczne tempo, w którym obcasami butów uderzała o drewniany parkiet. Pozwoliła mu zabrać ze swej dłoni kieliszek z winem, nawet zamoczyć w nim usta. Oczekiwała na jego wyrok, przechyliła nawet głowę w bok, ku swemu prawemu barkowi. Czasami bywał niesamowicie naiwny, a wszystko to dlatego, że jeszcze nie zdarzyło się jej dolać trucizny do wina. Powinna spróbować, tylko z ciekawości. Ale zawsze znajdowała lepsze sposoby rozrywki. Takie, które w pewien okropny, nienaturalny sposób, spełniały zachcianki ich obojga. W pozorze spokoju dotarła do końca przedstawienia; może wytrzymałaby dłużej, gdyby nie jego język, oblizujący smak wina z warg Dunhama. Czasami w jej głowie pojawiała się myśl, że była zupełnie nienormalna. Zazdrościła podmuchom wiatru, że pod jej nieobecność gładzą jego policzki. Zazdrościła językowi, który zbierał krople wina przeznaczone dla niej. Ale to przecież było dla nich normalne. Inni nie musieli zrozumieć, zapewne nie zrozumieją nigdy praw, którymi rządziła się ich relacja.
Praw, które nakazały jej prędkie działanie. Wykorzystując to, że usiadł obok, prędko zmieniła swoją pozycję. Kolana, które do tej pory pozostały złączone, rozdzieliły się, a ciało Manon wykonało pewny ruch w przód. Dzięki temu jedno z kolan przesunęło się nad nogami Mortiego, pozwalając kobiecie usiąść okrakiem na jego udach. Ciężar ciała oparł się na kolanach, ustawionych po obu stronach jego bioder. Z ust kobiety zniknął niewinny, troskliwy uśmiech, ustępując miejsca drapieżnemu półuśmiechowi, gdy odebrała mu kieliszek, trzymając go za nóżkę. Lewa dłoń sięgnęła włosów muzyka, palce przesunęły się po miękkich kosmykach, gdy nachyliła się nad jego uchem.
— Całe miasto huczy o powrocie Grindelwalda — wyszeptała wprost w jego ucho, wcześniej otaczając je swym ciepłym oddechem. Na dowód swych słów wygięła plecy w tył, na oślep uderzając kieliszkiem o krawędź stolika. Dźwięk tłuczonego szkła na moment sprawił, że wstrzymała oddech. Resztki wina polały się po krawędzi stolika, po dłoni Manon, która trzymała teraz jeden, nieregularny, acz ostry fragment szkła. Odsunęła twarz od niego, spoglądając przez ramię na swoje dzieło. — A ja prosiłam cię, żebyś się nie spóźniał — syknęła, prostując plecy, a dłoń trzymającą szkło zbliżając do skóry jego szyi. Szkło dotknęło jej wreszcie, jednak Manon specjalnie nie wybrała okolicy aorty. Nie naciskała na wrażliwe tkanki, przynajmniej jeszcze. Chciała tylko, aby czuł nierówną krawędź szkła na sobie, aby miał świadomość, że jeżeli zacznie się wierzgać, wyrządzi sobie więcej krzywdy. — Czasem mam wrażenie, że wcale mnie nie słuchasz. Że nic dla ciebie nie znaczę — dopiero wtedy lewa dłoń kobiety spoczęła na wciąż rumianym od wiatru policzku mężczyzny. Sama Manon nachyliła się nad nim, ostrożnie opierając czoło o to jego. — Ale to nieprawda. Nie potrafiłbyś beze mnie żyć — stwierdzenie, bo nie pytanie, przypieczętowane zostało muśnięciem jego warg, zbyt zachłannym, aby mogło być kalkulowane. Zbyt głodnym, zbyt spragnionym, aby mogło być narzędziem manipulacji.
Mortimer Dunham był — czy tego chcieli, czy nie — największą słabością Manon Baudelaire.
by the pricking of my thumbs, something wicked this way comes
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#5
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
09-24-2025, 21:16
Obiecaj mi, że zawsze znajdziesz do mnie drogę.
Nie powinien składać obietnic, który być może nie będzie potrafił dotrzymać. Nie powinien, bo-
Przygryzł wnętrze policzka. Pamiętał, jak obiecał, że sie do niej nie zbliży. Nie podejdzie, by się nie sparzyć. Nie zrówna z nią kroku, spojrzeniu, oddechu i - w końcu - ust. Nie przejdzie przez te drzwi. Ale jednak przez nie przeszedł. Założył kosmyk za jej ucho. Ujął jej twarz w swoje dłonie. I przekonał się jak smakuje. I to było najlepsze, co mogło mu dać złamane słowo.
Chcesz być Rzymem mojego życia, ma chère?, chciał zapytać żartobliwe, ale w porę ugryzł się w język. Chciał do niej podejść, spleść ze sobą ich palce i wyszeptać jej prosto do ucha, że jeśli potrzebuje gwarancji, może złożyć wieczystą przysięgę choćby zaraz, lecz tego nie uczynił. Zawahał się tylko przez chwile i ta chwila przeważyła.
- Masz moje słowo - powiedział, bo to wszystko, co obecnie mógł z siebie wykrzesać. Potem było trochę lepiej. Tylko trochę. Kąciki ust uniosły się w górę pod wpływem uśmiechu, gdy sięgnęła do swojego dekoltu i zaraz wyjęła z niego bilet. Wiedział, że pamiętała, a mimo to zaryzykował pytaniem. Lubił stąpać po cienkiej lince jej cierpliwości; lubił przesuwać jej granic, patrzeć, jak gniew płonie w jej spojrzenie. Naprawdę to lubił, ale teraz chyba powinien być bardziej powściągliwy w słowach. Przemawiał za tym jej przepełniony troską uśmiech.
I chyba dlatego nie odpowiedział na jej pytanie, tylko wyjął kieliszek spomiędzy jej palców i w geście całkowitej ufności - wcale nie - zamoczył usta w winie. Wydawało mu się, że jego smak korespondował z jej nastrojem. Zawsze mogła skroplić jego zawartość trucizną. Oblizanie językiem warg było taktycznym posunięciem. Podziałało. Manon stanęła na wysokości zadania, zbliżyła się. Poczuł przyjemny dreszcz spływający po linii kręgosłupa, gdy na moment załapał ją za kark i przytrzymał przy sobie, chłonąc jej zapach. Potrzebowała czegoś więcej?
Oczywiście. Nie bez powodu przygotowało to wszystko, co zostawili za swoim plecami. Obwieściła mu to ciepła mgiełka oddechu przy skórze i cichy szept przy ucho. Zadrżał – ni to z powodu jej bliskości, ni z powodu słów – nazwiska – które padło.
On wrócił. Gellert Grindelwald w r ó c i ł. Ale czy na pewno?
- Całe? Do mnie te pogłoski nie dotarły. To informacje z pierwszej ręki?
Poniewczasie zorientował się, jak Manon chce ukarać go za ten mały występek, jakim było spóźnienie. Miał żal do niego, że kolacja wystygła? Nie przejmował się tym w ogóle. To nie tęsknoty żołądka chciał zapełnić. Towarzyszył mu głód zupełnie innego rodzaju. Ten, którego nie zaspokoją największe pieszczoty podniebienia. Ten, który tkwił w jego wnętrzu. Ten, który domagał się uwagi. I ten, który ugasić mogła tylko ona; ciepłego swojego dotyku i słodkimi smakiem ust.
Mówiła, a kiedy wyrzucała ostrzegawczym sykiem kolejne słowa, ledwo panując nad drżeniem głosu, jej dłoń, uzbrojona w kawałek szła, zbliżyła się na niebezpieczny dystans kilku milimetrów do jego szyi. Czasem była tak krucha, jak kieliszek, którego rozbiła o rant stołu. Zanim zdołałby zareagować, w kolejnym, ciut gwałtowniejszym uderzeniu serca, ostra krawędź przecięła jego skórę, wgryzając się w nią ostrzem bólu, a on mimowolnie wypuścił z ust głębsze westchnienie.
Nie bronił się przed tym. Lubił to. Lubił, jak zadawała mu ból. Ból sprawiał, że czuł. Czuł się kompletny, ludzki, żywy. Że jego ciało to nie tylko skóra zaciągnięta na stelaż kości. Że tam, głęboko pod jej zwojami, było coś jeszcze.
Poczuł, jak po szyi spływa strużka krwi, lecz nie mogła równać się z temperaturę jej dotyku, który pozostawił na niej ślad ciepła. Z czystej przekory chciał odchylić głowę do tyłu, by dać jej swobodniejszy dostęp do drżącej grdyki. Sprowokować ją, by cięła głębiej, mocniej, pewniej. Mogłaby odebrać mu życia? Byłaby do tego zdolna?Jeśli tak chcesz sie ze mną rozliczyć, nie krępuj się, kochanie, komunikował błysk rozświetlający jego spojrzenie.
Nie ruszył się jednak. Inicjatywa leżała w jej rękach. Zamiast tego pojrzał jej prosto w oczy, głęboko, jakby chciał zajrzeć dalej, w jej dusze, jakby wierzył, że oczy były oknem, który do niej prowadzi. Dostrzec w nich te same pragnienie, które płonęło jego w trzewiach. I tą samą tęsknotę, która kumulowała się podbrzuszu.
- Znalazłaś receptę na to, jak oszukać swoją naturę? - mrukliwy szept opuścił jego usta; niczego jej nie zarzucał, mówił o sobie, o swoim braku punktualności, o chaosie, jaki wprowadził w jej uporządkowane życie i o tym, jak bardzo tonęli w sobie. – Podziel się nią teraz, a obiecuję, że następnym razem dotrę do ciebie o czasie.
Dotyk za dotyk; wierny zasadzie równomiernej wymiany, musną wierzchem dłoni jej policzka. Czuł przy tym lekkie mrowienie, jakby ten z pozoru niewinny gest miał większą moc niż setki słów, jakie mógłby teraz z siebie wyrzucić. Ona mówiła cos o tym, że nic dla niego znaczy, on mógł myśleć jedynie o tym, jak jej usta prędzej czy później ugną się pod naporem jego ust i jak rozchyli warg w rozkoszy pocałunku.
Zreflektował się w chwili, w której oparła swoje czoło o jego czoło. Cichy synal zawieszenia broni, gest, w którym zdradzała swoje zaufania? Nie, to nie. To poszukiwanie pewności, że jest tak, jak mówiła. Że nie może bez niej żyć. Nie mógł?
Miał wrażenie, ze czas na moment przestał płyn ć – wszystkie wątpliwości i niepewność rozpłynęły się, ustępując miejsca czułości, która unosiła się w powietrzu razem z jej upijającym zapachem. Otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz nie musiał nic mówić. W plątaninie gorących oddechów końcu zabrakło miejsca na słowa. Ich usta zetknęły się ze sobą - najpierw w ledwie muśnięciu, który moment później zgubił się w zachłanności. W akcie aprobaty mruknął w jej wargi, a potem pogłębił pocałunek. Z tą samą zachłannością, z tym samym głodem i z tym samym pragnieniem. Jednocześnie jedną z dłoni zaciskając na jej pośladku, palce drugiej natomiast owinął wokół nadgarstka dłoni, która nadal ściskała odłamek kieliszka.
- Uważaj, żeby się nie skaleczyć, mon cœur - o szkło, o mnie, o uczucia, które nie możemy pomieść w sercu i o tęsknoty, które gromadzą się w naszym wspólnym pragnieniu.
Często wzniecał pożary, lecz nie lubił ich gasić. Nawet ten, który płonął w nich, nie był wyjątkiem. Nie chciałby chodzić po zgliszczach ich uczuć. Zwyczajnie było mu zbyt dobrze, by to zmieniać. I zbyt destrukcyjne, by cofnąć się o krok i zbliżyć się do ich wspólnej tragedii.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#6
Manon Baudelaire
Śmierciożercy
normal is an illusion. what is normal for the spider is chaos for the fly.
Wiek
25
Zawód
alchemiczka w szpitalu św. munga
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
0
10
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
23
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
7
Brak karty postaci
10-02-2025, 19:44
Wciąż rosnąca kolekcja błędów. Kolejna obietnica, którą na siebie wymuszali, kolejna tak krucha, że posypie się w proch pod najmniejszym naciskiem. A jednak coś nakazywało Manon poprosić go o nią, czy dla własnego spokoju, czy może dla zaspokojenia krążącej w jej żyłach wraz z krwią żądzą kontroli. Chciała wyglądać na taką, którą nie ruszały wszelkie — w jej mniemaniu — występki artysty. Miał być dla niej wyłącznie odskocznią, kimś, do którego zwracała się, gdy życie samotnika zdawało się zbyt nudne, gdy energia niszczenia rozsadzała ją od środka. Miała nim gardzić, jak wszystkimi, którzy nie dorastali do czystokrwistej perfekcji. A jednak dla niego stała się hipokrytką, zarzuciła własne przekonania po to, aby kosztować jego ust, by stał się jej najpotężniejszą, najbardziej obezwładniającą trucizną. Duma uciekała na bok, gdy palce umiejętnie naciskały na delikatną szyję, stopniowo odbierając jej oddech. Widziała zadowolenie w jego oczach, tę perwersyjną przyjemność, gdy świat wokół rozmazywał się, pozostawiał tylko mglisty wizerunek Dunhama, blednący z każdą chwilą bez nabrania świeżego oddechu. I kochała to — te małe śmierci, które stawały się dla nich rytualne, ociężałe po wysiłku kończyny, sposób, w jaki marszczył nos, gdy przeszywał go niespodziewany ból, to, ile wyrobił w sobie nowych nawyków tylko po to, by nie dać jej nad sobą przewagi.
Na kilka chwil zielone spojrzenie Manon uciekło w kierunku pozostawionego na fotelu krawata.
Jego dotyk, dłoń na karku, władcza, domagająca się uwagi, przywrócił ją jednak do rzeczywistości. Wargi smagnięte czerwoną pomadką ułożyły się w drapieżny uśmiech, bo jak łowca obserwowała swoją ofiarę. Szukała nawet najmniejszej zmiany w jego ciele, która mogłaby podpowiedzieć jej, czy wiedział cokolwiek o powrocie Grindelwalda. Dreszcz w pewnym sensie szacował wagę, jaką przywiązał do tej informacji. Ledwie powstrzymała się od pobłażliwego spojrzenia, nie będąc jeszcze pewną, czy odpowiedzialną za ten stan rzeczy była jej obecność, czy też nazwisko skompromitowanego przed laty czarnoksiężnika.
— Z drugiej i trzeciej — ciągnęła dalej, zniżając głos do szeptów i pomruków, które ponownie kierowała w stronę jego ucha. Niecierpliwiąc się, poruszyła biodrami, odnajdując wygodniejszą pozycję na jego udach. Lewa dłoń powoli gładziła ciemne pasma włosów kochanka, zamykając w owym geście rzadko okazywaną poza mieszkaniem przy Pokątnej 10/7 czułą stronę panny Baudelaire. — Podobno pojawił się na zaprzysiężeniu Leacha. Zrobił przedstawienie i poszedł, ale porozmawiał sobie z Dumbledorem — kochała Szpital Św. Munga nie tylko za możliwość rozwoju umiejętności i kariery, ale przede wszystkim przez wzgląd na koleżanki, których drugą naturą bardzo prędko okazały się plotki. Momentami ciężko było oddzielić prawdę od wytworów wyobraźni jednej, czy drugiej, ale w tym konkrentym przypadku Mortimer mógł okazać się nieocenionym źródłem informacji. Liczyła, że wyciągnie je z niego przy pomocy szklanego ostrza.
Ale cholerny Morty Durham znów musiał pokrzyżować jej plany.
Jedno, głębokie westchnienie. Tyle wystarczyło, aby na moment powstrzymała się przed ruchem, zafascynowana jego reakcją. Z jednej strony na wskroś ludzką, z drugiej zaś tak zepsutą, że nie mogła należeć do człowieka o zdrowych zmysłach. W jej oczach, szukających jego spojrzenia, odbiło się coś jeszcze, poza satysfakcją. Duma. Bo był jej dziełem, tak samo, jak ona była jego. Nie odrywała od niego spojrzenia, gdy dłoń powoli, z namaszczeniem, przesuwała się w dół — to samo czyniąc z kawałkiem szkła, które wciąż rozcinało — choć nadal płasko — skórę jego szyi. Ogień zżerał ją od wewnątrz, kumulując się najmocniej w tułowiu, w okolicach piersi i podbrzusza. Sama wstrzymała oddech, z sakralną niemal fascynacją spoglądając na świeżą czerwień natlenionej krwi, która sunęła po jasnocie jego szyi. Jak z oddali dochodził ją szept Mortiego, mogłaby go słuchać godzinami, zawsze z tymi samymi dreszczami. Teraz jednak lwią część jej uwagi zajmował właśnie ten mały, kontrolowany jeszcze, krwawy ślad. Zniżyła się — co momentami robiła z olbrzymią niechęcią, lecz dziś było inaczej — aby po chwili, po przekręceniu głowy w bok, móc dotknąć językiem jego gorącej skóry. Z namaszczeniem odtwarzała drogę ostrza od końca, zbierając przy tym każdą kropelkę krwi. Rdzawy smak zdawał się być coraz to słodszy, z każdym mijanym milimetrem. Jakże miało być inaczej, skoro odbierała to, co jej się należało? Morty był jej, nie tylko duchem, nie tylko ciałem, należał do niej wszystkim, co sobą reprezentował. Tak samo ona — niedługo później mrużąca oczy niczym zadowolona kotka, gdy ich czoła zetknęły się ze sobą w wyrazie zawieszenia broni. Zamruczała zresztą, gardłowo i nisko, gdy dotykał jej policzka, dla odmiany czule, choć jego dotyk pozostawił po sobie podobne mrowienie, co wymierzany wielokrotnie cios.
Nie tylko westchnęła, jęknęła pod naporem przytłaczającej przyjemności, wprost w jego usta. Dłoń zaciśnięta na pośladku, świeży jeszcze posmak krwi, który musiała mu przekazać w pogłębionym pocałunku, a do tego jeszcze palce zaciśnięte na nadgarstku dłoni dzierżącej jej dzisiejszą broń. W tej chwili mogłaby oddać mu wszystko — samą siebie, swoje największe sekrety, mógł obedrzeć ją ze skóry, z mięśni, rozrzucić kości, z których wywróżyłby dla siebie najpomyślniejszą z wróżb.
— Dobrze wiesz, że nie potrafię inaczej — wyszeptała pomiędzy jednym, a drugim muśnięciem warg, gdy palce umiejętnie zmieniły ułożenie odłamka szkła, tylko po to, aby zacisnąć się mocno na jego ostrych fragmentach. Kolejne syknięcie, tym razem już nie gniewne, a dominująco bolesne, odnalazło swe miejsce w wilgoci wypełniającej ich pocałunki. Ciało Manon napięło się, po części z bólu, lecz przede wszystkim z ekscytacji. Uwielbiała robić mu na złość, nawet gdy działo się to jej własnym kosztem. Ból otrzeźwiał. Tak samo, jak uwielbiała go zadawać, uwielbiała go czuć. Czy była do tego piękniejsza droga niż wystąpienie wbrew prośbie nakazowi muzyka? Drżącą już dłonią ścisnęła szkło mocniej, w zęby chwytając dolną wargę mężczyzny, którą przygryzła w walce z krzykiem, który pragnął wydostać się z jej płuc. Aż wreszcie palce rozluźniły chwyt, odłamek szkła uderzył o skórzaną kanapę, a następnie odbił się od niej, zakrwawiony, lądując na ziemi. Nadgarstek kobiety wciąż pozostawał więźniem męskiego uścisku, ale zdołała obrócić dłoń, aby pokazać mu jej poranione wnętrze.
Pozwolisz mi, Morty? Krzywdzić się bez Twojego udziału?
by the pricking of my thumbs, something wicked this way comes
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#7
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
10-06-2025, 21:37
Kilkanaście obietnic i tyle samo sekretów. Prawda przedzierająca się przez warstwy kłamstw. To, jak niewinnie zaczęła się ich znajomość, stało w sprzeczności z tym, jak się rozwinęła. Była jak kwiat, który, odporny na mróz, zakwitł późną zimą, bo był zbyt uparty, by się poddać.
Pierwsze spojrzenia, pierwsze słowa, pierwsze rumieńce różem zakwitłe na policzkach i pierwsze uśmiechy wykrzywiające wargi. Chłód zmieniający się w ciepło. Kilometrowy dystans pokonany w ułamki sekundy. Zimna stal pogardy w spojrzeniu przetapiana przez żar uczucia rosnącego w sercu.
Nie spodziewał się, że historia zapoczątkowana przez krótką rozmowę na bankiecie i kilka listów wymienionych w pośpiechu, rozwinie się w tak nieoczekiwanym kierunku. Początek ich relacji przypominał cichy świt — niepozorny, a jednak zwiastujący coś nowego. To, co zaczęło się banalnie, wkrótce obrosło w napięcie, które z dnia na dzień stawało się coraz trudniejsze do opanowania. Czuł się jak Ikar — miał wrażenie, że spłonie, zbliżywszy się do ognia, który w niej płonął, a jednak nie cofnął się o krok, gdy znalazł się w jego zasięgu. I od tamtej pory pochłaniał go kawałek po kawałku, przedzierał się do zakamarków jego roztrzaskanej duszy, czyniąc go kompletnym, gdy sięgał po arsenał perwersji, jakie do tej pory spychał na dno świadomości i jakie w nim pobudzała tym uśmiechem, który wprost uwielbiał, i tym błyskiem rozpalonym w oczach. Nie wiedział, kiedy zwykła fascynacja zamieniła się w potrzebę. Nawet kłótnie, jakie zaczęły się pojawiać, tylko wzmacniały ich więź. Sprzeczki o drobiazgi, wybuchy zazdrości, zimne milczenie – wszystko to kończyło się jeszcze gwałtowniejszą wymianą uczuć. Każda rozłąka była jak odstawienie leku, a zanim się zorientował stała się uzależniającą i niebezpieczną trucizną.
Kładąc dłoń na karku nie tylko chciał wykraść jej całą uwagę, ale przede wszystkim przypomnieć jej, kim dla niego była, a drapieżny uśmiech, jakim wykrzywiła krwistoczerwone usta, mówił więcej niż jakiekolwiek słowa. Badała grunt, oceniała, co wiedział i jakie emocje wywarł na niego perspektywa powrotu Grindelwalda. Przy niej nie był pewny, czy dobrze odegrał zaskoczenie. Dreszcz, który prześlizgnął się przez sploty jego skóry mógł być spowodowany jej szeptem, jak i zarówno ciężarem jej słów, jaki osiadł na nim, jak szron na szybie w mroźny, zimowy dzień.
- I wiesz, o czym rozmawiali? - zapytał, nie udając już, ze go to nie rusza, nie kryjąc rozemocjonowania w głosie, które zadrżało na sylabie ostatniego słowa. Zacisnął na moment palce na jej biodrach, gdy poruszyła się niecierpliwie, szukając dogodniejszej pozycji na jego udach, jakby obecna sprawiała jej zbyt wielki dyskomfort; to przejaw zniecierpliwienia, czy niezadowolenia? A może jednego i drugiego jednocześnie?
Nie czekał aż zjawi się odpowiedź, nie czekał, bo nie mógł powstrzymać głębokie westchnienia, które mimowolnie potoczyło się spod jego krtani, gdy dotknęła odłamkiem szkła napiętej skóry jego szyi. Przymknął na moment powieki, delektują się tym momentem, kiedy kanciasty fragment kieliszka poczęstowała go bólem. Wiedział przecież, jak bardzo tego pragnęła - poczucia kontroli, świadomości ,ze ma nad nim władzę i pewności, że nie będzie uciekał przed bólem, jaki mogła mu zadać. Nie uciekał, zamiast tego uniósł powieki i zajrzał prosto w jadowitą zieleń jej oczu. Poza satysfakcja, ujrzał tam co jeszcze - dumę, jaką widywał w spojrzeniu rzeźbiarza, którego poznał we Francji, gdy kilka razy zaprezentował mu swoje prace, w tym popiersie jego podobizny, gdy przez krótki wycinek czasu stała się jego inspiracją. Ogień, płonący w jego trzewiach, sięgnął językami płomieniami wyżej, zadamawiając się w odcinku lędźwiowymi, na wysokości podbrzusza i wzdłuż ud. Wstrzymując oddech, wykrzywił usta w błogim uśmiechu, jakby tylko z takich chwil jak te, mógł czerpać ukojenie.
Adrenalina mieszała się z podskórnym ciepłem, sprawiając, że świat poza tym krótkim odcinkiem czasu przestawał istnieć. Wszystko, co ważne, zamknęło się w spojrzeniu, w cieniu uśmiechu na jej ustach, w regularnym pulsowaniu krwi pod skórą. Czuł się jak glina w rękach kogoś, kto wiedział, jak ją modelować, gotowy poddać się każdemu gestowi, każdej rozkazującej nucie w jej głosie. Doświadczył już tego rodzaju relacji — tej gry przewagi i oddania — ale nigdy z taką intensywnością, nigdy z takim przekonaniem, że to właśnie ona nadaje sens temu, co w nim tkwiło.
Czując, jak zlizuje z jego skóry krwawe paciorki, w jego wnętrzu rozszalało się pragnienie, nieujarzmione, palące, którego nie dało się ugasić. Czuł, jak każde jej spojrzenie zostawia na nim ślad, jak muśnięcie jej dłoni rozpala w nim żar, który rozlewa się po całym ciele, odbierając dech. Miał wrażenie, że cały świat skurczył się do jej obecności, a jego własne istnienie zostało zawieszone między pokusą a uległością. Pragnienie wykraczało poza fizyczność – było głodem zrozumienia, bliskości, oddechu, którym chce dzielić się z nią, choćby na chwilę, z pełną świadomością, że każda sekunda przynosi więcej upojenia niż cała reszta jego dotychczasowego życia.
Był świadomy, jak bardzo jest od niej zależny — jak każde jej słowo, każdy uśmiech, każdy szept potrafi rozpalić w nim istną burzę doznań. Uczucie to pulsowało w jego żyłach, podsycane niepewnością, oczekiwaniem, a także niemal desperackim pragnieniem, by zatracić się w niej bez reszty. Jęk, który opuścił jej usta, był jak szalejący wiatr, rozbijający się o ściany jego rozsądku, wywracający całą jego rzeczywistość do górny nogami.
Znał siebie na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie potrafiłby już wrócić do stanu sprzed tej chwili. Był gotowy poddać się temu uczuciu - pozwolić, by ona wyznaczała rytm jego świata, by prowadziła go przez bezkres pragnienia, które w nim zbudziła. Żadna wcześniejsza relacja nie była tak intensywna, żadna nie budziła w nim takiego głodu, takiej potrzeby, by być blisko, by dać się w całości pochłonąć.
Echo jej słów - dobrze wiesz, że nie potrafię inaczej - rozbijało się echem do ścian jego umysłu, a nadal jej nadgarstek nawet teraz nie przestał być więźniem jego palców. Gdy zademonstrowała mu krzywdę, jaką sobie wyrządziła, jego spojrzenie na moment pociemniało – głęboki odcień hebanu przeszedł w niemal absolutną czerń, zdradzając intensywność uczuć. Zbliżył twarz do jej rozszarpanej przez ostrze bólu dłoni, naznaczonej świeżym, bolesnym cięciem. Pozwolił sobie na chwilę słabości – najpierw delikatnie wtulił policzek w jej rozszarpaną skórę, jakby chciał swoją obecnością uśmierzyć ból, którego był świadkiem, ale też po części sprawcą. Potem, przycisnąwszy do niej wargi, przymknął oczy, pozwalając by świat chwilowo ograniczył się jedynie do dotyku, smaku i zapachu. Zlizując krew z powierzchni jej dłoni, czuł, jak coś pierwotnego i dzikiego budzi się w jego wnętrzu – coś, co wykraczało poza logikę i rozsądek, łącząc ich w niemal zwierzęcym współistnieniu bólu i pragnienie, by zatrzymać przy sobie tę, której nie chciał – i nie potrafił – wypuścić z objęć własnego losu.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#8
Manon Baudelaire
Śmierciożercy
normal is an illusion. what is normal for the spider is chaos for the fly.
Wiek
25
Zawód
alchemiczka w szpitalu św. munga
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
0
10
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
23
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
7
Brak karty postaci
10-11-2025, 19:14
Każdy poranek przynosił ze sobą obietnice — a każdy wieczór spędzony w jego towarzystwie odbierał kolejną cząstkę nadziei.
To nie tak, że miała mu to za złe. A contrario, nadzieja była tym właśnie, co w umyśle kobiety najbardziej powstrzymywało ją przed osiągnięciem pełni potencjału. Uczucie, które ich łączyło — obrzydliwie szczere, piękne brzydotą, którą tylko ktoś taki jak oni mógł zrozumieć — było tak samo cudowne, co ciężkie. Przypominało kulę u nogi więźnia, a w tym porównaniu nie było nawet grama przesady. Zastanawiała się zresztą czasem, czy gdyby nie zniewolili się wzajemnie, on ją, ona jego, czy byliby w stanie powstrzymać się przed morderstwem? Tylko nieograniczone, póki co, pokłady cierpliwości sprawiały, że jeszcze nie poszli o krok dalej. Śmierć była im przyjaciółką, otaczała ich swoim zimnym ramieniem. Widziała jej odbicie w czerniejących z gniewu oczach, miała jej twarz, gdy kciuki muzyka naciskały mocno na jej krtań, przeradzając ostry, szyderczy śmiech w charkliwe jęki. Kostucha radowała się czerwienią świeżej, upuszczanej kochankowi Sectumsemprą krwi. Oboje musieli słyszeć jej szept, zachęcający ich do pójścia o krok dalej. Nierozsądnym byłoby myśleć, że nie zrobiliby tego, odpowiednio pogrążeni w emocjach. Ale wciąż coś było silniejsze, coś powodowało, że jak ćmy, tańczyli wokół ognia, który kiedyś musiał ich pochłonąć, innego wyjścia nie było.
Uwielbiała mu się przyglądać, uwielbiała słyszeć w jego głosie rozemocjonowanie; oczywiście, najsłodziej było, gdy to ona była jego powodem. Teraz jednakże tak nie było, choć nawet porażkę potrafiła, w typowy dla siebie sposób, zamienić w słodki triumf. Na pytanie Mortiego zmarszczyła bowiem nieco brwi, odwróciła wzrok w bok, jak miała to w zwyczaju, gdy się nad czymś zastanawiała. Nie trwało to długo, kilka sekund później ponownie wróciła spojrzeniem do jego twarzy, ledwie powstrzymując się przed pogładzeniem palcami jego policzka.
— Nie wiem — w swym podekscytowaniu ideą był przeraźliwie uroczy. Jej uśmiech z kolei, jadowity od złośliwości, przypominać musiał ten, który wykwitał na ustach najgorszych ze złoczyńców — osób, które odbierały dzieciom słodycze. W Mortimerze nie było niewinności. Gdy zacisnął palce na jej biodrach, Manon umyślnie otarła się o górną partię jego ud, aby zaraz powtórzyć ruch, tym razem mocniej. Było w nim coś o wiele ciekawszego, bardziej intrygującego. To, jak układał się pod jej ciałem, jak odpowiadał na dawane mu impulsy. Gdy patrzył jej prosto w oczy, był wręcz bezczelny. Spojrzenie Manon zsunęło się w dół, po przyjemnie zarysowanej linii szczęki muzyka, przez szyję aż na kołnierzyk koszuli, powoli barwiony karminem krwi. Nigdy wcześniej nie czuła się aż tak spragniona.
Spełniła więc jedno ze swych pragnień, natrętną myśl o drugim spychając gdzieś dalej, choć nie poza granicę swej świadomości. Nie mogła poddawać się instynktom, nie tak prosto, jeżeli chciała zachować jakiekolwiek złudzenie przewagi nad mężczyzną. Największą wadą Manon Baudelaire było jednak to, że gdy raz posmakowała słodyczy danego doznania, ciężko było jej przestać. Poza ich oddechami słyszała więc coś jeszcze — szum krwi w uszach, niezawodny zwiastun rosnącego napięcia. Ciepło, które rozlewać się zaczęło już po całym ciele, dreszcz, gdy jeszcze raz naparła na jego biodra swoimi. Jeden czuły gest z jego strony sprawiłby, że stalowa rezolucja władzy runęłaby jak domek z kart. W ich układzie nie było bowiem lepszego i gorszego. Byli dwiema siłami wpływającymi na siebie wzajemnie, tworzyli swój własny mikrokosmos, gdzie nawet drobna zmiana w jednym czynniku wpływała na szereg kolejnych. Byli podobni do pokrzyku, w małych dawkach potrafili uśmierzyć swoje bolączki, w większych — doprowadzić się na skraj szaleństwa.
Nie wyrywała więc ręki, oczekując na jego wyrok. Czy zapragnie ukoić zadany samoistnie ból, a może go spotęguje?
Wstrzymała oddech, gdy przytknął gorący policzek do rany. Oczami wyobraźni widziała już nieregularny ślad, który pozostał na jego policzku, w jednej chwili zapragnęła zetrzeć krew swymi wargami, zasypać jego skórę gradem pocałunków. Gdyby tylko uniósł spojrzenie, dostrzegłby w jej spojrzeniu coś jeszcze, wybijające się ponad jad, ponad przekonanie o swojej nieomylności, ponad władzę, od której jeszcze przed chwilą niemal kręciło jej się w głowie. Zobaczyłby w nich prośbę, zostań ze mną, później kolejną, nie przestawaj. Potrafiła odrzucać swą dumę na bok. Robiła to dla niego, w akcie zakrzywionego pietyzmu, w którym piekąca skóra kolan przemawiała o cnocie oddania, usta wielbione były metalową słodyczą pocałunków, a uległość nie oznaczała porażki, a wstęp do nowych, niedostępnych dla innych doznań.
Zacisnęła szczęki, choć syknięcie bólu i tak wydostało się spomiędzy jej warg, na równi z odrzuceniem głowy w tył. Kaskada ciemnych włosów poruszona gwałtownym ruchem, musiała musnąć też twarz artysty, w którego stronę wysunęła tułów naprężonego ciała, chcąc złączyć ze sobą ich klatki piersiowe. Nagle nawet tak mała przestrzeń, w której współistnieli, wydawała się przeraźliwie wręcz ogromna. Sam fakt, że ich dusze zamieszkiwały osobne ciała — a przecież w swej istocie musiały być jedną, rozdzieloną przed tysiącami lat całością — drażnił ponad miarę. Skupiona na ustach przy ranie, poczęła gubić się w plątaninie energii, nie będąc już pewną, gdzie tak naprawdę kończył się on, a zaczynała ona. Po raz kolejny bowiem okazywało się, że dzielili podobne podszepty myśli. Kącik ust Manon uniósł się jednak euforycznie, gdy na pierwszy plan znów przebiła się tamta, smakująca krwią Mortiego myśl. Powinna go wtedy ugryźć. Wgryźć się w ranę, połączyć ich ze sobą w ekstazie bólu, choćby na jeden moment. Dunham musiał myśleć podobnie, choć jego bestia musiała jeszcze drzemać; wybrał wszak czułość, najbardziej efektywną broń przed dominującymi roszczeniami Baudelaire.
Kolana miękły z każdą sekundą, nogi zdawały się odmawiać posłuszeństwa. Była więc wdzięczna sobie sprzed chwili, że usiadła na udach mężczyzny, przenosząc na niego ciężar jej ciała. Odpowiedzialność za utrzymanie siebie w pionie. Bo gdy kolana i uda zacisnęły się mocniej po obu stronach jego nóg, Manon schowała twarz w zagłębienie szyi muzyka. Wolną ręką przycisnęła go jeszcze bliżej siebie, asekurując się tym samym przed upadkiem. Jej oddech — gorący, nieregularny — owiewał skórę mężczyzny. Po zamknięciu oczu ciemne, długie rzęsy dodały do feerii wrażeń łagodne łaskotanie, tym intensywniejsze, im bardziej ochoczo jego wargi smakowały rany.
Przestało liczyć się to, że się spóźnił.
Przestał się liczyć obiad stygnący na stole.
Przestały się liczyć urazy i konflikty, te dopowiedziane i nie.
Bo wreszcie przesunęła nosem po szyi swej zguby, aby odnaleźć niezasklepioną jeszcze ranę. Nie widziała tego, że skóra wokół niej zaróżowiła się od podrażnienia. Ale to w tę podrażnioną skórę, nie ranę, wgryzła się z niewypowiedzianym, nieludzkim, przepełnionym uwielbieniem głodem.
by the pricking of my thumbs, something wicked this way comes
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#9
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
10-14-2025, 21:29
Nowe poranki nie przynosiły obietnic. Długie wieczory nie wypalały w nim nadziei, bo żar, jaki w nim płonął, nie miał nic wspólnego z wiarą pielęgnowaną pod drugim żebrem od dołu, lecz obłędem, podsyconym przez głód pragnienia. Bo przecież zawsze taki był. Pokochał ryzyko. Te bezmyślne chwile napędzane przez gromadzące się w organizmie endorfiny. Ten stan nieważkości torujący sobie drogę do myśli. Bezwstydne chwile złudzeń, że jest ponad tym wszystkim, nawet życiem — własnym, cudzym, każdym. Zdarzało mu się balansować na krawędzi — najpierw własnych możliwości, potem szaleństwa, w który wpędzał go mrok tkwiący w jego własnej duszy. Czuł się wtedy jak akrobata spacerujący po linie zawieszonej trzy metry nad ziemią. Od zawsze fascynowało go to, co stanie się, gdy wykona kolejny krok. Zachwieje się, potknie się o swoją pychę i runie w dół, rozbijając się o bruk własnych nadziei, a może złapie równowagę, by wtoczyć do płuc kolejny życiodajny dech i wykraść sobie kolejne cenne sekundy życia, by zaraz roztrwonić je na drobne przyjemności, czasem napędzone hedonizmem pragnień?
Otulające ich uczucie odsłaniało piękno ludzkiej brzydoty. Mógłby porównać je do nurtu w sztuce, który zawsze wzbudzała w nim dozę nieufności i odrazy, bo to ludzkie odwracać wzrok od tego, co może siać zgorszenie. Kojarzył mu się z pierwszym doznanymi w życiu kontrowersjami i z tym, który wykradł mu pierwszy dech z piersi, tym, który skonał niemal na jego oczach i tym, którego rozkład przypieczętował ohydnym, czarnomagicznym czarem. Turpizm. Jego estetyka, według wielu artystów, była zgodą na świat zdegradowany, zniszczony, ale jednocześnie głęboko ludzki, więc zupełnie taki, jak ich więź. Zdegenerowana, zniszczona. I na wiele różnych sposób odczłowieczona. Jednakże czymże byłaby doskonałość, gdyby ludzie co dzień nie konfrontowali się z jej zupełnym przeciwieństwem?
Morty miał wrażenie, że to właśnie w tych wszystkich pęknięciach, ubytkach i szczelinach turpistycznej rzeczywistości, jaką się otoczyli, odnajdywali siebie nawzajem - jakby łączyła ich niewidzialna nić zrozumienia dla tego, co ułomne, i współczucia dla tego, co wyklęte. Jakby ból pozwalał im poczuć, że żyją, że są częścią świata, w którym wszystko przemija i wszystko ulega degradacji. Ich więź, tak bardzo różna od zwyczajnych, nienaruszonych związków, kojarzyła mu się nader wszystko ze zniszczone przez czas freskami, w których zatarte linie i wyblakłe kolory kryły w sobie większą prawdę niż jakiekolwiek obraz doskonałości, bo doskonałość sama w sobie zawsze wydawała mu się, że czymś sztywnym, martwym, niezdolnym do odczuwania wzruszeń; czymś, co mogło egzystować jedynie na pograniczu ludzkich wyobrażeń i niespełnionych fantazji. I czymś, po co sięgał, gdy oczy zachodziły czernią złości, która nakazywała Dunhamowi zacisnąć palce na łabędziej szyi kochanki. Raz przyduszał ją tak długo, że prawie całkowicie pozbawił jej tchu i przestał dopiero wtedy, gdy strach zajrzał jej w oczy i w rozpaczliwym geście ratunku zacisnęła dłoń na jego nadgarstku. Nie uległ wówczas podszeptom Kostuchy, nie zabrał jej tego, co miała najcenniejsze, nie wykradł z niej ostatniego tchnienia życia, chociaż pierwszy raz był tak blisko, by kogoś unicestwić. Ale wcale nie chciał – obarczać swojego sumienia jej śmiercią, patrzeć, jak to, co kiedyś nią było, znika pod płytą marmurową grobowca i jednocześnie wiedział, że prędzej czy później pochłonie ich pożoga, która w nich płonęła i pozostawi po sobie pogorzelisko.
Teraz jednak odsunął na bok czarne obłoki swoich myśli. Skupił się na uwadze, jaką mu dawała i na tym, ze znalazł się pod reflektorem jej spojrzenia. Uwielbiał to, jak na niego patrzyła - łakomie, pożądliwie. Jakby świat, jaki zostawiali za drzwiami, już nie istniał. Jakby znajdował się w epicentrum jej świata. Jakby chciała nie tyle co rozebrać go spojrzenie, ale całkowicie się w nim zatracić. Zatracał się w tym wrażeniu, pozwalał się nim owijać jak bijącym od niej ciepłem. Zapominał wtedy o wszystkim innym - o całym zgiełku świata. Wmawiał sobie, że w tym blasku zieleni kryła się coś więcej. Tęsknota, głód bliskości, potrzeba zrozumienia. Niema deklaracja: Jesteś mój. Jesteś wszystkim, czego potrzebuję. Wierzył - głupio, nawinie - że pulsująca energia między nimi, elektryzująca cisza i oddechy splatające się ze sobą było wszystkim, czego potrzebował, aby zachłysnąć się chwilą nie mieszczącego się w sercu szczęścia.
Nie wiem nie ugasiło podekscytowania zrodzonej idei, lecz jej uśmiech - podsycony złośliwością i chęcią wyrządzenia mu krzywdy - skutecznie odsunął ją na dalszy plan egzystencjalnych rozważań, bo to ona, Manon Baudelaire i jej bezwstydna chęć dominacji, odcięła mu oddech. Była jak burza nadciągająca znad paryskiego nieba, w której pragnął się zatracić. Każde jej słowo, każdy gest niewidzialny sznurem oplatał jego myśli, duszę i ciało. Westchnienie, które zawisło w powietrzu, kiedy sięgnął po jej szyję ustami, skropliło się na skrawku jej skóry.
Oddając Manon władzę nad tempem ich dzisiejszego uniesienia, poczuł, jak bezdenne pożądanie rozlewa się w nim niczym wcześniej wypite wino, pogłębiając rokosz doznań. Jego ciało drżało pod jej dotykiem, a serce przyspieszało rytm w odpowiedzi na jej przewrotny uśmiech. Chciał zniknąć w tej chwili, całować ją zachłannie, zapamiętale smakować miękkość ust, zatracać w nich oddech, stać się tylko przedłużeniem jej woli, pozwalając, by prowadziła go ścieżkami ich wspólnych pragnień, których bezkres prowadził ku temu, co nieuchronne - ku zupełnemu zatraceniu.
Smak jej krwi pogłębił wszystko to, co w nim tkwiło – ten zwierzęcy, trudny do powstrzymania głód; sprawił, że serce rozszalało się w piersi, że mógł myśleć jedynie o miękkim jedwabiu jej skóry. O tym, jak pozostawia na niej ślady swojej obecności. O tym, jak mięknie i w całkowitej bezradności rozpada się w jego ramionach. I o tym, co będzie później, gdy już zupełnie się w sobie zatracą. Wypuszczając z objęć jej nadgarstek, palce przeniósł na linie karku, by być oparciem dla jej rozchwianego ciała. Sam miał wrażenie, że zaraz się rozpadnie; tkwiący w nim chaos narastał, jakby znalazł się na skraju czarnej dziury, która pochłania wszystko, co napotka na swej drodze.
W miejscu, gdzie wbił się odłamek szkła, skóra stała się nieco bardziej wrażliwa na dotyk. Odkrył to, gdy tylko jej wargi trafiły w te miejsce. Westchnął głęboko, czując jak Manon z premedytacją bada pod językiem rozległą powierzchnie rany, którą sama zadała. Odchylił nieco głowę do tyłu, by mogła swobodniej poruszać się po jego szyi - kąsać, ssać, gryź. Chciał poczuć jej zęby, delektować się bólem przyjemności. W czerni jego spojrzenia pojawił się błysk uległości, gotowości na wszystko, co się wydarzy, i akceptacji, że jego ciało i umysł należały do niej.
W pewnym momencie, pod wpływem fali ciepła rozkosznie spływające do podbrzusza, zacisnął stanowczo palce na jej karku i przyciągnął ją bliżej, zmuszając jej usta do większej zachłanności, ale wcale tego nie potrzebowała. W chwili, w której zatopiła zęby w jego szyi, poczuł jak mimowolnie napięły się jego mięśnie. Wbijając palce w jej skórę, wypuścił powietrze z sykiem, lecz temu co opuściło jego gardło w brzmieniu niewiele brakowało od jękliwego skomlenia. Poczuł, jak napięcie urosło, rozlewając się falą ciepła po całym ciele i nie pozostało mi nic innego, jak ulegle podporządkowanie tej sile, którą czuł na swojej skórze i w każdym uderzeniu serca; która, niczym wyładowanie elektryczne, wędrowała natarczywie po jego ciele. Wciągnął powietrze głęboko, odnajdując swoimi ustami jej usta, spił z nich posmak własnej krew. Lgnął do niej, lecz nie tak łapczywie, jak ona do niego. Nie dzisiaj. Dzisiaj drzemiąca w nim bestia nadal spała, otulona kołysanką jej brutalności. I nawet prowokowana nie dążyła do przebudzenia.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#10
Manon Baudelaire
Śmierciożercy
normal is an illusion. what is normal for the spider is chaos for the fly.
Wiek
25
Zawód
alchemiczka w szpitalu św. munga
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
0
10
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
23
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
7
Brak karty postaci
10-24-2025, 19:34
Lubiła myśleć o sobie, że była stworzona z lodu. Większość życia spędziła w chłodzie kalkulacji, tam, gdzie precyzja nie mogła mieć w sobie nic z artystycznej gorączki. Metodycznie podchodziła do życia, swoje demony trzymając na krótkiej smyczy. Czasem, gdy niskie impulsy próbowały przejąć nad nią kontrolę, wyobrażała je sobie jak ogary, w których szyje wciskały się boleśnie ostre obroże jej woli. Kochała kontrolę, władzę i wiedzę, że tylko od niej zależało, czy pozwoli sobie na spuszczenie ze smyczy swych najbardziej zgniłych i przebrzydłych myśli, że w każdej chwili to jej dusza, jej ciało, umysł mogły zostać pokąsane przez wygłodniałe bestie. Żyła niezwykle blisko krawędzi. Nie balansowała nad nią, a na pewno nie w ten sam sposób, w jaki robił to on. Spoglądała w przepaść — i przepaść patrzyła na nią, wołała ją coraz głośniej, z dnia na dzień coraz bardziej desperacko. Po jakimś czasie jej nieprzenikniona ciemność stała się znajoma, oswojona, a co za tym idzie — zaczynała ją rozgrzewać.
Mogłaby się od niej cofnąć, mówiła sobie. Mogłaby, gdyby los nie popchnął jej w kierunku wiolonczelisty. Gdyby nigdy nie poczuła miękkości jego włosów pod swoimi palcami, gdyby nigdy nie usłyszała jego błagalnych skomleń i nie zobaczyła szaleńczego w swym wyrazie uśmiechu, który zdawał się niemalże rozdzierać jego twarz w wyrazie najwyższej perwersji, gdy powoli obdzierała go z nudy i normalności dnia codziennego. Gdy zrzucał z siebie zbroję pozorów, był chyba najbardziej pociągający. Z początku myślała o nim jak o swoim projekcie, dostrzegłwszy w nim coś podobnego do jej własnego zepsucia, nie pragnęła go naprawiać. Nie była kobietą o szlachetnych intencjach. Zamiast tego postawiła przed sobą inny cel. Uczynić go jeszcze gorszym. Przedrzeć się przez mury oddzielające go od reszty świata, wbić się w skórę, dotknąć tej części duszy, której nie odsłonił przed nikim innym. Nie dostrzegała jeszcze wtedy, że on robił z nią dokładnie to samo. Że w pewnym momencie nie można było już stwierdzić z całą pewnością, gdzie kończyła się Manon, a zaczynał Mortimer. To te chwile uwielbiała najbardziej.
Uwielbiała obsypywać go uwagą, nie tylko dlatego, że jako artysta miał jej ogromną potrzebę. W pewien zupełnie pokręcony sposób właśnie tą uwagą — dawkowanymi impulsami bólu, swoją bliskością, ogniem, który kiedyś musiał przynieść im zgubę — dbała o niego najlepiej. Nie potrafiła być kochającą, cierpliwą, dobrotliwą żoną. Nie potrafiła przywitać go w drzwiach stęsknionym uściskiem, pytaniem o to, jak minął mu dzień. Po prawdzie w jego towarzystwie niespecjalnie potrafiła kłamać. Wyzwalał z niej nie tylko wszystko, co najgorsze — ale także wszystko to, co prawdziwe. Prawda o Manon nie była prawdą piękną. Może dlatego właśnie wykwitło między nimi to, co wykwitło. Schowany za cierniami, najpiękniejszy i najrzadszy kwiat.
Gdy wypuścił z dłoni jej nadgarstek, od razu odnalazła drogę do jego policzka. To na nim oparła dłoń, znów połączyła z nim swoją ranę, w naiwnej wierze, że może to pozwoli im wreszcie porzucić cielesne powłoki i połączyć się ze sobą, gdzieś na tym zupełnie barbarzyńskim, podstawowym poziomie. Krótki syk wydostał się z jej ust, gdy rana zetknęła się z twarzą kochanka, a skóra wokół niej napięła się raz jeszcze. I tylko resztki zdrowego rozsądku, albo silnej woli kobiety sprawiły, że nie zgięła palców, nie wcisnęła ich z całej siły pod kości szczęki, nie próbowała przekonać się o trwałości kości jego policzka, zderzając go z siłą nacisku kciuka. Morty musiał czuć każdy, nawet najmniejszy dreszcz, który jej towarzyszył. To, jak gęsia skórka ekstazy wystąpiła na skórę jej karku w odpowiedzi na jego westchnienie, niemal usłużne odchylenie głowy w tył. Skorzystała z okazji od razu, z początku przesuwając językiem od ugryzionego miejsca wyżej, aż do jego podbródka. Gdy wreszcie użył siły, na moment przybierając pozę pozornej uległości względem jej zamiarów, zaskoczona wciągnęła powietrze w płuca z cichym świstem. Komunikat odnalazł jednak drogę do jej umysłu. Wracała więc w dół po pozostawionym wcześniej wilgotnym szlaku. Bez zawahania chwytała jasną, delikatną skórę pomiędzy zęby, aby następnie muskać czule wargami to samo miejsce. Przez myśl przeszła jej myśl, że powinna go naznaczyć. Że nie starczała już wiedza, że należał do niej — czy tego chciał, czy nie. Czy głośniej przemawiała przez nią zazdrość i zaborczość, czy może czysta złośliwość? Tego nie była pewna. Potrzebowała jednak lepszego widoku. Palce zacisnęły się mocniej u nasady włosów mężczyzny, szarpnęła za nie, pociągając tym samym głowę jeszcze bardziej w tył. I na ten moment wystąpiła przeciwko jego zamiarom, oderwała się od jego szyi. Wszystko po to, by wzruszona przyjrzeć się jego twarzy. Ściętej bólem? Oczekującej więcej? Krew krążyła w jej żyłach szybciej, szumiała w uszach, kolorowała policzki na jasny róż. A wargi, zaczerwienione od pocałunków i świeżej krwi, od niemego wielbienia jego szyi, pozostały lekko rozchylone, pozwalając tylko na chwilę dostrzec lśniącą od śliny końcówkę języka między nimi.
Uwielbiała, gdy niektóre decyzje podejmował za nią. Mogłaby przecież podziwiać go do samego końca — ich lub świata. On jednak niecierpliwie szukał jej warg, pozwoliła mu na to. Nie miała przy tym nawet cienia wątpliwości, czemu to robił. Morty był często jej lustrem. Tak samo samolubny, co ona, teraz pozwolił swojej zachłanności wziąć nad nim górę. Szukał jej ust, swojej krwi, pozwoliła mu na to z zaskakującą cierpliwością. Nie powstrzymała się jednakże od kolejnego ukąszenia — jego dolna warga znalazła się pomiędzy jej zębami, zacisnęła je na niej z wystarczającą siłą, aby pozbawić go komfortu bezpiecznej, słodkiej przyjemności. Aby przypomnieć, że nie dlatego krążyli po swoich orbitach. Że dlatego wracał do niej za każdym razem, nawet wtedy, gdy rozsądek powinien prowadzić go w przeciwną stronę.
— Mon cœur — wyszeptała wprost w jego usta, gdy zraniona dłoń poruszyła się nagle, palce wygięły się, pozwalając paznokciom wbić się w skórę jego podbródka. Ucałowała kącik jego ust, przesunęła się w bok, ciepłą wilgocią języka sunąc po świeżym śladzie jej własnej krwi. Smakowała metalem i czymś jeszcze, naturalną słoną powłoką skóry. Kącik ust kobiety uniósł się w górę, układając usta w pełnym satysfakcji uśmiechu. W tym samym czasie paznokcie zsunęły się jeszcze niżej, pozostawiając po sobie czerwieniejące pręgi. Nie zatrzymała się, nie ominęła nawet okolicy rany. Bezlitośnie szarpnęła ją paznokciami, znacząc je kolejną, nowszą warstwą krwi. Dopiero wtedy wypuściła jego włosy z uścisku, potrzebowała bowiem dwóch rąk, aby poradzić sobie z guzikami jego koszuli. To potrafiła zrobić bez patrzenia, bez większego problemu.
Morty mógł być jednak spokojny — upuszczony odłamek szkła znajdował się poza jej zasięgiem, musiałaby zsunąć się z jego nóg. A jeżeli coś w postępowaniu Manon było pewne, był to fakt, że raz zająwszy sobie należne miejsce na jego ciele, nie opuszczała go równie prosto.
by the pricking of my thumbs, something wicked this way comes
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek
Strony (2): 1 2 Dalej


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 16:05 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.