• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > Londyn > Centralny Londyn > Velouria Hall
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
09-01-2025, 20:11

Velouria Hall
Wśród starych uliczek Londynu, za iluzoryczną fasadą kamienicy, kryje się miejsce, o którym szepczą wyłącznie bardziej znaczące warstwy społeczeństwa. Wnętrze utrzymane w stylu lat 60.: wysokie sklepienia zdobione stiukami, lustra w złoconych ramach i połyskujący parkiet, na którym rozbrzmiewają kroki eleganckich par. Muzykę zapewnia niewielka orkiestra czarodziejów – skrzypce, kontrabas, fortepian i saksofon – grająca na żywo walce, klasyczne standardy oraz nowsze, bardziej swingujące aranżacje, które dodają lekkości atmosferze. Wieczory w Velourii słyną z tego, że są jednocześnie balem i tajemniczą grą pozorów. Wśród rozmów przy kryształowych kieliszkach szampana rodzą się dyskretne układy, a w cieniu kotar rozgrywają się romanse i subtelne intrygi.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Yavor Karkaroff
Akolici
Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąć, wiecznie czyni dobro.
Wiek
47
Zawód
Przedsiębiorca, rzemieślnik
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
0
30
OPCM
Transmutacja
15
8
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
6
6
3
Brak karty postaci
09-01-2025, 20:25
― 02.04 ―

W prymitywnej poświacie odbicia, jakie zdołało zachować to wiekowe, pęknięte lustro, dostrzegał wciąż nie tyle własną twarz, ile karykaturę wspomnienia. Szyba, sczerniała od lat wilgoci i niedomytej pary, z łaską pozwalała mu widzieć sylwetkę nie tego, kim był teraz, ale raczej blade echo dawnego Yavora, rozszarpywanego na strzępy przez lata i własną pychę. Nie było tam już tej szlachetnej szarości spojrzenia, co dawniej mogła wytrącać z równowagi połowę sali jednym tylko błyskiem; nie było gładkiej linii włosów, które w swej ciemności przypominały raczej nocne niebo niż to, co teraz miał nieszczęście nosić na głowie. Blond… jakże groteskowa, wulgarna imitacja normalności, wymyślona jedynie po to, by skryć istotę, której zdradzić światu nie chciał.
Ale tego wieczoru — o, tego wieczoru — nie zamierzał uprawiać poetyckich igraszek z własnym losem. Nie było miejsca na rozpamiętywanie zmarszczek, rys i zacięć, które czas wbił mu w oblicze jak gwoździe w deskę trumny. Wolał, żeby to lustro, choćby nawet najbardziej parszywe, przypomniało mu nie to, czym jest, ale to, czym był. Yavor Karkaroff w złotym okresie swej młodości, gdy na sam dźwięk nazwiska bledli ci, którzy mieli nieszczęście z nim rozmawiać. Idealny, elegancki, dumny do przesady — i jakże niebezpieczny w tej swojej dumie. Zresztą — cóż szkodziło? Dla żony mężczyzna bywa zdolny do największych absurdów, a jednym z nich było właśnie to: pozorowanie dawnego blasku. Nie, nie z miłości, bo ta umarła wraz z ich pierwszym wspólnym kłamstwem. Nie z obowiązku, bo obowiązki dawno już przekreślił. Z przewrotnej przyjemności, by ukazać się jej tak, jak ona go pamiętała — nie jak zmarnowany relikt, ale jak człowiek, którego nienawidziła z całą mocą.
Podciął więc włosy, wygładził kanty brody, wyplenił z twarzy ten dziwny, sztuczny podszerstek, który latami narastał jak chwast. Wysprzątał resztki codzienności, aż w odbiciu został ktoś obcy — a jednak dobrze znajomy. Nienaturalny cień dawnej wielkości, wypolerowany na jeden wieczór, na jedną rolę, na jeden teatr. Teatr grany wyłącznie dla niej. I czyż to nie było w tym wszystkim najpiękniejsze? Że potrafił dla niej — tej samej, która była jego obsesją, śmiercią, nienawiścią i jedynym wspólnym sekretem, jaki jeszcze zachował — odgrywać tę farsę? Uśmiechnął się krzywo, suchym, prześmiewczym grymasem, który znał tylko on i to lustro. Tak, oto powrócił — Yavor Karkaroff, elegancki, bułgarski i zbyt dumny, by przyznać, że starość już dawno zaczęła podgryzać mu kości. Powrócił po to, by zatańczyć z nią raz jeszcze. Raz jeszcze podarować jej ten zaszczyt, że spojrzy na niego, nim go znienawidzi jeszcze bardziej.
Za nic — absolutnie za nic — nie dopuszczał do siebie myśli, że Irina ośmieliłaby się odmówić. Ambicja odmowy, jak to lubił nazywać, była dla niego zjawiskiem sztucznym, wymyślonym przez ludzi zbyt słabych, by docenić wagę chwili. Mogła oczywiście próbować, mogła rzucać w niego spojrzeniami, które od lat przypominały ostrze skalpela, mogła nawet raczyć go słowami, co kłuły precyzyjniej niż stal. Wszystko to było farsą, próbą torturowania jego cierpliwości — a on, och, on właśnie z tego czerpał przyjemność. Przecież nie sztuką było wygrać natychmiast, sztuką było obserwować, jak przeciwnik zużywa wszelkie swoje zasoby, by ostatecznie zrozumieć, że i tak przegrał.
Na samą myśl o tym uniósł kącik ust w uśmiechu, tym drobnym, lekceważącym, który sam w sobie był rodzajem kary. Skryty w zakamarku ustronnego stolika, wyglądał jak ktoś, kto czeka nie z przymusu, a z rozrywki. Jakby to ona spóźniała się na jego przedstawienie, a nie on czaił się na nią niczym drapieżnik w ciemnym zaułku. Czas umilał sobie najprostszymi czynnościami. Obracał sygnet na palcu — raz, drugi, trzeci — obserwując, jak połysk metalu odbija światło niknących latarni. Był to ruch nawykowy, niemal ceremonialny, znak, że oto nadchodzi moment warty zapamiętania. Bo sygnet był nie tylko biżuterią; był symbolem, wspomnieniem władzy, której nigdy nie złożył do końca. Gdy palce obracały zimny pierścień, myśli wędrowały do tamtych czasów, kiedy to on decydował, kto wchodzi, a kto wychodzi, kto żyje, a kto upada.
— Już myślałem, że wolisz obecność trupich przyjaciół na tak piękną noc — wstał, poprawiając poły najlepszego marynarki z lichego zestawienia tutejszej szafy. Jedynie przez chwilę zwrócił spojrzenie po smukłej sylwecie kobiecego całokształtu, nim odsunął krzesło tuż naprzeciw siebie. — Jakże zjawiskowo dziś wyglądasz, pani Karkaroff. — Poczucie wystawności, jakoby ich historię nie zszargały kłamstwa.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Irina Macnair
Śmierciożercy
Wspomnienia są jak zwłoki. Po wydobyciu nigdy nie są takie same.
Wiek
45
Zawód
kostucha, matka i rzeźbiarka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
pełna
wdowa
Uroki
Czarna Magia
0
30
OPCM
Transmutacja
15
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
5
Brak karty postaci
09-08-2025, 19:04
♫

Zwierciadło rozsmakowywało się w perfekcji, nim ostatni jej ślad musnął oko szklanej powłoki. Długo odtwarzane rytuały poprzedzały przygotowania do kuriozalnych obietnic wieczoru. Między palcami flakony i mazidła ustawiały się w szeregach, by nadejść i oczarować trupie wejrzenie. Magiczne mieszanki wcierały się w kobiecą skórę, tamując nieznośny trop upływających lat. Oczekiwała nieskazitelności, przed którą ugną się męskie kolana, oczekiwała efektu, który zmusi go do rozgoryczenia i ściśnie trzewia w udręce. Bowiem każdą zbrodnie spotykała znamienna kara. A jego winy piętrzyły się przez długie lata, zaciskając znacznie dotkliwej od synowskiego rozżalenia. Oglądała się w trzech skrzydłach uroczystego lustra, nadzwyczaj doskonały widok mając na sponiewieraną przed dziesięcioma dniami szyję. Odcisk boleści zgasł, lecz nie dla oczu matki. Tak samo również jak znienawidzony małżonek nie mógł uczynić nic, by oczyścić jej pamięć z godnego pożałowania spektaklu. Nie pierwszy i nie ostatni raz wszystkie podstawione kukły grały wedle władania dłoni tyrana, lecz wtedy skierował różdżkę przeciwko niej. To uznawała za osobiste skazanie się na pogrzebanie.
Rozsmarowywała po przedramionach balsamy, pieszcząc mroczny symbol osiadły pod skórą i wtenczas wyobrażając sobie, jakby to było – znów oddać go śmiertelnym bramom, musnąć krwistym batem małżeńskiego rozgoryczenia i wreszcie ponad nowym grobem wyłowić z odmętów myśli każdy mdławy skrawek wspólnej przeszłości. Mord zazwyczaj wymagał odpowiedniego konceptu, lecz Irina zbyt wiele razy fantazjowała o męczarniach męża, by teraz topić się w niemocy wyobrażeń. Ależ nie. Ona doskonale wiedziała, jaki urok rzucić i jaką katuszę zasądzić. Przerażające decyzje ojca osiadły ciężką konsekwencją na ramionach matki i pierworodnego syna. Zdumiewający powrót zaś powstał niczym koszmar, po którym wszystkie skażone rozważania nie potrafiły już głęboko odetchnąć. To małżeństwo było już tylko zgnilizną. Raz rozłożony trup nie mógł ponownie ożyć w promiennym licu. Łaskawie rozważyłaby uczynienie go swym inferiusem, skoro tak pragnął w angielskich latach jej towarzyszyć. Nic więcej.
Velouria Hall. Nieprzypadkowe miejsce, doskonale dopasowane do echa dawnych namiętności. W progach witały gustowne sztukaterie wraz z miło pieszczącą uszy melodią. Szykowna suknia skąpana barwą krwistej czerwieni ciągnęła się za stukotem wysokich pantofli, gdy przemierzała zdobne posadzki, rozglądając się za celem swego morderczego czaru. Strój odsłaniał ramiona i dobrze wymodelowany dekolt, wołając ku zagłębieniom wszystkie zaciekawione spojrzenia. Ku jej własnej satysfakcji i jego wzmożonej torturze. Wyeksponowane obojczyki mieniły się maźnięte w komnatach pudrowym światłem. Włosy spływały falami po plecach, a usta nęciły równie karmazynową obietnicą. Nie po to, by swego towarzysza przyciągać, lecz po to, by okrutnie objawić mu, na jak wielką skazał się stratę. Długie rękawiczki ciągnęły się jedwabiem przez całą rękę, kryjąc przed postronnymi dowód jej przynależności. Tej mocy spodziewała się łechtających zewsząd wejrzeń i uwagi płynącej ze wszystkich zakamarków przestronnego lokalu. Dwa lata temu przestał zagrabiać ją wyłącznie dla siebie. Na własne życzenie i poprzez własną trumnę. Zamierzała mu o tym kąśliwie przypomnieć.
— Nie obawiaj się, Yavorze — wygłosiła, odpinając z charakterystycznym pyknięciem połyskującą torebkę. Z jej wnętrza wydobyła zmniejszoną magicznie urnę. Postawiła ją w centralnej przestrzeni stolika. — Wystarczająca, by zmieścić to, co po tobie pozostanie — oznajmiła, zasiadając po przeciwnej stronie i usatysfakcjonowana pozwoliła sobie na nieco głębszy promień na twarzy. Komplement nie był żadną czułością, lecz misterna grą pozorów. Partia zaczynała się bowiem zawsze od niewinnego wystąpienia pionów. Dopiero potem przywoływano najpodlejsze klątwy. Irina nie była laikiem, by dać mu się omamić już w prologu. Choć historia wydawała się nowa, oni tkwili jako te stare i dobrze rozpoznane kreacje. Mógł umrzeć i odrodzić się na nowo, lecz wciąż pozostał tym samym Karkaroffem. Ciszą przyjęła przychylny komentarz. — Muszę jednak stwierdzić, ze smutkiem, że tobie śmierć się nie przysłużyła — stwierdziła z sympatią, podczas gdy przybyła obsługa wypełniła kielichy czerwonym winem. Jakkolwiek wyglądał, jakiekolwiek wrażenie mógł na niej zrobić, istniał jak niechciana otchłań, którą opuściła już zbyt dawno, by teraz topić powieki w sentymentach. Lecz kobiece sztuczki nie były jej obce. Ponad stołem, który trwał niczym ostatnia krucha między nimi granica, wyciągnęła dłoń, by palcem tknąć misterny pierścień syna swego ojca i ojca swojego syna. Tak też opuszek posunął się po wytwornym srebrze, a zmiękczone materiałem rękawicy szpony wiedźmy podrażniły przy okazji męską skórę. — Powinieneś go oddać Igorowi. Zwrócić mu wszystko to, co odebrała mu twa śmierć — przemówiła, na koniec, zaciskając dwa palce na sygnecie, jakby chciała mu go ukraść z palca. Wiedział, o czym mówiła. I wiedział, że mogła tu i teraz wydrapać z niego przewrotnie wzniecone życie.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Yavor Karkaroff
Akolici
Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąć, wiecznie czyni dobro.
Wiek
47
Zawód
Przedsiębiorca, rzemieślnik
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
0
30
OPCM
Transmutacja
15
8
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
6
6
3
Brak karty postaci
09-14-2025, 14:52
Potencjalnie czas, ten złośliwy akrobata, wyrysował na jego twarzy mapę drobnych pęknięć — bruzd przypominających o każdym z czterdziestu lat, które właśnie zaczynały się domagać podmiany na pięćdziesiątkę, jakby ktoś znudzony numeracją postanowił pchnąć wskazówki naprzód. Pół biedy, że czoło już nieco matowe, policzki odrobinę mniej sprężyste; przecież w głębi serca — a może w jeszcze głębszej warstwie próżności — tkwiło przeświadczenie, iż i tak trzyma się lepiej niż niejeden młodszy, co to spędza dnie na gładzeniu włosów w lustrze.
Nie można mu było odmówić pewnej perwersyjnej satysfakcji: zdrowie wciąż trzymało fason, siła nie kapitulowała, a pamięć przeszłych wyczynów podsuwała mu co chwilę kolejne, smakowite obrazy, które z powodzeniem mógłby powtórzyć — gdyby tylko zechciał zsunąć z dłoni tę chwilową miękkość i sięgnąć po różdżkę, w sensie dosłownym i symbolicznym.
— Szczodrość Twego czarnego serca nigdy nie znała granic — Nijak nie poruszył go sam fakt, że ów przedmiot znalazł się nagle w centrum stołu — ów miniaturowy sarkofag, niby urna, niby puszka po tytoniu w wersji dla eleganta po przejściach. Ujął niemalże namiastkowo prezent w dłoń, okazując uwagę właśnie niemu w pełni. — Czuję się niedowartościowany; niekiedy miałaś lepszy gust artystyczny, niż kochanego męża pragnąć, zamieścić w nikle ozdobnym pudełku.
Matowa powłoka udawała szlachetność, lecz w dotyku była chłodna, wręcz obojętna, jakby projektant z rozmysłem chciał zakpić z konwenansu żałoby. Oparty niedbale o oparcie krzesła, przyglądał się temu z miną człowieka, który widział już gorsze pomysły na wieczność i nie zamierzał udawać, że czuje wzniosłość.
Tak oto w jej wyobrażeniu miał zakończyć żywot — spopielony, sprasowany, szczelnie zamknięty w pojemniku rozmiaru większej filiżanki. Pudełko idealne, by postawić je na kominku pomiędzy porcelanową menażerią a pamiątkami z podróży; może nawet z dyskretną plakietką, złotą czcionką, żeby goście mogli się uśmiechnąć i powiedzieć: Ten nieoceniony mąż, Yavor, teraz w wersji przenośnej. Doprawdy, koncept niemal praktyczny, prawie domowy — mało elegancki, ale jakże poręczny, gdyby zechciała go przenieść w inne miejsce, tuż obok kieliszków na wino.
— Okoliczności naszego rozstania i późniejsza fabuła doktryny życia różniła się, milichka — Westchnął cicho, bardziej z rozbawienia niż z niesmaku. W jej gestach nie było nawet cienia ceremonii, raczej chłodna precyzja kogoś, kto zredukował całe wspólne lata do antracytowej puszki. I może właśnie to bawiło go najbardziej — że w tej drobnej prowokacji kryło się więcej prawdy niż w całym małżeńskim teatrze: on, wieczny kpiarz, miażdżony do formatu pamiątki. Świetnie. Podobało mu się… — Wróciłaś kształtować nazwisko Macnair, żyć godnie jako wdowa po nikczemnym i zdradzieckim mężu. Gdy ja wyzbyłem się wrogów, jednego po drugim, by zapewnić bezpieczeństwo… Niegodnej żonie i jedynemu synowi. — Podarek osiadł na blacie z tępym stukiem, jakby sam chciał zamknąć sprawę bez zbędnych komentarzy. Yavor, z nonszalancją człowieka, który zawsze ma ostatnie słowo, sięgnął po dłoń żony — tę starannie oprawioną w cienką, jedwabną rękawiczkę, jakby miała chronić przed światem, a może tylko przed nim. Cóż za drobiazgowa natura, pomyślał. Upominała się o każdy detal, nawet o ten stary rodzinny pierścień, który od lat istniał bardziej z przyzwyczajenia niż z jakiejkolwiek realnej wartości. — Bezwstydna istoto... Myślisz wszelako, że Tobie coś należy się? — Kciuk przesunął mu się leniwie wzdłuż jej palców, od kostki aż po wierzch dłoni, jakby badał dawną rzeźbę w poszukiwaniu pęknięć. Znał tę skórę — zawsze władczą, niosącą karę i śmierć. Teraz skryta pod rękawiczką wydawała się gładka, lecz on pamiętał każdą nierówność. W ostrzeżeniu zacisnął uchwyt odrobinę mocniej, aż ledwie wyczuwalne napięcie przeszyło powietrze. Zmarszczki u kącików jego oczu, te małe sygnały rozbawienia, rozpłynęły się w bezruchu, pozostawiając wyłącznie cichy, ironiczny spokój. — Prawisz mi morały, co winien był zrobić, a sama odwagi nie miałaś wyznać prawdy Igorowi. Nie upomniałaś się o spadek i wszelakie dobra, które wywalczyłem przez lata własne i naszego małżeństwa — zaśmiał się, zaznamiając się z fakturą ostrych pazurów, gdy przyciągnął ją bliżej. Jadąc dłonią wyżej, składając ukojność pocałunku na kostce. — Zawisłaś na krzyżu, który sama złożyłaś na swych barkach.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#5
Irina Macnair
Śmierciożercy
Wspomnienia są jak zwłoki. Po wydobyciu nigdy nie są takie same.
Wiek
45
Zawód
kostucha, matka i rzeźbiarka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
pełna
wdowa
Uroki
Czarna Magia
0
30
OPCM
Transmutacja
15
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
5
Brak karty postaci
09-28-2025, 11:31
Chciałoby się rzec: i ja czułam się niedowartościowana. Lecz komentarz nadział się na milczące, soczyście czerwone wargi, zasklepiała barwa trwała nieporuszona próbą kąśliwego przytyku. Wszak to zawsze była ta gra, grymaśna próba lawirowania od jednego do drugiego – po żadnej stronie widmowy triumf nie mógł pozostać zbyt długo. Bo to drugie nigdy do tego nie dopuści. Gdyby miała w ciele więcej pulsującego serca, być może pozwoliłaby sobie na nutę żałosnej nostalgii. Zamiast tego odpowiedział mu iście usatysfakcjonowany uśmiech: pożywka nieprzerwana mimo wyraźnej próby tego niedoszłego nieboszczyka. – Ja jeszcze nie skończyłam, Yavorze. – Wreszcie więc poruszyły się lekko te krwiste wargi. W obietnicy czy może groźbie. To pozostawiła mu do własnej interpretacji.
- Nasze rozstanie to wyłącznie twoje życzenie. Już zapomniałeś? – spytała wprost, nie przerywając ani na chwilę kontaktu wzrokowego. Iluzja wejrzenia, które cięło niczym brzytwa, możliwość dosięgnięcia pazurami do zasługującej na ból facjaty, pragnienie wydłubania z niego resztek życia, do którego nie miał już prawa. Bo przecież sam skazał wdowę i syna na wieczną żałobę. To jego wybory, to jego samotne gierki i brak zaufania do najbliższych przyczyniły się do powstania teraźniejszych obrazów. A powrót zdawał się niczego nie naprawiać – tylko bardziej niszczył to, co było już dobrze zakorzenione. Nienawidziła go każdym skrawkiem ciała i najmniejszą myślą. Dusił ją za życia i dusił ja po śmierci.
Stukot podarku podrażnił lewe odsłonięte ucho. Irina uniosła nieco brodę i zmrużyła oczy, zapoznając się w statecznej pozie z jego marną przemową. – Czy było inaczej? Czyż nie jesteś nikczemny? Zdradziecki? Perfidny? – Chłodnym wyliczeniom towarzyszyła wiotka obecność jej dłoni w niechętnie przyjętym uścisku męża. Jej spojrzenie drwiło, lecz on dobrze wiedział, o czym mówiła. – Mogłeś mi powiedzieć. Mogłeś uczynić mnie partnerką w swej zbrodni. Zdecydowałeś inaczej i płacisz za to teraz. Niegodny mężu – wyjawiła jadowicie, martwą dotąd dłoń budząc do ostrego ścisku na jego własnych palcach. – Wysuwasz wniosek, choć nie padło żadne osobiste żądanie, Yavorze. Niczego nie pragnę dla siebie – wyznała, wolną dłonią nieco gniotąc obrus, który pokrył elegancko blat stolika. Pochylona nieco ku niemu, ponad stołem, niemal żałowała, że nie może tu i teraz przekląć go, by później spektakularnie wymordować. Biel nakrycia jakże prędko połknęłaby płynną krew. Oglądałaby to z rozkoszą. Karałaby go z satysfakcją za to, że uznał ją niedostatecznie zaufaną, by przyjąć ciężar i ból tajemnic, które zmusiły go do takich posunięć. Wszak mieli być nierozłączni, wieczni, niebezpieczni razem i niepokonani razem – on wolał samotna tułaczkę i jedną chwilę, która zadrwiła z dwudziestu pięciu lat wspólnego życia. Każda sekunda tego spotkania smakowała goryczą. Każdy dotyk stawał się piętnem.
– Obydwoje wiemy, że twój ojciec nie dałby Igorowi niczego. Że tobie nie dałby niczego, zuchwale zagrabiając dla siebie całe dziedzictwo. I jesteś głupcem, sądząc, że nie musiałbyś o to walczyć. Dopóki żyje, obydwaj jesteście pozbawieni bogactw przodków. Może to jego należało się pozbyć, zanim pozbyłeś się siebie samego. Skazałeś nas wszystkich na mękę –
wymówiła głośno tę gorzką prawdę, gdy składał pocałunek na jedwabnej powłoce. Skrawek materiału zdawał się chronić ją przez niegdyś piekielnie silną klątwą jego ust. Łaskawie – Zawisłam na krzyżu, który ty umieściłeś na moich barkach – odbiła więc prędko zarzut, by nie myślał, że skutecznie wciągał ją w pułapkę biograficznych podsumowań. A potem sięgnęła po kieliszek i prędko opróżniła czerwoną zawartość. Nie patrzyła na niego, nie ulegała chorobliwym próbom zagłaskania poszarpanej rzeczywistości, nie topiła się w podsuwanej pokusie, nie dawała się uwodzić myślom o jakiejkolwiek jego szczerej intencji. Raz przecież już ją nabrał, byłaby żałosna, gdyby ponownie mu na to pozwoliła. – Puść mnie – rozkazała zimno, odczuwając niezmąconą potrzebę natychmiastowej ewakuacji. Jakże podła to była intryga: czynić z żony ledwo pionka w swej wielkiej grze, pionka, który miał się podłożyć w osobistym scenariuszu potężnego pana. Podłożyć i zniknąć z planszy. Nigdy nie otrzymać szczerej prawdy. Tego chciał i to się właśnie stało. Po co więc wracał? Po co do niej przychodził?
Tylko mu się zdawało, że miał nad nią jakąkolwiek władzę.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#6
Yavor Karkaroff
Akolici
Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąć, wiecznie czyni dobro.
Wiek
47
Zawód
Przedsiębiorca, rzemieślnik
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
0
30
OPCM
Transmutacja
15
8
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
6
6
3
Brak karty postaci
10-05-2025, 19:54
Przeżywał, istotnie, katusze tak wielce tragiczne, że aż godne byłyby zapisania w annałach rodzinnej farsy. Nie dlatego, by cokolwiek w jej lamentach nosiło znamiona prawdziwego bólu — o, nie. Toż to był dramat amatorski, grany z przesadną ekspresją, z ową charakterystyczną manierą kobiety przekonanej o własnym talencie scenicznym. Jego żona potrafiła rozciągnąć najzwyklejszy grymas w epopeję cierpienia, jakby każda jej łza była wartą złota manifestacją uczuć. A on? Jak na mężczyznę przystało, zachowywał milczenie, w duchu odliczając do dziesięciu — choć równie dobrze mógłby po prostu sięgnąć po różdżkę i raz na zawsze zakończyć ten żałosny monodram.
— Nie kłam w żywe oczy, iż nie chciałaś uciec już dużo wcześniej — Ach, jakże kusiło. Uciszyć ją — prostym, błahym zaklęciem, najlepiej takim, które nie zostawiało śladów. Albo może, dla odmiany, subtelnie pozwolić jej poczuć ten rodzaj bólu, który koi, który uczy pokory i rozkosznej wdzięczności wobec milczenia. Mógłby nawet, z czystej przekory, uczynić to elegancko. — Nagromadzone problemy nie miały dotyczyć was, czyż chociaż raz nudne dla Ciebie było, stanie się przykładnym mężem i ojcem? — Przez krótką chwilę, zaiste, nawet rozważył groteskowy pomysł — czyż urna, którą tak gorliwie dla niego wybrała, z rzekomo szlachetnym grawerem i dyskretnym połyskiem, nie nadawałaby się przypadkiem doskonale dla niej samej? Los bywał, w końcu, zabawny w swych symetriach. Jakże pięknie prezentowałaby się ta ich para — on, żywy, znużony jej obecnością, i ona, wreszcie cicha, spoczywająca tam, gdzie od dawna winna być — w wykwintnym, wypolerowanym spokoju. — Ma kochana śmierci, czyż nie to przyciągnęło nas ku sobie?
Spoglądał na nią z tym rodzajem rozbawienia, który balansował na granicy politowania i rozczulenia, jak na rozkapryszone dziecko, które zbyt długo bawi się w dorosłość. Jej dramatyczne gesty, wzniesione brwi — ach, ileż to razy widział ten teatrzyk! A jednak dziś miał w sobie coś z pobłażliwości. Może dlatego, że każde jej spazmatyczne westchnienie przywodziło na myśl nie tyle żonę, ile wspomnienie — obraz dawnej kobiety, tej, z którą niegdyś potrafił igrać równie bezlitośnie, jak z losem innych. Wtedy byli czymś więcej niż tylko parą — byli duetem. Występnym i nieludzkim, splecionym pogardą dla świata i gorącą namiętnością do własnej dominacji. On — z uśmiechem zimnym jak stal; ona – drapieżna, jego własna personifikacja pięknej i obłudnej śmierci. Okrutni, bezwstydni w swej wspólnej pysze, kroczący po moralnych trupach jak po dywanie ułożonym przez los. Obiecywał jej wielkość, wielkość, jak sam zwykł mawiać z przekąsem — i, doprawdy, dotrzymał słowa. Choć pewnie nie tak, jak się tego spodziewała.
— Temperament, chęć unicestwienia wrogów i należyta nam po latach krucjata na wrogach i władza. Obiecałem Ci to wtedy, gdy spotkałem dziką duszę w szarym Londynie... Władzę i uświęcenie dostawałaś przez lata — Uśmiechnął się teraz leniwie, śledząc ruch swojej dłoni, która sunęła powoli w górę jej ręki, zatrzymując się przy łokciu. Było w tym coś z drapieżnego eksperymentu, coś z ironicznej troski — jakby rozważał, czy naprawdę mógłby… uszkodzić staw, tak od niechcenia, byleby przerwać tę histeryczną arię. Oczywiście, nie dziś. Nie jeszcze. Jeszcze mieli zatańczyć — a on zawsze wolał, by muzyka trwała odpowiednio długo, nim ktoś naprawdę upadnie. — Tacy jak ja i Ty nie kochają za dobre serce, tylko za władzę i moc, agresję i oddanie — oddany był całe lata spękanego i obłudnego małżeństwa. Chociaż nadal nie potrafiła do tego dojrzeć, by umocnić prawdę we własnej głowie. — Głupiaś, jeśli myślisz, że nie zabrałem nic z naszej wielkości odpowiednio wcześniej. Powinienem ukarać Cię za to, jak okropnie myślisz o własnym mężu, którego zabić nie potrafiłaś. Igor nie jest płotką, za jakiego miałem go całe życie... Może zdobyć spuściznę, która się nam należy, jako rodzinie, najdroższa.
Jeśli pójdę na dno, Ty razem ze mną, kochanie…
Usta musnęły jej dłoń jeszcze raz, ceremonialnie, z tą elegancką precyzją człowieka, który potrafił uczynić nawet groźbę czymś na wskroś uprzejmym. Potem uniósł się, z nonszalancką godnością poprawiając połacie marynarki — tej samej, której krój zdradzał więcej próżności niż przyzwoitości. Tkanina błysnęła w świetle lampy, jakby sama wiedziała, że uczestniczy w czymś więcej niż tylko banalnym małżeńskim sporze. Bez zająknięcia, bez pytania, sięgnął po nią. Dłoń — zimna, ale pewna — zamknęła się na jej talii, przyciągając ją ku sobie z gracją kata, który zna rytm swego rzemiosła. Na ustach błąkał się cień uśmiechu, ten sam, który niegdyś doprowadzał ją do szaleństwa, a dziś był tylko maską — kunsztowną, nieco znudzoną. — Zatańczysz ze mną? — I tak oto, w półmroku ich własnej tragedii, zaprosił ją do danse macabre, nieodmiennie pięknego w swej grotesce. Wspaniała i ponownie tylko jego.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#7
Irina Macnair
Śmierciożercy
Wspomnienia są jak zwłoki. Po wydobyciu nigdy nie są takie same.
Wiek
45
Zawód
kostucha, matka i rzeźbiarka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
pełna
wdowa
Uroki
Czarna Magia
0
30
OPCM
Transmutacja
15
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
5
Brak karty postaci
10-15-2025, 19:38
Bezczelny, a jakże. Nakłuwać próbował jej myśli, by przedziurawić szczelne warstwy i przepuścić do środka krople śmiertelnej toksyny. Niechaj jego dążenia się spełniają, niechaj jego piony dosięgną władczyni i spróbują strącić ją z planszy. Niech jej zagrożą. Gra jednak miała zasady. Królowa zawsze miała większe możliwości ruchów od króla. Moc większa, władza mniejsza. Ależ uwłaczające. Lecz teraz? Cóż czynił? Próbował mówić do niej fantastycznymi historiami, próbował rościć sobie prawo, wyjmować niewypowiedziane sugestie z ust. Drażnił ją, choć wciąż zbyt słabo, by mogła wpaść w pułapkę i wysunąć się ze stabilnych ram własnego temperamentu. Spodziewała się sztuczek i manipulacji – przecież sama w jego sytuacji uczyniłaby to samo. Z jednym drobnym wyjątkiem: nigdy nie okłamałaby męża w tak istotnej sprawie, nigdy nie wciągnęłaby go w tak perfidny, uwłaczający mu plan.
- Kiedy wreszcie pojmiesz, że wszystko, co robiłeś, z całą mocą dotyczyło również nas? – zapytała dość spokojna, choć w środku zirytowane ciało napinało się. – Wybrałeś drogę, która nie ma nic wspólnego z byciem przykładnym mężem i ojcem. Dbałeś o swój los, nie obchodziliśmy cię. Opuściłeś nas. Więc wybacz, kochany… nie wiem, na co teraz liczysz – skończyła, lekko lawirując palcem po obrysie kryształowego naczynia. Nieco przechylona głowa zdawała się wskazywać na stan błogości, może wręcz pewną sugestię, która wcale nie spodziewała się trafnego rozszyfrowała. Nie przestawała Yavora doceniać, ale zdołał znacznie nadszarpnąć swoją brutalną kreację. I stracić resztki zaufania. – Nie, kochanie. Wolno ci było być takim dla świata. Nie dla mnie – skomentowała nieprzesadnie, bowiem tak bardzo nie miała teraz ochoty rozkładać wszystkiego na pojedyncze scenki i wersety z małżeńskiej przeszłości. Bez tego winien doskonale pojąć sens, jeśli osobiste wygnanie do reszty nie strawiło mu rozumu. – Krucjata, którą zakończyłeś, unicestwiając własne małżeństwo. Szkoda zatem wieloletnich starań, sam przyznasz. A jednak. Decyzje zapadły, Yavorze, i nie ma odwrotu – przegrałeś. Nie można było wrócić do przeszłości, lecz on, gdy mówił to wszystko, sprawiał wrażenia głuchego na jej oczywiste podsumowania. Jakże spodziewanie bezdusznego wobec ewentualnych odczuć tej, którą tak pięknie śmiał uświęcać przez dwadzieścia lat. – Oddanie – powtórzyła po nim, nieco prześmiewczo. Wykręcona szyja poprowadziła głowę w bok, gdzieś między obce twarze przy eleganckich stolikach. Zupełnie jakby poszukiwała na twarzach świadków równie wyraźnej drwiny dla patetycznych, kłamliwych apeli pana Karkaroffa. – Z całą pewnością dałeś wielki popis swej lojalności wobec nas – odrzekła jakże ironicznie, gotowa uderzyć dłonie w aplauzie, gdyby tylko nie trzymał jej w uścisku. Wymordował wszystko: rodzinę i więzi, budowaną siłę, ugruntowaną pozycję, dobre widoki na przyszłość. Wszystko. Dziś, gdy znała prawdę, ten inny wymiar dokonanej zdrady uznawała za jeszcze podlejszy od tego, który pierwotnie zastać miała w ich łożu. – Doprawdy? Zabrałeś coś? Twoją wielkością była twoja żona i twój syn, lecz najwyraźniej zabrakło ci mądrości, by prawdziwie to docenić. Zamiast tego wolałeś knuć samotne intrygi i nawet teraz lekceważysz to, jak bardzo nas one dotknęły. Przychodzisz karać żonę? Zatem niczego nie pojąłeś na wygnaniu, wracaj tam. Zostaw Anglię, zostaw nas tak, jak zrobiłeś to dwa lata temu. I przestań mówić o rodzinie. Zdążyłeś ją zamordować, mój zmarły mężu. Żadna pieszczota nie zdoła przywrócić cię w moich oczach do życia. Szkoda twych starań – wyłożyła jasno, z niechęcią patrząc, jak silił się na misterne popisy zatrutej czułości.
Gdy wepchnął ją w ramiona tanecznego prologu, ścisnęła wargi w wąską linię, szykując wszystkie pazury do soczystych tortur na jego ciele. Jeszcze chwila i goście restauracji poczują, jak w powietrzu wznosi się metaliczna woń bułgarskiej krwi. Przysięgam. Perfidnie z nią pogrywał, łaknąć wciąż bliskości i ratunkowego koła wśród bezkresnego morza pełnego rekinów. – Ostatni taniec – wycedziła, godząc się z mocno podkreśloną niechęcią. Wznosząca się muzyka poprowadziła ich pierwszymi krokami do głębi uszykowanego parkietu. Próżno było szukać na twarzy Iriny zachwytów czy jakiejkolwiek rozkoszy. Występowało tam prędzej obrzydzenie. Oto skrzyżowane dwa ciała łączyły się w dostojnym ruchu. – To twoje pożegnanie – dodała przy obrocie, zmuszona wrócić znów bliżej, bo znane kroki nie pozostawiały innej możliwości. Czego chciał? Po co tak naprawdę wrócił? Czemu służyły te bezczelne umizgi, na które cały czas sobie pozwalał? Kłamstwo wyżerało mu szare komórki, jeśli wyobrażał sobie, że znów okażą się jednością, że zdoła paroma słowami odczarować rodzinną klątwę. Nie mógł cofnąć czasu, a ona nie mogła mu znów zaufać. Z dumą unosiła głowę, trzymała spojrzenie na oczach tego, który niegdyś budził w nią największa pasję. Dziś pozostawiał odrazę. Ścisnęła mocniej jego palce, miała ochotę szarpnąć nim i wygnać go precz. Stare przysłowie mówiło, by przyjaciół trzymać blisko a wrogów jeszcze bliżej. Kim był teraz Yavor Karkaroff? – Więc po co wróciłeś?
Tak naprawdę.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#8
Yavor Karkaroff
Akolici
Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąć, wiecznie czyni dobro.
Wiek
47
Zawód
Przedsiębiorca, rzemieślnik
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
0
30
OPCM
Transmutacja
15
8
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
6
6
3
Brak karty postaci
10-31-2025, 11:55
Obłuda ― ta jej ulubiona przyprawa ― i słodycz dewiacji, którymi karmiła każde swoje słowo, miały w sobie coś wręcz hipnotycznego. Trzeba było przyznać, że w tej swojej teatralnej manierze potrafiła być urocza. I może właśnie za tym tęsknił, pokrętnie i wbrew logice, za tą melodyjnością trucizny w jej głosie, za błyskiem w oczach, które kiedyś wierzyły, że świat da się poskładać z ruin, jeśli tylko wystarczająco głośno będzie się kłamać o miłości. Ambitna była ― zawsze. Do przesady. Twierdziła, że broniła rodziny, jakby w tej farsie kiedykolwiek chodziło o coś więcej niż o jej własną dumę i chłodną potrzebę posiadania racji. Rodziny, owszem, ale tej wymyślonej w jej głowie ― z fikcji, bez miejsca na jego błędy, jego gniew, jego... człowieczeństwo. Bo przecież syn był tylko ich wspólną wypadkową, a nie własnością jej czułostkowego sumienia.
Nie, nie czuł się winny. Nie miał zamiaru. Nie rozwalił tego małżeństwa ― ono było rozszarpane na strzępy jeszcze zanim nauczył się, jak przestać próbować je naprawiać. Żaden szanujący się Bułgar, z resztą honoru, który jeszcze się tlił, nie wpakowałby ukochanej kobiety i syna w burdel własnych potknięć. Choć, o ironio, świat znał wyjątki. Na przykład jego brata. Ach, jego brat ― ten pieprzony wzorzec plugastwa w garniturze, który potrafiłby sprzedać matkę, ojca i święty obrazek z rodzinnej izby, jeśli tylko ktoś obiecałby mu władzę lub uśmiech uznania. Szumowina z manierami, człowiek-odór. I to jego, właśnie jego, mieli czelność nazywać złym?
Cóż. Może i był. Ale przynajmniej nie udawał, że robi to w imię dobra.
― Cóż, to Twoja opinia jakże poszkodowanej kobiety... ― Cmoknął w złudnej trwodze, gest tak sztuczny, że mógłby go sprzedać na jarmarku obietnic. Uśmiech mu się wykrzywił ― nie z czułości, lecz z tej perwersyjnej satysfakcji, którą daje obserwacja dobrze rozpisanego upadku. Zgorzknienie jej było dlań spektaklem, za który płacił jedynie biletem do własnej pamięci; pamięci pełnej potknięć, bijatyk i błahych porachunków.
― Zbyt pałasz dumą i goryczą, by wypominać mi takie kwestie. Myślisz, że nie mieli Cię pod obserwacją? Czyny męża zawsze dopadną jego najbliższych, nie wiedziałaś, w jakim syfie siedziałem. ― Czasem myślał o żonie jako o błędzie estetycznym, który przetrwał próby czasu. Żałował? Może odrobinę, w tych krótkich momentach między ciosem a pocałunkiem, gdy mięso kłótni leżało na stole jak resztki uczty. Myślał o tym, gdy ich spory przybierały formę rytuału: najpierw ostre słowo, potem dłoń, finalnie ― gest pojednania, który równie dobrze mógł być uderzeniem lub pocałunkiem przy ścianie. ― Jakże ubolewam, że najwidoczniej w tym syfie dorastania, nie odczułaś czegoś takiego jak zachowawczą opiekuńczość.
Nie szukał winy. Winę rozdawał rozsądnie; nie dlatego, że był sprawiedliwy, ale dlatego, że znał wartość porządku. Małżeństwo? To była transakcja codzienna, z rachunkiem za pretensje i opłatą za gniew. Gra, w której obie strony znały reguły, choć udawały, że są ich ofiarami. On grał. Ona grała. I oboje wiedzieli, kiedy przestać ― choć rzadko to robili. Czasami, nocą, gdy cisza wbijała się w ściany domu jak sztylet, dopuszczał do siebie myśl, że może lepsze byłyby inne wybory. Lecz myśl ta nie trwała długo; ginęła pod kolejnym łykiem, pod kolejną drobną urazą, pod kolejnym narzekaniem o dumie i honorze. W tych chwilach wracał do roli, którą znał najlepiej: zimnego obserwatora własnej klęski, człowieka, który potrafi przyjąć cios i odwrócić go w żart. I tak dalej ― w milczeniu, w złośliwym półuśmiechu, w kolejnej rundzie kłótni, w pocałunku przy ścianie. To była ich rutyna; brutalna, przewidywalna i, o ironio ― dziwnie konieczna.
Nie chciał słuchać, bo słowa zawsze kończyły się źle ― a taniec przynajmniej miał w sobie pozór harmonii. Był prostszy, bardziej szczery w tej swojej iluzji porozumienia, gdzie każde ich zderzenie ciała brzmiało jak echo dawnych sprzeczek. Kiedyś walczyli w podobnym rytmie, ciało o ciało, niekiedy wściekli, niekiedy zbyt zapamiętali, by odróżnić pożądanie od gniewu. Dziś pozostawał im ten teatralny gest, podszyty tym samym, co dawniej ― cynicznym pragnieniem, by mieć rację, choćby tylko w ruchu. Prowadził ją z typową dla siebie pewnością, tą samą, która tak ją doprowadzała do szału, jak i nieprzyzwoicie pociągała. Ciało przy ciele, oddech przy oddechu ― ot, rytuał dwójki ludzi, którzy nigdy nie nauczyli się przegrywać z klasą. Pozwolił jej zatoczyć ten drobny, bezcelowy krąg, jakby chciał dać jej iluzję wolności, po czym przyciągnął z powrotem. Do siebie. Do męża. Nie padło żadne słowo, bo wszystko już dawno zostało powiedziane ― i zresztą, żadne nie miałoby teraz sensu. Wystarczył dotyk, ledwie muśnięcie, ten cichy, przewrotny znak, że gra nadal trwa. Że ich małżeństwo, choć dawno zdezelowane, wciąż potrafiło zatańczyć jak za dawnych lat ― piękne w swojej katastrofie, groteskowe w swej szczerości.
― Sama zamordowałaś naszego syna, obłudna kobieto... ― Nie łapał się delikatności, bo nigdy jej nie znał ― a jeśli kiedykolwiek próbował, to zapewne przez przypadek. Poruszali się po parkiecie niczym dwie figury z porcelany, którym ktoś łaskawie pozwolił się potłuc, raz po raz obijając się o siebie z przesadną gracją. Tu mocniej ścisnął jej pas, tam szarpnął zbyt gwałtownie, jakby w tym drobnym akcie chciał sprawdzić, czy nadal potrafi wywołać w niej gniew. A potrafił ― och, widział to w ledwie zarysowanym drgnięciu ust, w niechętnie wypuszczonym powietrzu. ― Karmiłaś kłamstwem, zbaczając winę na byle dziwkę powziętą z pierwszego przytułku. Gdy Ty tak pięknie poharatałaś zwłoki na czynniki pierwsze.
Pięknie musiała walczyć sama z sobą. By go nie zabić? Oj tak, to uczucie znała aż nazbyt dobrze ― buzowało w niej wtedy, na cmentarzu, gdy ich spojrzenia zderzyły się po latach martwej ciszy. Wtedy też w jej oczach dostrzegł to, co zawsze kochał najbardziej: pogardę i tę przeklętą iskrę, która czyniła ją jego równą. Twarz zsunęła mu się ku jej szyi, niby mimochodem, choć każdy jego ruch był przemyślaną prowokacją. Zapach jej skóry uderzył znajomym ciepłem, mieszaniną goryczy i tęsknoty, której nie chciał nazwać. Pocałunek ― zbyt śmiały, by był czuły, zbyt leniwy, by był agresywny ― spoczął na jej skórze niczym podpis starego grzesznika. Ot, wspomnienie, że nawet w tańcu potrafił grzeszyć z klasą.
― Słodko podsycasz się myślą, żem zdradził Ciebie i rodzinę. I przyjmij nareszcie... Że nie zamierzam stąd odejść, gdy echa przeszłości ujawniły się tak nieoczekiwanie ― nadzieja dla świata powróciła i tego trzymać się zamierzał.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#9
Irina Macnair
Śmierciożercy
Wspomnienia są jak zwłoki. Po wydobyciu nigdy nie są takie same.
Wiek
45
Zawód
kostucha, matka i rzeźbiarka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
pełna
wdowa
Uroki
Czarna Magia
0
30
OPCM
Transmutacja
15
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
5
Brak karty postaci
Wczoraj, 17:53
- Zastanów się zatem, dlaczego nie wiedziałam, Yavorze. Z tej szlachetnej troski o dobro żony? Przyszło ci sądzić, że tego nie udźwignę? Czyny męża, kochanie, stają się czynami żony. Twoje triumfy zbierałam, lecz i za twoje grzechy płaciłam. Nie pierwszy raz. Może gdybyś przyszedł do mnie wcześniej, nigdy nie znalazłbyś się w tej… udręce. Lecz ty wolałeś budować swój samotny grobowiec. Trwać w ponurej tajemnicy niewiadomego interesu, bez względu na wszystko – podsumowała z kroplą czarnej goryczy przyłapanej przy ostatniej głosce na języku. Z dezaprobatą pokręciła głową, wznosząc dłoń po kielich. Długie palce zakończone zdobionymi paznokciami objęły triumfalnie szklany trzonek. Gdy zbliżyła naczynie do ust, wciąż patrzyła mu głęboko w oczy przekonana o tym, że nie tylko spodziewał się tego wieczoru szorstkości jej mowy, lecz wręcz pragnął zderzenia z ponurą falą wzburzonych koszmarów. Ona była jego wytwornym horrorem. On pozostawał jej ulubionym upiorem. Pewne rzeczy trwały wiecznie niezmienne. Nawet teraz moczyli usta w grze, choć obietnica nagrody zdawała się zatonąć w przepaści już dawno temu. Karmiła się jednak subtelnie, kęs po kęsie, możliwością podrażnienia jego spaczonego jestestwa. Maltretowane nerwy mogły wreszcie objawić manifest swej siły. Może gdyby wybuchł, wreszcie skruszyłyby się te twarde mury, to zawzięcie, które sprawiło, że dziś tkwili w tej sytuacji, po dwóch stronach barykady. Swoi i jednocześnie okrutnie obcy. Spektakl mógł więc trwać dalej.
W drugim jego akcie figury pokrewny śmiercionośnym temperamentem wpędzono w ruch. Kroki wstukiwały w parkietach melodię absurdalnego duetu. Odtwarzali ruch, magie rytuału, który nie miał już przecież żadnej faktycznej mocy. Mężczyzna demonstrował siłę, kierując ciałem kobiety. Trzymał mocno przy sobie, czuła, każdy ślad nacisku, czuła przesłanie czające się w tym tańcu, jak żałośnie raz i drugi martwy mąż przywoływał żonę. By przypomnieć dobitnie, że wcale nie zginął. Tego właśnie pragnął? Odcisnąć na skórze pani Karkaroff swą osobistą pieczęć?
– Milcz – wstrętny pomiocie. Zawzięte spojrzenie, usta wydające rozkaz srogi, krótki i bardzo dokładny. Rozkaz zaznaczonym mocnym naciskiem pazurów na mężowskim ramieniu. Głowa Iriny trwała wzniesiona dumnie, szyja napięta, niechętna do okazania śladów uległości. Nie miał prawa zwyciężyć, nie miał prawa jej pogrążyć. Nigdy. Ależ walczyła z pęczniejącą ochotą wbicia mu w serce sztyletu. Tu i teraz, bez litości, żywcem wziąć i rozciąć to, co ośmielało się drwić jej prosto w twarz. – Przypomnij sobie swą ojcowską opiekę nad synem, zanim zaczniesz podważać moje metody. Przypomnij sobie ten bat. Może ty go lubiłeś – urwała, z ramienia przesuwając szeroko otwartą dłonią po jego plecach. Palce mięły materiał, a później boleśnie wbiły się w jego korpus. – lecz dziecko cierpiało. Wydaj sąd nad samym sobą, fantastyczny ojcze – przemówiła z pogardą, nim dorwał się do jej szyi. Ależ był słaby, ależ nagi w swym pragnieniu, uległy w pochodzie ku postaci żony. Puściła jego palce. Wsunęła je w jego włosy, dziwaczne w barwie, przydługie, niepasujące do tego, co w nim znała. Ścisnęła je w garści. Może zbyt mocno, może zbyt przedwcześnie, wcale jednak nie pozwalając nasycić się pokusą swego ciała. Mogłaby mu wszystkie je wyrwać. Lecz wcale nie pociągnęła aż tak mocno, by zakwiczał odurzony klątwą, którą tak łatwo potrafiłaby mu zaserwować. Ramiączko sukni zsunęło się kapryśnie z ramienia, kobiecy pantofel przydeptał skórzany front jego buta. Chwyciła jego brodę w dwa palce, przez chwilę taksując przenikliwym okiem. Trzymane na uwięzi osobiste, dawno zatarte pragnienia nie mogły wydobyć się na powierzchnię, nie mogły włożyć na jego głowę laurów. Pazur wbił się boleśnie w dolną wargę mężczyzny, którego obietnicę nosiła niegdyś na tym samym palcu.
– Przyznałeś to wreszcie. Gdzie Gellert Grindelwald tam i ty – rzekła, wpuszczając powietrze wprost w jego usta. Uśmiechnęła się wybitnie zadowolona. – Twój prawdziwy zamiar, twoja obietnica wielkiej walki i wielkiego zwycięstwa. Nie Igor i nie ja. Lecz on – kontynuowała, czerpiąc z tej nowej wiedzy niezmąconą satysfakcję. Krew zmoczyła palec, gdy żona wbiła się zbyt mocno. – To jego pragniesz bardziej niż nas – skończyła, wtłaczając do głosu melodię jawnej dezaprobaty. Dawny mistrz przywiódł tu wiernego ucznia. Od samego początku nie łudziła się w tym względzie. Gdy tylko przywódca Akolitów pojawił się w Londynie, odpowiedzi same nadeszły. Nie musiała się długo nad tym zastanawiać. Nie dopatrywała w nim zgubionego wędrowca, ojca tęskniącego za utraconym domowym ogniskiem. Pragnienia przybierały różne kształty, ale mężczyzna stojący tuż przed nią wcale nie uczynił rachunku sumienia. Dzieło mogło być kontynuowane, a wierni słudzy odnajdą pana choćby i na drugim końcu globu. Rozczarowanie wcale boleśnie nie zacisnęło się na jej szyi, chłód nie zdołał zgasić dobrze rozpalonego płomienia. Nie czuła niczego prócz niezmiennej potrzeby zaserwowania mu najprzyjemniejszej mordęgi. Ślad po pocałunku symbolicznie piekł, lecz zdawał się dogasać z każdym spojrzeniem wdowy. – Idź do niego – zaproponowała beznamiętnie, puszczając jego twarz i zdejmując dłoń z pleców. Skończyła tańczyć. Muzyka ucichła, gwar rozmów ponownie wysunął się na pierwszy plan. Przechyliła lekko głowę, ostatni raz przyglądając się figurze ulubionego kochanka, bohatera, wroga i pokrętnej wizji miłości. Puść mnie i odejdź, Yavorze.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 16:30 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.