• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Rozgrywka > Mgły czasu > Izba Pamięci > 10.02.1945 | jesteś moim bratem
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Ned Rineheart
Akolici
Wiek
34
Zawód
auror
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
16
0
OPCM
Transmutacja
21
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
10
11
10
Brak karty postaci
08-18-2025, 22:27

jesteś moim bratem
♪
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Ned Rineheart
Akolici
Wiek
34
Zawód
auror
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
16
0
OPCM
Transmutacja
21
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
10
11
10
Brak karty postaci
08-18-2025, 22:43
Ostatnie ciepłe promienie słońca wpadały przez duże witraże, leniwie oświetlając szkolne korytarze. Uczniowie pomału zmierzali do swoich dormitoriów, wracając z ostatnich zajęć. Tylko jedna osoba szła w przeciwnym kierunku, wyraźnie poddenerwowana, niecierpliwie próbując wyminąć wolno chodzących kolegów i koleżanki. – No rusz się, bo odejmę ci punkty za blokowanie przejścia, to nie miejsce na pogawędki – Gryfon teatralnie wywrócił oczami, jakby w ogóle się tym nie przejmował, ale poprawił torbę na ramieniu i przesunął się pod ścianę.
Piętnastoletni Edmund dumnie nosił na piersi odznakę prefekta i nie odmawiał sobie korzystania z niej dla własnej wygody. Był nienaturalnie wysoki i szczupły, jak niezgrabny podrostek dzikiego zwierzęcia. Zmienił się przez ostatnie wakacje, coraz bardziej przypominając mężczyznę a nie dziecko. Jedynie spojrzenie błękitnych oczu niezmiennie pozostawało czujne i dociekliwe, a burza ciemnych loków jak zwykle zdawała się żyć własnym życiem, bez względu na próby doprowadzenia ich do porządku. Ned już dawno się poddał.
Szybkim krokiem zmierzał do skrzydła szpitalnego, gdzie podobno kilka godzin wcześniej trafił jego młodszy brat. Informację przekazała mu nieco sepleniąca trzecioklasistka, która rzekomo widziała całe zajście na własne oczy. Na początku jej nie uwierzył, bo historia którą mu przedstawiła była pełna ekscytujących zwrotów akcji, ale kiedy kolejny podekscytowany chłopak podszedł do niego z tą samą sprawą, uznał, że jednak coś jest na rzeczy. Pozwolił mu opowiedzieć swoją wersję wydarzeń, dziękując za przekazanie informacji – najwidoczniej oboje uznali, że Edmund powinien o tym wiedzieć. Mieli rację. Młody Rineheart od razu skierował swe kroki w stronę szkolnego lazaretu.
Kto to zrobił? I dlaczego? Głowę miał pełną pytań i wymyślonych naprędce odpowiedzi. Pewnie Ślizgoni, bo nikt inny nie czerpał takiej radości z uprzykrzania życia słabszym niż oni. A Vincent bywał słaby, ale czy aż tak, żeby przyciągnąć do siebie uwagę szkolnych oprychów? Czy to możliwe, żeby zrobił coś jeszcze, co dodatkowo ich zdenerwowało? Nie wiedział. Nie znał brata tak dobrze jak by chciał. Prawdę powiedziawszy, nie pamiętał nawet kiedy ostatnio ze sobą rozmawiali. Nigdy nie potrafił znaleźć z nim wspólnego języka, za bardzo się różnili. A jednak w tej wyjątkowej sytuacji nogi same niosły go do skrzydła szpitalnego. Nie potrafił tylko powiedzieć czy dlatego że sam tego chciał, czy dlatego że będzie musiał powiadomić o całym zajściu ojca.
– Panie Rineheart, czas na odwiedziny już dawno się skończył, proszę przyjść jutro – Pielęgniarka nie dawała za wygraną. Skrzyżowała ręce na piersi i gniewnie patrzyła na nastolatka, chcąc go zniechęcić do dalszych prób wejścia do środka. Nie zdawała sobie sprawy, że trafiła na zawziętego przeciwnika. – Jestem prefektem, chyba nie myśli pani, że bym tak łamał zasady gdyby to nie było naprawdę ważne – spróbował subtelnej perswazji, która chyba trochę zmiękczyła wyraz twarzy pielęgniarki, ale nadal nie utorowała mu przejścia. Wysłuchał kolejnego wykładu o zbawiennym wpływie snu i odpoczynku na rekonwalescencję pacjenta oraz krótkiej lisy argumentów przez które pielęgniarka nie mogła złamać ustalonych przez siebie zwyczajów. Edmund w końcu zaoferował jej pomoc w katalogowaniu eliksirów pod pretekstem nauki do SUMów, aż kobieta machnęła ręką i wpuściła go do środka. – Tylko nie za długo! – Upomniała go, ale już jej nie słuchał. Podszedł do łóżka na końcu pomieszczenia, stając przed zasłoniętą kotarą. A gdyby tak… Porozmawiał już z pielęgniarką, upewnił się że wszystko w porządku, w zasadzie nie musiał wiedzieć nic więcej. Co ma zrobić, życzyć mu szybkiego powrotu do zdrowia? Zrobić zdjęcie i dołączyć do listu dla ojca? Złapać za rękę i spędzić noc przy jego łóżku, jakby byli bohaterami łzawego romansidła, w których tak zaczytywały się jego koleżanki z roku? Zauważył kątem oka pytający wzrok pielęgniarki, jakby chciała powiedzieć: Hmm, już wychodzisz? A może tak, i co?
Odetchnął głęboko i niechętnie odsunął kotarę. Spojrzał na pokiereszowaną twarz brata. Wyglądało to gorzej niż sobie wyobrażał. Czy bolało? – Podobno będziesz żył – oznajmił, splatając dłonie za plecami. – Kto ci to zrobił? – Dopytał, żeby skończyć z domysłami, swoimi i całego Ravenclaw. Plotki roznosiły się szybko i równie szybko ewoluowały. Nie uśmiechnął się, nie powiedział nic więcej. Stał i czekał na odpowiedź, żeby móc z czystym sumieniem już wyjść.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Vincent Rineheart
Zwolennicy Dumbledore’a
Za czyim głosem podążył tak czule, że się odważył na te podróż groźną. Rzucił wyzwanie ku morzu...
Wiek
32
Zawód
zielarz i łamacz klątw
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
20
3
OPCM
Transmutacja
15
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
5
Brak karty postaci
08-25-2025, 15:27
Tegoroczna zima prezentowała się odrobinę łagodniej niż oczekiwano pierwotnie. Rozległe połacie sypkiego, rozproszonego śniegu, ustępowały krótkim, lecz ostrym promieniom gorejącego słońca, wnikającym między głębsze, najbardziej zbite warstwy. Żółtawa zieleń przegnitej, przemoczonej trawy, przebijała się przez spiczaste, grudowate kopce rozsiane po niemalże całych błoniach. Powietrze było wilgotne, przeszywające; przenikało między grube, kamienne mury, osiadając na zmarzniętych kończynach rozpędzonych i zarobionych uczniaków przygotowując się do nadchodzących egzaminów i obszernych sprawdzianów.
Tamtego popołudnia pozostawał w całkowitym amoku; pędził jednym z bocznych korytarzy, prosto z biblioteki, dźwigając potężną stertę ksiąg z Obrony Przed Czarną Magią oraz pojedynczych pergaminów, potrzebnych do napisania zadanego eseju. Niestabilny stos chybotał się w niepewnym uścisku długich palców, przechylał się na każdą stronę tworząc nieme zagrożenie. Skłębione myśli, arkany bujnej wyobraźni, błądziły wśród tysiąca scenariuszy, konstrukcji nadchodzącej pracy. Mieli do napisania piętnaście stronic jednolitego tekstu przeplatanego wiarygodnymi realistycznymi przykładami. Było to nie lada wyzwanie nawet dla najbardziej uzdolnionego Krukona. A on pragnął być tym najlepszym. Stresował się. Ambicja była ich cechą wrodzoną, widział to po wyśmienitych wynikach brata, który bez najmilejszego problemu przechodził z klasy do klasy – z wyróżnieniem i z odznaką Prefekta. Idąc dalej, w tej jednej chwili nie zauważył, iż grupa rówieśniczych Ślizgonów zajmowała większość korytarza dyskutując o niezbyt interesujących sprawunkach. Było gwarno, ciasno - ich głupkowaty śmech rozbijał się o grube, kamienne mury. Gdy z impetem zatrzymał się na torsie jednego z wężowej świty, od razu rozpoznali jego osobę, nie szczędząc krytycznych, kpiących i wyzywających przytyków. Książki rozsypały się po podłodzen, a on wiedział, że nie zdąży ich pozbierać: – Uważaj jak łazisz Ty... - jeden z nich obrócił się z impetem, chcąc skonfrontować się z twarzą niesfornego uczniaka. Jego usta rozciągneły się w cynicznym uśmieszku: - O Rineheart, gdzie tak biegniesz? Tatuś znów napisał Ci słodziutki liścik? – Rookwood cedził słowa przez zęby, zmieniając ton głosu na ten bardziej przsłodzony. Byli sobie równi, jednakże on przewyższał go tężyzną, oraz siłą tak niepasującą do dorastającego trzynastolatka. – Popłakałeś się już w kącie? - kontynuował odkręcając się do koleżków, którzy reagowali skinieniem głowy i drażniącym chichotem. Ciemnowłosy uniósł brew i westchnął teatralnie nie reagując na prostolinijne zaczepki. Zaczął sprawnie i w szybkim tempie schylać się po rozrzucane materiały, jednakże oni nie dawali za wygraną. Tomiszcze najbliżej jego dłoni poszybowało w przeciwległą stronę, kopnięte przez tego samego jegomościa. To przestało robić się zabawne… Odpowiedzieli niemalże w tej samej chwili: – O co ci chodzi? – Zadałem Ci pytanie… – niecierpliwy odgłos wzmagał zdenerwowanie. Chłopak pojawił się tuż nad przedstawicielem domu kruka, przywołując pozostałych. Był naprężony, dumnie wypinał klatkę piersiową, chcąc nastraszyć i odepchnąć Rinehearta. A ten zacisnął wolną pięść oddychając szybciej. Jasny błękit pociemniał, postawa zmieniła się w te gotową do walki, a może niespodziewanego ataku? Tym razem nie zamierzał przepuścić zbyt pewnym siebie głąbom: – Słuchaj Rookwood, idź zająć się swoimi sprawami… Popraw oceny z przedmiotów, bo chyba grozi Ci kilka Trolii na koniec roku, co? – zaśmiał się pod nosem i pokiwał głową z dezaprobatą. – Chyba nie chcesz powtarzać klasy i siedzieć w ławce z smarkatymi drugoklasistami? – szmer głosów rozszedł się po całej bandzie. Oprawca stojący tuż nad nim, niemalże gotował się z wściekłości. Nie powiedział już nic: chwycił go za kawałek szkolnej szaty i popchnął przed siebie. Vincent zachwiał się nieznacznie, upuszczając książkę. – Jesteś skończony Rineheart… – wybełkotał gniewnie, rzucając się na chłopaka. Przez chwilę przepychali się w poprzek korytarza, jednakże dołączyli też inni. Pamiętał ciosy: najpierw w piszczel, w okolice brzucha i na końcu w sam środek twarzy, po którym stracił świadomość już na dobre. KOjarzył jak nikłe, żółtawe światełko, niknęło w ciasnym tunelu prawdziwej ciemności. Nie wiedział co się dzieje. Wiedział tylko, że przez ten incydent, nie może zawalić eseju…
Niewiele pamiętał. Ktoś przetransportował go do skrzydła szpitalnego, działając błyskawicznie. Obudził się tylko na chwilę, gdyż niezatamowany ból rozlewał się po całej powierzchni ciała, koncentrując gdzieś w okolicy nosa. Nie potrafił oddychać swobodnie. Nie umiał w pełni wciągnąć życiodajnego powietrza, przesiąkniętego zapachem szpitala i rozcieńczonych leków. Coś było nie tak, panikował, bał się. Próbował rozejrzeć się dookoła. Ktoś kręcił się przy jego łóżku, wydając dziwne odgłosy. Kim był i czego od niego chciał? Próbował wybełkotać zrozumiałe słowa, lecz z jego ust wydobywał się jedynie dziwny, urwany dźwięk. Ktoś chyba się uśmiechnął, dotknął jego kręconych i skołtunionych włosów, a on ponownie odpływał w daleką nicość.
Szarawa kotara odsunęła się w momencie, w którym najmniej się tego spodziewał. Powieki w kolorze jasnego błękitu otworzyły się do połowy, wrażliwe na jaskrawe, wzmożone światło. Przez moment identyfikował chyba pierwszego gościa, który pojawił się tuż przy parawanie. Chciał obrócić twarz w jego stronę, lecz ból nasilił się niemalże od razu. Jęknął, a wolna dłoń wyciągnięta spod kołdry, powędrowała w stronę nosa – a raczej tego, co z niego zostało: – Czy ja nie mam nosa? – zapytał z nutą przerażenia, przenikającą przez zmieniający się tembr głosu. Z delikatnością wodził po opatrunku, szukając znajomego kształtu: – Bardzo źle wygląda? Powiesz ojcu? – zapytał niemalże od razu, jednakże brat uprzedził go z pytaniem. Czy współczuł mu chociaż odrobinę? Czy przyszedł tu jednie z przymusu, czy z własnej woli? Chłopak nie chciał opowiadać całej tej historii, nie chciał też kłamać. Westchnął i syknął z bólu, chcąc podnieść się do góry. – Rookwood i jego banda. Mój rocznik. – wyrzucił tylko i przymknął powieki. Było mu trochę wstyd.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Ned Rineheart
Akolici
Wiek
34
Zawód
auror
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
16
0
OPCM
Transmutacja
21
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
10
11
10
Brak karty postaci
08-27-2025, 21:13
Nie lubił skrzydła szpitalnego.
Wróć, przecież nikt o zdrowych zmysłach nie lubił skrzydła szpitalnego, ale Ned czuł się tutaj wyjątkowo niekomfortowo. Wszystko było białe i zimne. Białe ściany, które zdecydowanie wymagały już malowania. Białe pościele na metalowych łóżkach. Białe miski przy każdym stanowisku, Ned nawet nie chciał wiedzieć na co. Zasłony w bliżej nieokreślonym, ale równie nieprzyjemnym kolorze, dające jakąś marną namiastkę prywatności. I to światło: jasne, rażące, oświetlające każdy zakamarek pomieszczenia. Nic nie dało się tutaj ukryć; obnażone ciało i obnażony umysł. Koszmar na jawie. Omijał to miejsce szerokim łukiem, nawet kiedy go potrzebował – najpierw radził sobie sam, przychodził do szkolnej pielęgniarki w ostateczności. W specyficznym sterylnym zapachu wyczuł dodatkowo ziołowy zapach jakiegoś eliksiru, który drażnił nos. Cały ten anturaż motywował go do dalszej nauki i treningów, żeby w przyszłości trafiać do uzdrowicieli jak najrzadziej i na jak najkrócej.
Cierpliwie obserwował jak brat wybudza się z letargu, czekając aż zauważy jego obecność. Uniósł pytająco brew, widząc jak sięga dłonią do nosa – nosa, który z pewnością miał, wbrew jego irracjonalnym obawom. Wzrok Neda ponownie powędrował w stronę pielęgniarki. Czy to normalne zachowanie? Czy jednak powinienem się martwić? Nie zauważyła, siedziała skupiona nad stosem pergaminów, może nawet pisała właśnie list do Ronana Rinehearta. Vincent musiał mocno oberwać skoro wpłynęło to również na jego zdolność percepcji. Miał nadzieję, że mu tak nie zostanie. – Merlinie… Tak, odpadł ci w wyniku uderzenia – odparł z przekąsem, rozglądając się za jakimś taboretem, na którym mógłby usiąść. Wstrzymał się przed odpowiedzią na kolejne pytania – były zasadne w zaistniałej sytuacji, więc może jednak nie będzie miał od teraz brata półgłówka. – Accio – cicho wypowiedział inkantację zaklęcia, celując różdżką w zielonkawy taboret, stojący przy pustym łóżku naprzeciwko. Przyturlał do braci z cichym jęknięciem nienaoliwionych kółek. – Aż tak źle jeszcze nigdy nie wyglądałeś – wolał prawdę od uprzejmego kłamstwa. Prędzej czy później Vincent spojrzy na siebie w lustrze, lepiej żeby był przygotowany na to, co w nim zobaczy. Istniała jednak szansa, że tak się ucieszy na widok nosa, że nie zauważy jaki jest krzywy. – Oczywiście, że tak – westchnął, siadając na taborecie. Był tak niewygodny na jaki wyglądał, pewnie specjalnie, żeby goście nie przesiadywali za długo przy pacjencie. Ned postanowił zabawić trochę dłużej niż pierwotnie planował, ale pielęgniarka nie musiała się o niego martwić, na pewno się nie zasiedzi. – Wiesz, że i tak się o tym dowie? Szkoła powiadamia rodziców, kiedy ich dziecko trafia do skrzydła szpitalnego, taki mają obowiązek. Lepiej, żeby najpierw dowiedział się ode mnie – nie tylko dla ciebie, ale i dla mnie. Ned regularnie zdawał mu raporty z postępów w nauce, nie mógł ominąć czegoś tak ważnego, inaczej zapewne oberwałby rykoszetem za przewinienia brata. A może i tak dostanie, ojciec pod tym względem bywał nieprzewidywalny. Tak czy inaczej, wiedział, że poradzi sobie z tym lepiej niż Vincent. Zawsze tak było.
– Rookwood…? Augustus Rookwood? – Czyli Ślizgoni, tak jak podejrzewał od początku. Już gdzieś słyszał to nazwisko, może od swojego prefekta naczelnego? Będzie musiał go dzisiaj o to podpytać, chociaż tak naprawdę nie miało to większego znaczenia czy Rookwood już wcześniej sobie nagrabił czy to jego pierwszy raz. Każde takie wykroczenie musiało spotkać się z karą. – Dlaczego ci to zrobił? – Drążył dalej, na ojcowski sposób prowadząc przesłuchanie zamiast normalnej rozmowy. Wizja jakiegoś niedorośniętego Ślizgona atakującego jego rodzonego brata bez wyraźnego powodu (a znając Vincenta, wątpił, żeby było inaczej) zaczęła rosnąć w jego wyobraźni i pomału podnosić ciśnienie. – I dlaczego nie leży teraz na łóżku obok? – Skinął głową w kierunku łóżka, z którego chwilę wcześniej zabrał taboret. Nigdy nie popierał atakowania słabszych, ani w ogóle atakowania bez powodu, ale w takim wypadku należało wymierzyć sprawiedliwość. I trochę czuł zawód, że Vincent sobie z tym nie poradził. Powinien umieć walczyć o siebie.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#5
Vincent Rineheart
Zwolennicy Dumbledore’a
Za czyim głosem podążył tak czule, że się odważył na te podróż groźną. Rzucił wyzwanie ku morzu...
Wiek
32
Zawód
zielarz i łamacz klątw
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
20
3
OPCM
Transmutacja
15
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
5
Brak karty postaci
09-02-2025, 15:06
Nie zdążył jeszcze na dobre rozgościć się w nowej, tymczasowej rzeczywistości. Jasne tęczówki nie miały czasu na skupienie się na wybielonych detalach szpitalnego skrzydła. Widział jedynie rąbek sąsiedniego łóżka, zaciągnięte kotary, intensywne, rażące światło, które przywitało go tuż po niefortunnym wypadku. I to łóżko: niewygodne, wąskie, uzbrojone w wystające sprężyny uciskające gdzieś w okolicy odcinka lędźwiowego. Słyszał też głosy: zmienne, monotonne, krzątające się w okolicy głowy, lub metalowej barierki. Czyjaś dłoń, co jakiś czas spadała na jego czoło, kontrolując ciepłotę ciała oraz postęp eliksirów i powolnej rekonwalescencji. Nie zakładał, że przyjdzie mu trafić tu tak nagle. Trwonił od zbytecznej aktywności, nie interesował się również szkolnymi rozgrywkami. Starał się być bezkonfliktowy, uciekający od zbytecznych potyczek, czy agresywnych przepychanek. Nie zaczepiał, nie rzucał się w oczy, miał swój cel i własne obowiązki. Jednakże nie tym razem. Prawdziwa śmietanka szkolnych agresorów, postanowiła ucisnąć najbardziej wrażliwy punkt. Odnaleźć ten jeden, specyficzny moment, w którym ta anielska cierpliwość otworzy swe wąskie granice. Postanowił zawalczyć o siebie, postawić się przed głupkowatym oprawcą, bazującym na sile i niewyparzonym języku. Czy żałował? Tego miał dowiedzieć się dopiero wkrótce.
Nie zauważył go od razu. Oczy powolnie przyzwyczajały się do rozjaśnionego pomieszczenia, którego w pierwszej chwili nie potrafił skojarzyć. Zmarszczył brwi, a tępy, jednostajny ból rozpłynął się po całej twarzy. Cholera – pomyślał niecenzuralnie, nie potrafiąc zebrać myśli. Szczęk metalowego taboretu przyciągnął jego uwagę. Ociężała głowa obróciła się w prawą stronę, a niesforne loki opadły na część bladziutkiej twarzy. Był tu: zdenerwowany, lekko roztrzęsiony, z miną wskazującą niezadowolenie, a może rozczarowanie? Dłoń bezwładnie zsunęła się na wykrochmaloną kołdrę, gdy odpowiadał marudnie: – Merlin mi teraz w niczym nie pomoże… – zauważył trafnie i westchnął ciężko, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę znalazł się w tak beznadziejniej sytuacji. Tęczówki powędrowały do góry, zawieszając się na śnieżnobiałej czystości sufitu. Co on sobie myślał? Że podoła, że uda mu się obezwładnić potężnego uczniaka? Gdyby tylko zdążył wyciągnąć różdżkę… Koncentrując się na kolejnym zdaniu, oczy rozszerzyły się ogromnie, a on ponownie skupił się na beznamiętnej twarzy starszego brata. Bał się. Wszystkie jego słowa traktował dziś nad wyraz poważnie: – Serio? – wymamrotał, a palce ponownie, z delikatnością przejechała się po nastoletniej twarzy. A jeśli nie wróci już do dawnego wyglądu? Jego nos będzie krzywy i niesymetryczny, a szczęka przesunięta w lewą stronę? Przełknął ślinę. – Pielęgniarka coś mówiła? Wyjdę z tego? – i jeszcze ma zamiar powiedzieć ojcu…. Wiedział, że w tym temacie nic go nie powstrzyma. Był mu wierny i podporządkowany. Błyszczał w surowym błękicie jedynego, wymagającego rodziciela, wyczekującego na informacje prosto ze szkolnych korytarzy. Tęsknił za matką i jej delikatną, subtelną skórą. Wydawało mu się, że znów wyczuwa zapach jasnych kwiatów jabłoni, lecz rzeczywistość szybko sprowadziła go na ziemię: – I co mu napiszesz? – ciągnął dalej, a jego przyciszony ton głosu, zmienił się na ten bardziej kpiący, obojętny, rozczarowany. Nie było między nimi prawdziwie braterskiej współpracy. Dobrze wiedział, że rodziciel nie przepuści tego bez ostatniego słowa. Zastanawiał się jaką formę komunikacji wybierze: kolejny list, wezwanie do dyrektora, a może pojawi się tu osobiście? Ronan był nieprzewidywany – był winny, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. – I jego banda… – powtórzył, zaznaczając, iż mierzył się z niesprawiedliwą przewagą. Jednakże to Rookwood był tym najbardziej wyszczekanym prowodyrem. Czy spotkają go jakieś konsekwencje? Czy na pewno przejmie się kolejnym szlabanem? Rozjuszył go i miał z tego piekielną satysfakcję. Przez moment nie odzywał się wcale. Pytanie zawisło między Krukonami. Szklisty szmer rozmów, stukot pojedynczych buteleczek wypełniał przestrzeń, mącił zagęszczone powietrze. Dziwna była ów atmosfera, jak i wyraźnie wyczuwalny brak swobody. Chciał ufać mu w pełni, ale czy potrafił? – Wiesz, że tak naprawdę to przez niego tu jestem? – zaczął ponownie spoglądając na starszego Rinehearta, teraz trochę bardziej wyzywająco. Ramiona splotły się na wąskiej klatce, schowanej pod cienką pierzyną: – On i te jego głupie wyjce… Inaczej… – wypuścił powietrze i pokręcił głową, gdyż złość pomieszana z rozżaleniem wwiercała się w jego ciało. – Inaczej by mnie tu nie było. – dokuczali mu, a krzyk starego Aurora, tylko to podsycał. Wykorzystywali sytuacje, aby uprzykrzyć mu życie, zadrwić, wyciągnąć na powierzchnię to, co bolało najmocniej. – Postawiłem się. – zakomunikował. – Uderzyłem, popchnąłem… Popchnąłem go pierwszy. Rzuciłem się na niego. - kontynuował próbując przypomnieć sobie przebieg zdarzenia. Nie szukał u niego aprobaty. – Potem chyba dopadli mnie inni… Nie pamiętam dokładnie… – czuł jedynie ból odzywający się w różnych częściach ciała. Obite żebra, posiniaczona piszczel… Nie umiał o siebie walczyć, ale starał się jak mógł.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#6
Ned Rineheart
Akolici
Wiek
34
Zawód
auror
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
16
0
OPCM
Transmutacja
21
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
10
11
10
Brak karty postaci
09-07-2025, 00:26
Opadł ociężale na wysłużony taboret, zastanawiając się dlaczego jeszcze stąd nie wyszedł. Pierwsza odpowiedź, która przyszła mu do głowy – bo tak trzeba. Jego życiem kierował głównie obowiązek: obowiązek prefekta wobec szkoły, syna wobec ojca, starszego brata wobec młodszego. Rzadko zastanawiał się czy chce coś robić, bo to w ogólnym rozrachunku nie było istotne – ważniejsze było czy powinien. Powinien zainteresować się zdrowiem własnego brata. Powinien porozmawiać z nim o tym, co zaszło. 
Przyglądał się jego bladej obandażowanej twarzy, chcąc się upewnić, że pielęgniarka w niczym go nie okłamała, choć przecież nawet nie potrafił tego zweryfikować – jego wiedza medyczna zaczynała się i kończyła na umiejętności nałożenia prostego opatrunku, ale przez swoją specyficzną krukońską pewność siebie nie uważał tego za problem. – Serio. Podobno pielęgniarka ma specjalne pomieszczenie, w którym trzyma takie odpadnięte nosy – dodał, cały czas utrzymując ten sam poważny ton głosu, obserwując reakcję Vincenta. Brwi nieświadomie powędrowały do góry w wyrazie niemego zaskoczenia, że jego brat naprawdę w to uwierzył. Czy szkolna pielęgniarka podała mu jakieś leki ogłupiające, czy to jednak efekt uderzenia? W końcu odpuścił, wzdychając głęboko nad kondycją swojego brata. – Żartuję. Masz swój nos, może być tylko trochę krzywy – wzruszył ramionami. – Ale będziesz mógł nim normalnie oddychać i nie stracisz węchu, także głowa do góry – pocieszył go, ale być może niepotrzebnie, bo wyczuł w jego kolejnych słowach kpiący ton. Twarz od razu mu stężała, a taboret nagle wydał się jeszcze bardziej niewygodny. Poruszył się na nim niecierpliwie, bo bunt Vincenta przeciwko ojcu niezmiennie go denerwował. Nic nie rozumiał. I nawet nie próbował zrozumieć. Nie zdawał sobie sprawy, że gdyby Ned poszedł w jego ślady, ich rodzina zupełnie by się rozpadła. Próbował być buforem pomiędzy dwiema stronami, żeby zachować też trochę normalności dla siostry, ale Vincent najwidoczniej nie widział nic poza końcem swojego – od teraz krzywego – nosa. Może zrozumie jak będzie trochę starszy. – Prawdę – odparł wyzywająco, krzyżując dłonie na piersi. W zasadzie mógł skłamać. Napisać, że trenował z Vincentem latanie na miotle albo ćwiczyli zaklęcie przyzywające na książkach, ale prawda i tak wyszłaby na jaw. Przed Ronanem ciężko było coś ukryć: był aurorem, zarabiał wykrywaniem kłamstw, drobne oszustwa nastoletnich synów nie mogły być dla niego trudne do rozwiązania.
Słuchał brata dalej, prychając pod nosem na jego słowa. – Vincent… – zaczął, ale nawet nie wiedział co powiedzieć. Zerknął na pielęgniarkę, która zaczęła się krzątać gdzieś nieopodal, być może dając Nedowi sygnał, żeby się pospieszył. – Nie użalaj się nad sobą. Tacy ludzie jak Rookwood zawsze znajdą sobie jakąś ofiarę. Wyjce od ojca tylko dały mu pretekst, jakby chciał to znalazłby inny – odparł, wracając do niego spojrzeniem. W mniemaniu Neda Vincent sam na siebie sprowadzał wiele nieszczęść przez swoją upartość, ale nie zauważał przy tym, że to cecha rodzinna.  - Przestań o wszystko obwiniać ojca - dodał ciszej. Nie powiedział nic więcej, pozwalając krępującej ciszy wypełnić przestrzeń pomiędzy nimi.
Zerknął na zegarek wiszący na ścianie – powinien się już zbierać do pokoju wspólnego, ale Vincent w końcu zaczął mówić, opowiadać więcej o całym zajściu. Usprawiedliwiać się? Żal do brata cały czas walczył ze złością na Ślizgonów. Denerwowało go, że Vincent tchórzliwie zrzucał odpowiedzialność na wyjce od ojca, ale zachowanie szajki Rookwooda chyba denerwowało go jeszcze bardziej. Czuł jak gdzieś w środku rośnie w nim rozgoryczenie, że akurat nie było go w pobliżu, bo chętnie wysłałby Ślizgonów na jakiś uwłaczający ich godności szlaban. – No i dobrze – skwitował, próbując ukryć zaskoczenie pod nutą zblazowania, bo nie spodziewał się po Vincencie takiej postawy. Wychodziło na to, że trochę się co do niego mylił, ale wyjątkowo wcale mu to nie przeszkadzało. Przecież nie mógł ciągle za nim chodzić i go bronić.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#7
Vincent Rineheart
Zwolennicy Dumbledore’a
Za czyim głosem podążył tak czule, że się odważył na te podróż groźną. Rzucił wyzwanie ku morzu...
Wiek
32
Zawód
zielarz i łamacz klątw
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
20
3
OPCM
Transmutacja
15
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
5
Brak karty postaci
11-05-2025, 13:29
Metalowy taboret szczękną nieznośnie zderzony z wybieloną płytką ogromnej, szpitalnej sali. Poszkodowany zmarszczył twarz, gdyż krótkotrwały pisk, wsunął się do wrażliwych bębenków. Ból przeciągnął się po samym środku zbitej twarzy powodując niekontrolowane wzdrygnięcie. Nie zdążył jeszcze na dobre przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości; czuł jak bezsilne zmęczenie rozlewa się po długich, lecz niewyrośniętych kończynach. Nie chciał być uziemiony. Nie wyobrażał sobie tak wielu zaległości piętrzących się w pokojowym kącie. Czy najbliżsi koledzy będą tak mili, aby codziennie przynosić mu zadania domowe oraz kolejne tomiszcza gotowe do natychmiastowego przyswojenia? Czy znajdzie tu odpowiednie warunki, aby w mgnieniu oka nauczyć się materiału z pominiętych lekcji? Martwił się. Zależało mu na najlepszych ocenach, wyróżnieniu wyczytywanym prosto z dyrektorskiej mównicy. Chciał sobie coś udowodnić. A może przez cały ten czas chodziło o kogoś innego? Głowa przesunęła się po poduszce, a jasny błękit zawiesił się na aparycji brata. Nie potrafił dokładnie rozszyfrować jego skupionej miny: zaciśniętych ust, zmarszczonego czoła, rozbieganych oczu, wodzących za sylwetką pielęgniarki. Czy naprawdę był tu, właśnie dla niego? Oczy rozszerzyły się nieznacznie, a strach wykręcił jego wnętrzności. I choć nie do końca wierzył w jego słowa, przestraszył się, dukając zaszokowane, pierwotne: – Naprawdę? – czyżby dobroczynna kobiecina, okazała się potworną kombinatorką? – I co z nimi robi… – zamilkł na chwilę. Zmarszczył czoło zastanawiając się intensywnie. Transformujący głos zelżał nieznacznie, gdy zdanie opuszczało spierzchnięte wargi: – Myślisz, że trzyma je w takich dużych słoikach, z tym czymś… Jak profesor od eliksirów? – kontynuował mieszając powagę z granicą żartu. Zauważył, że starszy przedstawiciel rodziny postanowił odpuścić, rzucając porozumiewawcze, naprowadzające spojrzenie, wypuszczając oddech o wymownej intensywności: – Krzywy? – powtórzył, gdyż tej informacji nie spodziewał się już wcale. Czy to znaczy, że nie będzie już wyglądał tak jak dawniej? Nie będzie normalny? Głowa przesunęła się na pościeli. W tym momencie leżał na prosto, spoglądając w wysoki, wybielony sufit. Co on najlepszego narobił? Głowa do góry? Co on mógł o tym wiedzieć? Czy kiedykolwiek leżał w skrzydle szpitalnym z tak poważnymi obrażeniami? Nie zamierzał ukrywać swych prawdziwych odczuć. A te kłębiły się pod kędzierzawą czupryną, wywoływały nieprzyjemne skurcze, zahaczające o rozedrgane nerwy. Nie czuł swobody, ani pełnej akceptacji. Nie potrafił rozwinąć skrzydeł, gdyż ciągła dezaprobata spotykała się z krzywymi spojrzeniami, naganami płynącymi z rozkrzyczanych listów. Surowy wychowawca nie potrafił odpuścić. Nie rozróżniał rozbieżności charakterów swych własnych potomków, spychanych do jednego worka. Edmund miał być mediatorem -brat spełniający wszelkie oczekiwania. Pierworodna duma, która stała za ojcem niczym cień. To on nie rozumiał, kierując się rozsądkiem i płytką powierzchownością. Ciemnowłosy prychnął niezadowolony posyłając rozzłoszczone spojrzenie. Głowa odwróciła się w drugą stronę; nie chciał już na niego patrzeć. Zdrajca. – Taki z ciebie brat… – wyjąkał cicho, jakby w poduszkę, nie będąc pewny swej wypowiedzi. Jego imię zawisło między nimi, lecz nie odwracał głowy. Słuchał uważanie, bez większych reakcji. Był po prostu smutny. – Nie rozumiesz… – zaczął ponownie przekręcając się w stronę brata. Zmarszczone skronie nie wskazywały nic dobrego: – Nie rozumiesz, bo nigdy nie dostałeś takiego listu. Albo takiej ilości listów… Nie rozumiesz bo… – zawahał się, spojrzał na niego niepewnie. Pierś unosiła się w nadchodzącym zdenerwowaniu, którego nie chciał już kontrolować. Chrapliwy głos uniósł się znacząco: – Bo jesteś jego ulubionym dzieckiem! – wyidealizowanym, stawianym za przykład. Tym, który będzie kontynuował spuściznę wytyczoną przez rodziciela. Jego prawda, przeciw prawdzie siedzącego tuż obok. Nie miał już siły udawać, że wszystko jest w porządku, że akceptuje taki stan rzeczy, który odbijał się na szkolnych korytarzach. I choć zaznaczył swą obecność, zaprezentował moc, nie wierzył, że tacy jak Rookwood odpuszczą. Oni karmili się innym wymiarem nienawiści, dręczenia osób słabszych, lub wyróżniających się. W tej jednej chwili postanowił, że następnym razem wspomoże się magią: – Nie znalazłby… – skomentował w kontrze. To nie była jego wina. Nie prowokował, nie zaczepiał, egzystował starając się wykreować swe młode życie w jak najlepszy sposób. – Stwierdzam fakt, nie widzisz tego? – gniew wylewał się przez syczące zgłoski, a tembr głosu okazał się odrobinę za wysoki. Pielęgniarka spojrzała w ich stronę z wyraźną dezaprobatą, grożąc palcem, sugerując, że powinni być o wiele ciszej. Zapewne wizyta starszego Rinehearta chyliła się ku końcowi. Westchnął zrezygnowany czując napływające zmęczenie. Przeciągła cisza wisiała między nimi od momentu krótkiej i urwanej aprobaty? Czy brat był z niego dumny, a może powiedział to od niechcenia? Przez dłużą chwilę patrzył w sufit, a klatka piersiowa unosiła się niespokojnie. Na koniec zmusił się do pytania, które nie chciało przejść mu przez gardło. Prosił o rafę, a może coś w rodzaju wsparcia: – I co mam zrobić następnym razem… – zaczął. – Gdy znów się przyczepią, zaatakują? – nie chciał walczyć, nie chciał wdawać się w potyczki słowne. Nie wędrował stadnie po szkolnym korytarzu, był w osłabionej pozycji. Nie chciał uciekać, ani wysługiwać się rodzeństwem. Jeśli był tak sprytny, nosząc dumne miano Prefekta, powinien mieć rozwiązanie na każdą sytuację. Dlatego czekał.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 14:19 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.