• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > Londyn > Centralny Londyn > Pokątna > Pracownia "Howell's Hand"
Strony (2): 1 2 Dalej
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
09-21-2025, 13:51

Howell’s Hand
Niewielki lokal przy ulicy Pokątnej. Jedno pomieszczenie, które zostało podzielone prowizoryczną półścianką dla nadania właścicielowi odrobiny prywatności podczas pracy. Pomoc znajdą tu wszyscy ci, których los zmusił do korzystania z protez. Oprócz szerokiego ich asortymentu, przybytek oferuje prace naprawcze i serwisowe.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Lysander Hatley
Czarodzieje
Marność nad marnościami
Wiek
25
Zawód
twórca magicznych protez w Howell's Hand
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
7
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
15
4
Siła
Wyt.
Szybkość
5
10
10
Brak karty postaci
09-23-2025, 22:07
7 marca 1962 roku

Londyn budził się do życia. Pracownia Howell’s Hand majaczyła gdzieś pomiędzy innymi, kolorowymi witrynami na ulicy Pokątnej i przypominała mi jedynie o tym, że tej nocy niewiele spałem. Rozważałem jeszcze kilka godzin temu czy nie powinienem w niej zostać, bo praca, którą miałem do wykonania paliła terminem i widmem pośpiechu, którego zwykle nie toleruję. Potrzebuję skupienia i odpowiedniej przestrzeni, by mieć pewność, że wszystko zostanie wykonane tak jak należy.
Mój krok jest szybki i sprężysty, a choć wynajmowane mieszkanie i mój własny lokal dzieli zaledwie kilkanaście metrów, zdaje mi się, że jeśli nie przyspieszę spóźnię się i cały mój trud zostanie zaprzepaszczony. Nerwowy zgrzyt zamka, trzeszcząca stara podłoga – wszystko oznajmia, że jestem już u celu i szybko wpadam za ściankę działową, aby skryć się we wnętrzu niewielkiej sali. Nie sądzę wprawdzie, że ktoś niespodziewanie mi przerwie, jednak szanse nigdy nie są równe zeru. Wolę się zaszyć tak, aby nikt mnie nie widział. Nie zapalam też głównego światła. Za pomocnika służy mi jedynie mała lampka przy pulpicie warsztatu – bo inaczej nie mogę nazwać głównego miejsca pracy. Na pierwszy rzut oka przypomina coś pomiędzy stanowiskiem mechanika i stolarza. Rozliczne sprzęty łyskają gdzieniegdzie, a przeróżne faktury materiałów pokazują jak bardzo zniuansowana jest to praca. Nie wszystko pasuje, nie wszędzie można wykorzystać pewne połączenia. Równowaga jest ważna, aby klient był w pełni usatysfakcjonowany.
Na środku blatu leży dłoń ustawiona na specjalnym stojaku. Zerkam na nią z zafrasowaniem, bo spędziłem przy niej ostatnich kilka dni. Jest miękka, można rzec, że dla pierwszego odczucia niemalże krucha. Filigranowa, opowiadająca historię właściciela. A może właścicielki? Jedynie stawy, które wyłaniają się spod przypominającego skórę materiału wyglądają na solidną robotę i zdradzają, że byle ruch nie zniszczy mechanizmu. Myślę, że uderzenie całym tym osprzętem byłoby w stanie zdruzgotać człowiekowi czaszkę. Niestety, nie wszystko jest w stanie przeskoczyć obecna technika i nie wszystko potrafię osiągnąć, choć bardzo pragnę, by moje dzieła niewiele różniły się od rzeczywistych części ciała. Czasami iluzja musi wystarczyć. Podnoszę moje dziecko i ważę je we własnych rękach. Wciąż zdaje mi się w ostatecznym rozrachunku zbyt ciężkie, co budzi obawę. Nie może tak być, bo mój klient szybko odczuje trudy noszenia protezy. Wzdycham z niezadowoleniem. A może to jedynie moje wyśrubowane oczekiwania? Przecież większość protez, zwłaszcza tych stosowanych na szeroką skalę bywa tworami topornymi i zupełnie pozbawionymi jakichkolwiek funkcjonalności.
Moja ręka stwarza możliwość chwytania – nigdy nie będzie to chwyt precyzyjny, ale dla kogoś, kto chce używać dłoni do prostych, codziennych czynności wystarczy. Kilka stawów. Nic więcej. Potrzeba tylko dobrego chirurga, który pomoże z połączeniem jej z ciałem. Nie zawsze wykonuję wszystko samodzielnie. Bywa i tak, że przychodzą tu ludzie kierowani przez specjalistów. Kiedyś sądziłem, iż moja kariera zakończy się w murach szpitala, tymczasem proces tworzenia okazał się rzeczą bardziej pasjonującą niźli sama medycyna.
Siadam na krześle do ostatnich poprawek. Przyglądam się każdemu z palców i poruszam nimi, by wychwycić choćby najcichszy szelest, którego nie powinno być. Skupiam się dłużej na kciuku. Coś tu nie gra.
Zaklęciem przywołuję śrubokręt, siłuję się przez chwilę z maleńką śrubką. Sprężynka ukryta pod metalową blaszką odskakuje. Jest i winowajca. W niewielkim pudełku szukam takiej, która wykonana jest z bardziej wytrzymałego stopu poprawiającego naciąg. Teraz wszystko powinno być o niebo łatwiejsze w obsłudze. Czy to przy pomocy zaklęcia, czy przez odpowiednie połączenie nerwowe.
Kiedy zdaje mi się, że wszystko jest na swoim miejscu, dokładnie wycieram miękką powierzchnię dłoni delikatną ściereczką. Zaróżowione, lekko wystające ponad opuszek paznokcie, misterny wzór żyłek – z daleka niemal nie da się jej odróżnić od żywej struktury. To dobrze, wiem jak bardzo cenna to właściwość, zwłaszcza kiedy nie chce się przyciągać nadmiernej uwagi.
Czas płynie nieubłaganie i z końcem prac budzę się około godziny jedenastej. Wtedy też do moich uszu dociera szczęk otwieranych drzwi. Podnoszę się i wychylam zza ścianki. W progu stoi szpakowaty mężczyzna. Nie wygląda jak właściciel tworzonej dzisiaj protezy.
—Dzień dobry… — wita się niepewnie, a ja z uśmiechem podchodzę bliżej.
— Pan Rickets? Tak? Dzień dobry — szybko łapię kontakt, bo w rzeczywistości znam go. Był tu już i faktycznie chodzi o dłoń, ale nie on będzie ją użytkował.
— Tak, tak… przepraszam, że tak bez Rosy. Mam nadzieję, że to nie problem. Nie chciała… nie ma dzisiaj nastroju — wyjaśnia rozgorączkowany i rzuca wzrokiem po pracowni. — Czy… czy mogę? — pyta wymownie.
Kiwam tylko głową i cofam się za ścianę, aby przynieść pudełko z protezą. Kiedy jestem tuż obok, pokazuję wnętrze.
— I proszę się nie tłumaczyć. Rozumiem, naprawdę… Mam tylko nadzieję, że będzie zadowolona — mój łagodny głos ma go jakoś uspokoić. Jest poruszony, bo jego wnuczka bardzo przeżywa wypadek. Niestety, medycyna nie zdołała uratować jej kończyny, a mała Puchonka została wystawiona na pożarcie kolegów. Nie wnikałem w szczegóły, kilka lat pracy nauczyło mnie, że często nadmiar informacji potrafi przytłaczać zupełnie niepotrzebnie.
Mężczyzna uśmiecha się blado, patrzy na zamówienie z dozą niepewności, jakby lękał się, że to, co leży na dnie skrzyneczki wygląda zbyt realnie. Wreszcie wyjmuje z kieszeni kopertę.
— Brakująca suma… Czy w razie… w razie problemów?
— Tak, w razie problemów jestem. Tak jak się umawialiśmy — uspokajam. Dzisiaj właśnie w tym momencie kończy się moja rola. Reszta pozostaje po stronie lekarzy i samej Rosy. — Potrzebna dokumentacja techniczna jest w środku — dodaję jeszcze zanim mężczyzna dziękuje i rzucając pożegnanie, rusza ku wyjściu.
Choć to zlecenie zostało wykonane, mój dzień pracy jeszcze się nie kończy, dlatego po odprowadzeniu wzrokiem pana Ricketsa, nurkuję znów w odmęty mojego warsztatu.

zt
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Lysander Hatley
Czarodzieje
Marność nad marnościami
Wiek
25
Zawód
twórca magicznych protez w Howell's Hand
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
7
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
15
4
Siła
Wyt.
Szybkość
5
10
10
Brak karty postaci
09-24-2025, 21:31
8 marca 1962 roku


Słońce w południe nadal nie było wyjątkowo mocne. Choć marzec zwiastował nadejście wiosny i wydłużał dzień, to anemiczne promienie wcale nie napawały optymizmem. Przypominały raczej o tym, że jeszcze wiele dni upłynie nim Londyn będzie pławił się w tych kilku momentach doskonałej aury. Zbyt niewielu, by faktycznie rozsmakować się w cieple. Nie przeszkadza mi to wyjątkowo, bo i tak większość czasu spędzam w pracowni, przyglądając się światu jedynie zza szyby, którą powinienem już dawno temu wyczyścić. Palce przechodniów dotykają jej wprawdzie nie tak często jak witryn sklepów z łakociami, a jednak zdarzają się tacy, którzy niefrasobliwie opierają się o okna mojego przybytku.
Kaligraficzna czcionka z wypisaną nazwą niezmiennie pozostaje jednak w nienagannym stanie. Naklejki wytłuszczone brązem i złotem idealnie współgrają z ciemnym drewnem zewnętrznych ram. Muszę przyznać, że była to jedna z nielicznych rzeczy pozostawionych w całkiem dobrym stanie po poprzednich właścicielach. Samo wnętrze wymagało natomiast ode mnie nieco więcej wysiłku i nakładu finansów, by było choć odrobinę przyjemne. W oczy nadal gryzły mnie kafle położone na posadzce. Mało subtelna szachownica była gdzieniegdzie popękana, a niektóre jej fragmenty przesuwały się wyraźnie pod butami. Te naprawy miały jednak poczekać przynajmniej do ostatniego kwartału roku, bo choć moja praca była coraz bardziej zauważalna, to wciąż nie na tyle, żebym mógł tak swobodnie rozporządzać pieniędzmi.
Czasami zagryzam wargi w geście złości, bo opuszczając Cardiff straciłem sporo i spaliłem za sobą mosty. Nie było odwrotu, a przynajmniej na ten moment nie widzę podobnej opcji. Nie jest mi zresztą tu aż tak źle, umiem już całkiem dobrze poruszać się po mieście i choć brakuje mi nadal znajomości, wiem, że Londyn ma do zaoferowania naprawdę wiele. Muszę tylko bardziej się postarać…
Wczorajsze zamówienia wyszły już niemal wszystkie z Howell’s Hand. Pozostała mi tylko jedna proteza, której właściciel nie mógł wczoraj się zjawić. Po południu otrzymałem przepraszający list i prośbę, by przygotować wszystko na kolejny dzień. Właśnie dlatego pochylam się teraz nad blatem mojego warsztatu i skupiam uwagę na mlecznobiałym, kulistym przedmiocie. Na pierwszy rzut oka przypomina strukturą marmur o niezwykle delikatnych żyłkach, dopiero później dostrzec można wzór przypominający raczej sieć naczyń krwionośnych – znów chodzi o jak najlepszą imitację realnego organu. Złota tęczówka nakrapiana rdzawymi cętkami jest już o wiele mniej realna, choć dokładnie taka, jakiej pragnął mój klient i nie mnie to oceniać.
Wzdycham ciężko, bo moje własne oczy zaczynają mnie wyraźnie boleć. Precyzyjne szkła powiększające swoim ciężarem czasami potrafią wywołać atak migreny. Zerkając na zegarek, szybko kalkuluję, że mogę zrobić sobie przerwę. Odpycham się więc nogami o belkę pod blatem warsztatu, co wprawia moje krzesełko na kółkach w ruch. Wyjeżdżam nim pod szafkę po przeciwległej stronie prowizorycznego “zaplecza”, z której zamierzam wydobyć cokolwiek, co mogę zjeść. Przerzucając stare papierki i ponadgryzane słodycze, które miały nigdy nie doczekać się całkowitej konsumpcji, słyszę, że ktoś wchodzi do pracowni. Wychylam głowę zza ścianki i moja mina prawdopodobnie jest tak idiotyczna jak… na Merlina, właściwie, to nie wiem, do czego ją przyrównać.
— W czymś pomóc? — rzucam bez namysłu. Może jednak to ktoś zupełnie podobny do Fran? Czasami miewamy swoich sobowtórów, prawda?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Francesca Goldsmith
Zwolennicy Dumbledore’a
As I watched them I knew I'd probably never be like that
Wiek
25
Zawód
Auror
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
mugolak
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
19
0
OPCM
Transmutacja
20
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
8
10
11
Brak karty postaci
09-28-2025, 17:46
Wczorajszy dzień był ciężki.
Jeden z tych, które wywiercają w jaźni otwory, nakładając kajdany świadomości na każdy zabrany oddech. Czuła każdy wdech, który opierał się na rusztowaniu żeber. Kroki wymagały wysiłku, zdawała się automatycznie sunąć po powierzchni. Na twarzy utwardzona maska neutralności, oblicza powagi instytucji. Żadne słowa, które by powiedziała nie byłyby wystarczające.
Rodzice Botta źle przyjęli informacje, nikt nie powinien ich obwiniać. Siedząc w ich przytulnym salonie, wśród zdjęć dzieci, wnuków i dużej liczby stworzeń domowych, które otoczyły jej umiejscowienie, kreowała w głowie obraz rodziny, który miała za zadanie zniszczyć. Byli zaniepokojeni, lecz sympatyczni, otoczeni aurą serdeczności i życzliwości, która promieniowała z ich twarzy. Potem nastał szok, potem rzucający nimi płacz i szloch. Krzyk matki, która nie mogła pogodzić się ze śmiercią dziecka. Jego ojciec skulił się w sobie, nie odzywał się długi czas. Dała im moment, skupiając się na własnych oddechach i dłoniach, wszystko aby nie dać się wciągnąć w atmosferę żalu i bólu, gdyż jej zadaniem było być oparciem i przewodnikiem w ich najbliższych czynnościach. Obydwoje zdecydowali się na identyfikacje zwłok, jakby chcąc dodać sobie nawzajem otuchy i pożegnać się z dzieckiem.
Ten ostateczny moment w prosektorium był najgorszy, wtedy nastąpił moment załamania. Wcześniej mieli nadzieje, lecz widok znajomej twarzy, które przywdziała miraż wiecznego sny zabrała z nich wszelkie dobro, piękno i nadzieje. Pozostali tylko ze bólem i żałobą
Mogli już oficjalnie potwierdzić, że to zwłoki Thomasa Botta zostały odnalezione 7 marca 1962 roku. W nocy spała przez dwie godziny, poświęcając czas na przeglądanie jego notatek i pamiętników, wszystkiego co odnaleziono w jego mieszkaniu. Odtwarzała prace jego umysłu, zawoalowane analizy, które poświadczały o jego głębokim zrozumieniu istot, którym się przyglądał. Miał lekkie, lecz chaotyczne pióro – czasem gubił myśl, zacinał się i zmieniał temat, lecz dostrzegał dużo. Wielce się martwił o istoty, które często traktował, jak swoich przyjaciół. Wspominał o kłusownikach, którzy polują zwłaszcza na młodsze sztuki, był nimi przerażony.
To wszystko był jednak dopiero początek, lecz były to najważniejsze godziny śledztwa. Błędy popełnione teraz będą skutkować na całość jego przebiegu, wpływać na efekt końcowy. Część zespołu była oddelegowana, aby przepytywać sąsiadów, zbierać wszystkie dane, które zdawały się istotne. Klatka po klatce, kolejne sklepy, wszystkie możliwe oczy i uszy. W południe postanowiła pomóc im w wizytacjach, Pokątna swoimi rozmiarami i tłumami stanowiła wyzwanie, które zaczynało wymykać się spod ich kontroli.
Napis na pracowni głosił, że przybyła do Howell’s Hand. Nieznana nazwa, która nie pobudzała żadnych wspomnień do zaistnienia. Przyjrzała się przez moment witrynie, chcąc zidentyfikować punkt na mapie myśli. Gdy przekroczyła próg szybko zrozumiała że zapamięta to miejsce doskonale, twardo ugruntowane zostanie w jej chronologii wydarzeń. Zmienił się, nie był już nastoletnim chłopcem w zielono-srebrnym krawacie. Musiał zastać na jej twarzy początkowe zaskoczenie, nim bariera służby nie zawładnęła jej mimiką. Pełny obraz neutralności, lecz w myślach chaos i nieuporządkowany bałagan.
– Kogo przywiało do Londynu – skomentowała cicho, pozwalając sobie na lekkie potrząśniecie głową, które miało wspomóc jej zebranie się do swego zadania. Dawno go nie widziała, może mignął jej czasem wśród wspólnych znajomych, lecz było to jak muśniecie wiatru – był i zaraz go nie było. Podeszła do jego biurka, pozwalając sobie na krótkie oględziny pracowni, w której zastała swoje dawne i minione elementy jej życia.
– Wczoraj doszło do okrutnego zdarzenia, jako aurorzy przepytujemy sąsiadów czy słyszeli lub widzieli coś niepokojącego – wytłumaczyła owe objawienie swojej osoby, która wtargnęła do jego sklepu całkowicie przypadkowo. Czasem jednak los, magia lub może bóg lubił płatać im figle. – Czy kojarzysz Thomasa Botta?
Pełen profesjonalizm, zadawanie pytań istotnych, choć na krańcu języka miała tysiące innych. Nie był to jednak czas na personalne wojaże, Bott zasługiwał na znacznie więcej.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#5
Lysander Hatley
Czarodzieje
Marność nad marnościami
Wiek
25
Zawód
twórca magicznych protez w Howell's Hand
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
7
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
15
4
Siła
Wyt.
Szybkość
5
10
10
Brak karty postaci
10-01-2025, 19:44
Zapach jedliny pokrytej grubym kożuchem śniegu – żywiczna świeżość przebijająca się przez zmrożone grudki w okręgach świątecznych wieńców poprzetykanych gdzieniegdzie subtelnymi listkami jemioły. Złote wstążki i te o kolorze krwi. Karmelowe jabłka odbijające refleksy zapalonych kobierców świec. Słodki, pozostawiajacy jednak na samym krańcu języka cierpką nutę, smak grzanego wina. Za dużo goździków. Myśl wtrącająca w umysł niepokój. Kradzione gliniane dzbanuszki wypełnione alkoholem, bo przecież na więcej nie było mnie stać; na dnie kieszeni jedynie urwany guzik i tandetny pierścionek ze zgubionym oczkiem. I to poczucie, że nigdy, przenigdy nie powinno to mieć takiego właśnie zakończenia. Gdzie zamiast szczerych, płynących z serca życzeń pomyślności, niosących się echem wśród dźwięków kolęd, kiełkował żal, że nawet bożonarodzeniowy cud nie zmieni wiele…

Nie powinienem tego wszystkiego pamiętać aż tak dokładnie. Przecież wiele faktów ulatywało z mojej głowy prędzej niż kropla wody rzucona na rozgrzaną blachę. A jednak rezerwuar przeszłości pozostawał na tyle szczelnym, by tych kilka doznań zmysłowych nie mogło przez lata nieobecności Fran wydostać się i umrzeć śmiercią naturalną. Może chodzi tu o nacechowanie emocjonalne, którego bezsprzecznie nie mogę odmówić naszej relacji. Może to poczucie, że jeśli stracę pamięć o moich decyzjach, nie zawsze tych właściwych, zatrę się całkiem jako człowiek posiadający jakiekolwiek sentymenty i emocje zakorzenione głębiej niż tylko prosty rachunek zysków i strat. To zabawne jak bardzo bezbronnym okazuję się w obliczu minionych czasów. Gdzieś ulatuje misterna maska obojętności lub wesołkowatości, którymi żongluję z wprawą najznamienitszego cyrkowca. Zastygam teraz w niepewności, moje pytanie wisi pomiędzy nami i nie do końca jeszcze wiem, dlaczego składa mi wizytę. Nie mam złudzeń. Takich podobieństw matka natura nie tworzy, chyba że chodzi o to przeznaczone dla kunsztu jednego łona. Małe zawirowanie i dusza podzielona na dwoje ciał, tu takiej możliwości nie wyczuwam. To ona. Z krwi i kości, jedna, bez krztyny iluzji.
Zamykam szufladę, już nic w niej nie szukam, a zamiast tego zamieniam się w słuch, bo okazuje się, że nie jest tu z własnego kaprysu. Plus zdaje się tak samo zaskoczona jak ja. Tu nie ma wygranych, przynajmniej na ten moment.
— Świat stoi otworem, prawda? — zagaduję ze słabym uśmiechem rozrysowanym na twarzy. Bo mimo wszystko silę się na gest swobody. Mówiła dość cicho i nie jestem pewien czy to z intencją wywołania konkretnej reakcji czy bardziej z chęcią faktycznego ograniczenia możliwości, że wszystko usłyszę.
Londyn był jej domem. Nigdy, przenigdy nie sądziłem, że to stanowi jakąś przeszkodę dla mnie i dla wyboru kolejnego miejsca zamieszkania. Owszem, Cardiff należało już do tych przekreślonych, ale stolica? Stolica wciąż stanowił ląd nieodkryty, choć mogłem się domyślać, że ona nie wyfrunie stąd zbyt prędko, o ile w ogóle. Pewne rzeczy pozostają niezmienne – mój brak zakorzenienia czy jej poświęcenie dla kwestii rodzinnych. To całkiem urocze, budujące dziwny spokój w sercu.
Przyglądam się jej nadal badawczo, kiedy uchyla rąbka tajemnicy.
Thomas Bott. Opieram ręce o uda, nadal nie wstaję z mojego krzesła na kółkach, a jedynie nieco zmniejszam dystans, wysuwając się już zupełnie zza dobudowanej półścianki. Przypominam sobie sylwetkę sąsiada. Wszak mieszkam na Pokątnej, nie tylko mam tu swój interes. Z Bottem widywałem się dość często, choć nieintencjonalnie. Popłoch, który zapanował po odkryciu jego zgonu nie umknął mojej uwadze.
— Aurorzy… — zamyślenie kurczy czoło i zbiera moje brwi ku sobie. — Rozumiem, że sprawa nie jest zwykła, skoro was tu zaciągnięto. — Komentarz zbędny, a jednak pada z ust mimowolnie. — Botta widywałem dość często, Pokątna nie jest mała, ale nie aż tak przepastna, by po niemal dwóch latach zamieszkiwania nie kojarzyć ludzi choćby z twarzy. — Niepotrzebnie się rozwodzę. Starczyłoby kilka faktów i to wszystko. A jednak mam od zawsze tendencję do ciągnięcia zdań: jednego za drugim, w rytm niekończących się opowieści. — Zaglądał do mnie czasem. Może przez to, że jestem dość cierpliwym słuchaczem. Ale żeby nie było, nie ja jako jedyny, więc pewnie znajdziesz jeszcze kilku mieszkańców mogących się pochwalić przyzwoitą znajomością Thomasa. — Finisz.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#6
Francesca Goldsmith
Zwolennicy Dumbledore’a
As I watched them I knew I'd probably never be like that
Wiek
25
Zawód
Auror
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
mugolak
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
19
0
OPCM
Transmutacja
20
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
8
10
11
Brak karty postaci
10-05-2025, 13:12
Wspomnienia stanęły się wręcz namacalne dla zmysłów.
Posmak grzanego wina z dużą nutą goździków oraz cynamonu, rozpływał się po całym podniebieniu i delikatnie drażnił goryczą. Zapach przypraw korzennych rozchodzący się po całym pomieszczeniu, wabił i kusił świąteczną atmosferą. Jego woda kolońska, jakże znajoma i tożsama, poświadczenie o kończącym się dzieciństwie i wkraczanie w dorosłe szarże. Ciepło promieniujące od pobliskiego kominka, otulające skórę i mamiące do zimowego sny. Dla oczy najważniejsza scena, urwany kadr z filmu Curtiza – Lysander w całej swojej okazałości, nie na piedestale, lecz na widoku jej oczu.
Nastały słowa, ciągi pozbawiające złudzeń. Nie czułe życzenia, lecz gorzkie zakończenia. Kłamstwem byłoby stwierdzić, że było to dla niej niespodziewane. Tragizm końca często wyraża się równie wyraziście, co słodycz początku. Nie było łez, był to cichy smutek. Często krępujące milczenie zdobywało przestrzeń i budowało między nimi nowy mur, który nie zwykł ich oddzielać. Z każdym minutą oddalali się od siebie, dryfowali w przeciwne strony.
Na koniec nie mieli już sobie więcej do powiedzenia, może niezdolni do złamanie tej nowo powstałej struktury. Ról, które zostały im przedzielone – byli już przeszłością. Nie mogła pozwolić sobie, aby klatka dawnych przeżyć wyżłobionych w emocjach stała jej się teraz więzieniem. Rzadko kiedy pozwalała, aby uczucia drgały na jej umyśle, przysłaniały widmo logicznych rozwiązań.
Lysander Hatley, który prezentował się przed jej oczyma nie był już tamtym chłopcem. Młodzieńczość nadal otulała jego personę, lecz zaczynała żegnać się z jego wizażem. Odnajdywała w nim pewność siebie, naturalny błysk w oku, który zawiadamiał o inteligencji rozmówcy, intensywnych procesach myślowych zachodzących za ciemnym spojrzeniem.
Czy to było jego królestwem? Howell’s Hand, nie pasowało do niego ta nazwa. Przejął sklep, był pracownikiem? Jak zawsze miała tyle pytań, kiełkowały ona jeden za drugim, nie mogła powstrzymać tego wiru ciekawości.
– Stolica przyjęła Cię z otwartymi ramionami? – była dla niego szczodra? Zapewniła wszelki dobrobyt i sukces, który tylko Londyn mógł obiecać? Znała wielu, którzy podróżowali, aby dać się złapać w jego sidła. Pchała ich ambicja i marzenia, lecz Londyn karmił się tymi pragnieniami. Thomas Bott przeniósł się do stolicy cztery lata temu, chcąc być bliżej środowiska naukowego zoologów. Tłumaczył się rodzinie karierą, chęcią odnalezienia swojego miejsca wśród wielkich swego zawodu. Rodzina tłumaczyła, że kontakt przez ostatnie dwa lata był z nim trudny, często odnajdywali go w podróżach fizycznych lub duchowym, gdy znajdywał upojenie we prostotach i przygodach życia. Stworzenia magiczne były jego miłością, lecz czasem truły go jak obsesja, od której nie można było się uwolnić. Był to szczery opis wydarzeń czy strudzone wspomnienia zranionej rodziny?
Dwa latam, tyle lat zaznawał dobrodziejstw stolicy. Był rozmowny, słowa spływały z jego ust chętnie, nie miał zamiaru utrudniać zadania. Odnotowywała każde zdanie, notowała istotność drobnych wyrażeń. Nie pamiętała go, jako osobę tak otwartą. Zastanawiała się czy to ona była czynnikiem, który powodował jego rozluźnienie czy bardziej świadczyło, to o zmianach, które zaszły w niej. Teraz uważała na każde słowo, aurorski mundur ciążył mocniej niż zazwyczaj.
– O czym opowiadał, jak tu przychodził? – kolejne pytanie, otwarte niczym zaproszenie do wielkiego występu. Nie naprowadzające, pozwalające rozmówcy przejąć stery. Chciała, aby czuł się komfortowo, pozwolił jej na wyobrażenie Botta, który przychodzi tutaj zwierzyć się ze swoich zmartwień i problemów. Może szukając towarzystwa, gdy zmęczony samotnością swego mieszkania, odnajdywał ukojenie w znajomej twarzy, gościnności pewnego miejsca.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#7
Lysander Hatley
Czarodzieje
Marność nad marnościami
Wiek
25
Zawód
twórca magicznych protez w Howell's Hand
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
7
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
15
4
Siła
Wyt.
Szybkość
5
10
10
Brak karty postaci
10-05-2025, 22:06
Czy wobec okrutnego losu mieliśmy jakiekolwiek szanse na szczęśliwe zakończenie? Śmiem twierdzić, że prędzej czy później skończylibyśmy dokładnie w tym samym punkcie – oddalenie od siebie jak to tylko możliwe i z poczuciem, że coś naprawdę nas uwiera. Egzystowanie w takim stanie nie jest możliwe, choć intencje mogą być zupełnie dobre.
Kiedy patrzę na to, co działo się później ze mną, mogę jedynie stwierdzić, iż był to dość szybki upadek. Przede wszystkim moralny, choć wielu zarzucało mi go już jakiś czas wcześniej. Po śmierci Kyrosa to Fran była punktem, który trzymał mnie jakoś w pionie i nie pozwalał na ostateczną degradację, a i tak smak ostatecznego zatracenia okazał się pokusą, z którą nic nie było w stanie wygrać.
A mimo to… mimo to… Boże Narodzenie stało się pomnikiem mojej porażki. I nic już później nie było tak niewinne i proste.
Lekki ucisk klatki piersiowej wydusza ze mnie resztki powietrza przytrzymanego w płucach. Robię to jednak na tyle subtelnie, aby Francesca nie zorientowała się, iż po mojej głowie krążą jakiekolwiek wątpliwości. Odczuwany dyskomfort, który dzielimy. może być jedynym źródłem pokrzepienia, dlatego dokładnie zaczynam się jej przyglądać. W moich oczach nadal nosi cechy charakterystyczne tamtej dziewczyny z Hogwartu. Jej oczy nie zmienił się wiele, nawet jeśli pokrywała je patyna rozlicznych doświadczeń życiowych. To normalna rzecz, nie powinienem spodziewać się, iż stała w miejscu. Stagnacja była zła, tak ja to odbieram.
— Można tak powiedzieć. — Rozkładam ręce, jakbym chciał jej pokazać, czego się dorobiłem. Choć tak naprawdę zakradłem się tu pod osłoną nocy, podobnie jak opuszczałem Cardiff. Choć musiałem sobie wyrwać środki na otworzenie Howell’s Hand, to ostatecznie przeszczep można uznać za udany. Przyjąłem się, zapuściłem maleńkie korzonki, które trzymały mnie wytrwale na Pokątnej i póki co nie zamierzam zmieniać kierunku swojego życia. Choć moje fundusze kurczą się coraz wyraźniej, a w sercu zaczyna pulsować nieznośne pragnienie czegoś w i ę c e j. Mój grzech główny. I oczywiście, że jedyny, prawda? — Ty nie próbowałaś gdzieś indziej? — Dorzucam własne pytanie i choć znam odpowiedź, wpatruję się w nią z niegasnącym zaciekawieniem.
To się w Tobie nie zmieniło, prawda, Fran?
Teraz skupiam się na sprawie Botta, bo przyciągnęły ją sprawy zawodowe. Jest więc do bólu rzeczowa i spokojna. Profesjonalna. Ujmuje mnie to, ale i drażni, bo myśli wyrywają się ku setce pytań, możliwości, rozważań. Dźwięk sunącego po papierze przyrządu przebija się przez mój wywód, z którego każdy szczegół jest skrupulatnie uwieczniony.
Obracam się na moim krześle, piruet z oczami wbitymi w sufit pozwala mi na złapanie ulotnych myśli dotyczących Thomasa Botta. Nie musiałem wcześniej zastanawiać się nad jego sylwetką – ot, jedna z person z Pokątnej mająca swoje przyzwyczajenia i dziwactwa. To skłoniło mnie do refleksji nad postrzeganiem mojej osoby przez tubylców.
— Cóż… Początkowo chodziło o jakieś sprawy codzienne. Trochę o sąsiadach, trochę o tym, co wydarzyło się akurat na Pokątnej — wymieniam kwestie, które być może nie interesują jej jakoś szczególnie, bo rozprawianie o pogodzie nie było czymś wyjątkowym. — Był zawsze całkiem pogodny i uprzejmy. Potem bywało tak, że obserwując moją pracę mimowolnie zaczynał opowiadać o tym, czym sam się aktualnie zajmował. Zwykle chadzał z jakimiś tomiszczami pod pachą. Nieszczególnie się im przyglądałem, bo też nie zawsze miałem na to czas — wyjaśniam. Słuchanie było jednym, a oddawanie pełni uwagi drugim. Na to nie zawsze miałem przestrzeń, zwłaszcza, że za coś trzeba żyć, a pieniądze same się nie pchają do portfela. — Coś podejrzewacie? — pytam nietaktownie, potem poprawiam się. — Chyba nie powinienem… W każdym razie. Ostatnio bywał mniej i jakoś tak… sam nie wiem jak to określić, o ile wcześniej, tak jak mówiłem, był pogodnym człowiekiem, tak ta radość gdzieś uleciała, kładąc się fioletowymi plamami pod oczami. Może mało sypiał?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#8
Francesca Goldsmith
Zwolennicy Dumbledore’a
As I watched them I knew I'd probably never be like that
Wiek
25
Zawód
Auror
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
mugolak
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
19
0
OPCM
Transmutacja
20
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
8
10
11
Brak karty postaci
10-09-2025, 20:06
Trudno było postawić jednoznaczną przyczynę rozpadu ich związku.
Nawet, gdy wiele miesięcy po rozstaniu poświęcała wspólnym miesiącom dogłębną analizę, nie odnajdywała jednego, konkretnego czynnika, który zerwał istniejącą między nimi więź. Był to proces, który zajął zapewne połowę trwania ich relacji i stopniowo dekonstruował znaczenie bycia razem.
Zaczęło się od tragedii jakim był los Kyrosa, który wyżerał go od środka. Widziała to jego spojrzeniu, zamglonym i oddalonym od dziejów dnia codziennego. Jakby część niego zniknęła wraz z bratem, wyswobodziła się więzienia ciała i umysłu. Zatracił wszelką prostą radość życia, zatracony w objęciach żałoby. Starała się być wsparciem, lecz do teraz wątpiła w swe umiejętności miękkie. Słowa pocieszenia nigdy nie były odpowiednie, własne skrajnie racjonalistyczne podejście wprowadzało napięcie. Był to jednak początek problemów, punkt wyjścia wszelkich rozterek i gromadzących się strat.
Okazało się, że bycie razem przeciwko wszystkim, a tym często dla niej byli rodzice i Leonie, nie było moralnym zwycięstwem, które wynagradzałoby wszelkie przywary. Różnice światów, z których pochodzili napędzało nieporozumienia. Ich upartość nie pozwalała na odnajdywanie prostych rozejmów, choć nie należeli do wybuchowego duetu, ale dni milczenia potrafiły być równie raniące. Ostatnie koniec wydawał się oczywisty, lecz może oczekiwała lepszego miejsca i momentu? A może, że będzie na niego bardziej gotowa? Zawstydzająca była również jej tchórzliwość, gdy pozostawiła jego osobie wzięcie na barki finalizacji przemyśleń, które obydwoje posiadali.
Z wielu analiz, które podjęła z tych również wyciągnęła wnioski. Może kiedyś mu opowie, że obecnie rozumie znacznie lepiej czemu musiało się tak skończyć. W 1951 roku nie było miejsca dla Lysandra Hatley’a i Francesci Goldsmith razem.
To nie był jednak odpowiedni czas, nawet jeśli musiała zduszać wewnątrz krtani pragnące się wydobyć słowa. Tliły się, próbowały zawładnąć strunami głosowymi, jak zawsze niepokornie głośne. Pozwoliła sobie uśmiech, ten rodzaj sentymentalnego aktu, któremu nie mogła się oprzeć. Doskonale musiał znać odpowiedź, zakorzenioną w całym jej bycie.
– Nie mogłabym sobie nawet wyobrazić takiej próby – zdrady wszelkich wartości lokalnego patriotyzmu, które były jej wprowadzone. Wschodni Londyn był częścią emigranckiej historii, wielokulturową mieszaniną światów i dziejów. Uboższy od zachodniej siostry, często pozostawiony w samotności ze swoimi problemami. Nawet z pieniędzmi, które posiadała jej rodzina mogła doświadczyć obrazów dzielnic, które mijała w drodze do szkoły. Tym bardziej było to dla niej zauważalne, gdy obecnie mieszkała w centralnym Londynie. – Możesz wziąć dziewczynę ze Londynu, lecz nigdy nie weźmiesz Londynu ze dziewczyny.
Nie można wyrwać człowieka z jego miejsca pochodzenia, zawsze na niego wpływało. Nawet uciekając, starając się zapomnieć, nie można było wyplenić gdzie się urodziło. Thomas Bott pochodził z czarodziejskiej wioski, Dolina Godryka zawsze zapewniała bezpieczeństwo i spokój magicznej społeczności. Wszyscy się tam znali, istniały tam długoletnie zażyłości. Może dlatego Bott tak dobrze żył ze swoimi sąsiadami, łakną ich obecności i budował swoją własną społeczność na Pokątnej. Właśnie takie wartości wyniósł z domu, takie nauki zostały mu przedstawione. Wysłuchuje się w historie o martwym człowieku, wyobraża sobie ich dwójkę w kącie pracowni.
– Coś go niepokoiło? – jakie ciężary losu były mu pisane? W notatniku pisał o przemyśleniach, które zabierały mu sen. Zmartwienia na temat stworzeń, własnej pracy naukowej i przeżywał stratę. Nie pojmowała jeszcze, jaki rodzaj zażyłości łączył Fawley i Botta, czy była to urzekająca przyjaźń czy dramatyczny romans. Lysander zdawał się przydatnym kolegą, osobą godną zaufania i podzielenia się drobnymi sprawami dnia.
Kolejny raz się uśmiechnęła, nie, nie miała zamiaru zdradzić mu, co podejrzewała. Jego życie było o wiele przyjemniejsze, gdy pozbawione było odoru zbrodni, cieniu śmierci, który towarzyszył aurorom w ich pracy. Musieli za tym cieniami podążać, gdyż w nich tkwiła prawdą, a z nią spacerowała sprawiedliwość.
– Przeżywał pewną stratę – wytłumaczyła, może z chęci, aby i on zrozumiał człowieka, z którym rozmawiał. Jakże niewiele wiemy o sobie nawzajem, choć mieszkamy obok siebie.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#9
Lysander Hatley
Czarodzieje
Marność nad marnościami
Wiek
25
Zawód
twórca magicznych protez w Howell's Hand
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
7
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
15
4
Siła
Wyt.
Szybkość
5
10
10
Brak karty postaci
10-13-2025, 17:26
W trakcie lat szkolnych Francesca jawiła mi się jako dusza wyjątkowo czysta, zwłaszcza, gdyby postawić ją tuż obok mojej, strawionej już wtedy licznymi problemami natury moralnej. Zawsze wydawało mi się, że ona jako jedna z niewielu, dzięki swoim doświadczeniom zakorzenionym głęboko w odwiecznym podziale czarodziejów, potrafi dość przytomnie nadać właściwą hierarchię poszczególnym poglądom. Że potrafi widzieć coś więcej niż tylko sztywne przyporządkowanie na szczeblach drabiny wartościowości krwi. Sam nigdy nie przywiązywałem do tego zbytniej uwagi, być może dlatego, że byłem w sytuacji, której doświadczała znakomita większość moich towarzyszy. Mugolska krew czaiła się gdzieś w zakrętach żył, w drobnych naczynkach oplatających nasze wnętrzności – tak podobnych do tych posiadanych przez ludzi z błękitem sączącym się w każdym centymetrze ciała.
Nie znałem nigdy mugolskiego świata na tyle, by wiedzieć, że i wśród nich tak naprawdę odnaleźć można ogrom niechęci prowokowanej odmiennością. Odmiennością, nad którą nigdy nie łamałem sobie głowy przekonany, że jest jakąś naturalną częścią mozaiki społeczeństwa. Nie sądziłem, że w pewnych momentach wyrazistość poglądów topnieje, jeśli napotyka na zatroskane spojrzenie rodziców. Ale czy istniała inna możliwość? Czy opór można było pokonać w wieku, który zdecydowanie daleki był jeszcze od dorosłej dojrzałości? Gdy mocno polega się na bliskich, nagle okazuje się, że trudno jest odnaleźć się w sytuacji rodzącej pewien konflikt. Do dziś rozmyślam nad tym czy aż tak bardzo różniłem się od państwa Goldsmith, by ich spojrzenia uciekały nieznacznie za każdym razem, kiedy otwierałem usta, by coś powiedzieć. Myślę, że nadal nie rozumiem tego wszystkiego, choć zapewne dzisiaj niechęć ta wywołałaby we mnie odmienne emocje. Wtedy jednak miałem wrażenie, że jestem niczym nieproszony gość lub jak niepasujący do ich wizji element układanki. Krew znów okazywała się tu kwestią decydującą, a właściwie jej ekspresja w wyglądzie zewnętrznym.
Obydwoje odczuwaliśmy dyskomfort, który narastał z kolejnymi miesiącami i sprawiał, że stagnacja, w której się pogrążaliśmy była nie do zniesienia. Było mi ciężko. Nadal czuję dyskomfort objawiający się uciskiem pomiędzy żebrami. Czy była inna możliwość? Czy mogliśmy zakończyć to inaczej? Myślę, że w tamtym momencie zrobiłem to, co potrafiłem najlepiej – zachowałem się dokładnie tak jak Lysander Hatley. Pomiędzy kolenymi łykami grzanego wina i dmuchnięciami w skostniałe ręce zdecydowałem za nią.
Powrót do Hogwartu miał być znów katorgą nie do zniesienia, ale łudziłem się, że to w jakiś sposób zachowa jej duszę bez większego moralnego uszczerbku, ja i tak byłem już dawno stracony. Upadek był później sprawą bardzo prostą. Kiedy przekraczasz pewne granice, potem nie liczy się wiele.
— To jedno się nie zmienia, prawda? — pytam z drżeniem zawieszonym na krańcu wargi. Uśmiech wyzierający z kącików ust jest gorzkim grymasem wbrew sobie. Nie mogę ocenić więcej ponad to, co widzę i słyszę w strzępach słów, a i tak mam wrażenie, że trwa nienaruszona od tamtego czasu, okopana w ideałach urzeczywistniajacych się posadą aurora. — Z Londynem zawsze było ci do twarzy… — wyznaję, rzucając jej pierwsze, prawdziwe, dłuższe spojrzenie zatrzymane dokładnie na wysokości jej malachitowych oczu. Tkwiących w ciemnej oprawie z rzęs niczym dwa dumne, drogocenne kamienie. Być może jedyne prawdziwie wartościowe, których obecność mogłem przywłaszczyć sobie samolubnie na drobny moment w życiu.
Główna uwaga pada tu jednak na postać Botta i uważam, że to dobra przeciwwaga dla niebezpieczeństwa wspomnień najwyraźniej czyhających tylko na chwilę nieuwagi. Kolejny obrót na krześle i myśli pędzące do ostatniego naszego spotkania, a właściwie kilku ostatnich, bo od pewnego czasu był bardziej niż zwykle apatyczny, choć jego ruchy wyraźnie niespokojne.
— W pewnym momencie wydawało mi się, że wszystko budziło w nim zryw niepokoju. Czasami oglądał się za siebie nerwowo, jakby ktoś go śledził. Pytał mnie czy nikogo niepokojącego nie widziałem przy pracowni. — Wtedy jakoś nie zwracałem na to szczególnie uwagi, myślałem, że może coś komuś zawinił. Nietrudno było tu o zwadę sąsiedzką. — Kilka razy zagadywał mnie też o moje prace. Pytał czy to w ogóle użyteczne z perspektywy leczenia magicznych stworzeń. Czy to miałoby szansę bytu — dodaję jeszcze, bo faktycznie Bott w pewnym momencie próbował wszystko przełożyć na zwierzęta.
— Stratę… — powtarzam jak echo, a moja twarz tężeje na ulotną chwilę. — Strata potrafi zdewastować człowieka i wprowadzić chaos w jego życie. — Rozumiem, pewnie i ona rozumie na swój sposób, bo moje słowa nabierają dziś przedziwnego znaczenia. Niejednoznaczne, spajające wiele żywotów. Wykraczające poza omawianą śmierć Thomasa.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#10
Francesca Goldsmith
Zwolennicy Dumbledore’a
As I watched them I knew I'd probably never be like that
Wiek
25
Zawód
Auror
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
mugolak
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
19
0
OPCM
Transmutacja
20
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
8
10
11
Brak karty postaci
10-17-2025, 20:28
Od razu przykuł jej uwagę.
Najpierw kojarzyło go z twarzy, którą mijała na korytarzu. Wyróżniająca się, z kroplami egzotycznej jutrzenki, która nadawała mu jego własne oblicze. Potem szkolne lekcje nadały mu imię, lecz dopiero dzięki Dunhamowi stał się dla niej Lysandrem. Zawsze potrafiła ocenić jego położenie, jej zmysły zdawały pracować ze znaczną intensywnością, gdy znajdywał się w pobliżu. Rozpoznawała jego głos z krańca klasy, jego śmiech, który odbijał się echem wśród ścian korytarza. Lubiła dźwięk jego głosu, pełen entuzjazmu nowych idei, które pragnął wprowadzić w życie. Mogłaby wtedy słuchać godzinami, gdy rozprawiali nad nowymi naukowymi zagwozdkami magii.
Uważała, że zadurzyła się w nim znacznie szybciej niż on w niej. Może był subtelniejszy w tej dziedzinie, ale naprawdę mało komu poświęcała tyle uwagi. Progresja ich relacji był tak naturalna, niesiona nicią zafascynowania i oddania. Również to ona, jako pierwsze dostrzegła pierwsze rysy, bolączki, które miały im towarzyszyć przez końcowe miesiące. Pragnęłaby innego zakończenia, którego forma nie przyjęłaby świątecznego pożegnania. Zarazem zawsze doceniała, że byli sprawiedliwy względem siebie. Szczerzy, równie przegrani w tym rozstaniu. Gdy przyglądała się perypetiom przyjaciół  – obrazom uciekającego Morty’ego przed zobowiązaniami i prawdziwością relacji z Orianą lub Leonie łamiącą kolejne serca odważnych Gryfonów  – oni pozostali nawet w rozstaniu okraszeni sympatią do tego drugiego.
Jednak uważała  po latach, że dobrze wybrała. Zwłaszcza, gdy była świadkiem jakże wielu dramatycznych scen, które zdecydowanie nie pasowały do ich osób. Bolało, gdyż musiało. Mimo, że emocjonalnie i mentalnie przygotowana była do tego momentu, to definitywność końca w świątecznej aurze uderzyła całkiem mocno. Pozostał jednak czarujący, słowem potrafiący sprawić, że uśmiech wkraczał jej twarz.
– Wiele się zmieniło, lecz niektórym rzeczom pozostaje wierna – przyznała szczerze, dzieląc się cząstką swojego jestestwa. Wiele wartości nadal prowadziło ją przez życie, ciągła walka, którą podejmowała o swoje istnienie w tym świecie. Oddanie miastu i rodzinie, trwanie ku przyjaciołom czy ideom Dumbledore’a. Zdawała się jednak znacznie brudniejsza niż w szkole, ślady każdej zbrodni, którą badała pozostawały w niej. Zajrzała w złu w oczy i dostrzegła w nich odbicie. Splamiona brudem jak jej krew. –  Nie mów tak, bo jeszcze się zarumienię.
Wybrała formę żartu, bliską przyjaciółkę, gdy niepewna była swojej własnej reakcji. W jego słowach gromadziła się mnogość interpretacji od uznania po skargę, nie chciała teraz się temu oddawać. Analizować wypowiedzi, która zabierze jej skupienie od głównego powodu przyjścia. Thomas Bott i jego niepokoje, które zaczynały zjadać jego sen i dobre samopoczucie. Może nie było to iluzja zakłopotanego umysłu, lecz prawdziwe spostrzeżenia człowieka, który naraził się nieodpowiednim ludziom.
– Co mu wtedy odpowiedziałeś? Widziałeś kogoś kto zwrócił twoją uwagę? – byli na Pokątnej, obce twarze były normą, lecz niektórzy potrafili dostrzec atypowość zachowań. Śledzenie nie było wcale prostą sztuką, wymagało odpowiedniej dozy wprawy, która nie przychodziła łatwo. Skinęła głową słysząc o medycznych zainteresowaniach Botta, które zdawały się wpasowywać w charakterystykę osoby, która poświęcała się w pełni swojej pracy. Wszędzie szukał okazji, badał możliwości, zapominał o całym świecie dla jednej sprawy.
– To prawda – nie mogła powiedzieć nic więcej, żadne słowa nie oddałyby sytuacji. Żałoba nacechowała ostatni rok życia Thomasa, jego strata zmieniła całe jego życie. Mało kto mógł pojąć pełność tego odczucia, co jej rozmówca. Gdyby była inną osobą, cieplejszą lub serdeczniejszą, zapytałaby się jak się czuje. Brutalną prawdą było jednak, że było to nieistotne dla sprawy i byłoby tylko kolejną mgłą, która otoczyłaby tą rozmowę. Kolejne warstwy emocji, które nie były potrzebne, wręcz brudzące osąd i zabierające logikę. Dobrze, że nie należała do tych serdecznych osób, na szczęście dla Thomasa Botta i każdego innego nieszczęśnika.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek
Strony (2): 1 2 Dalej


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 14:25 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.