• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > Domostwa > Wiltshire, Salisbury, La tenuta Medicea > Salon
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
09-12-2025, 20:05

Salon
Spośród całego budynku odrestaurowane zostało jedynie jedno skrzydło, choć zewnątrz nadal wygląda na opuszczone. Sercem ''domu'' jest więc salon, który kryje w sobie odnalezione i uratowane pojedyncze meble, nieliczne obrazy, które Medici przez lata sprowadzali z Włoch i książki, które wydają się nietknięte od kilkudziesięciu lat. Smutny obraz samotności podkreśla fotel stojący przy oknie, w którym najczęściej zasiada głowa rodu, zaczytując się w prasie. Z salonu jest bezpośrednie wyjście na taras, ale od wielu lat nie było ono używane a drzwi wydają się zastałe. Kanapy, przez wyłożenie skórą, wymagają zakrywania kocami przez liczne pękania i przeschnięcia.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Manon Baudelaire
Śmierciożercy
normal is an illusion. what is normal for the spider is chaos for the fly.
Wiek
25
Zawód
alchemiczka w szpitalu św. munga
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
0
10
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
23
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
7
Brak karty postaci
10-28-2025, 19:13
1 kwietnia 1962

Ciche trzaśnięcie teleportacji było pierwszym dźwiękiem, które oznajmiło przybycie Manon do La Tenuta Medicea. Niedługo później do dźwięków tych dołączyło rytmiczne stukanie obcasów, które poprowadziły ją znajomymi ścieżkami aż do wejścia do budynku. Bywała tutaj niezliczoną ilość razy na przestrzeni wielu lat. Zazwyczaj ze swym ojcem, z matką od wielkiego dzwonu. Dziś była jednak sama, składała bowiem wizytę tylko Orianie. Jej Orianie, nie Orianie Medici. Pozwoliła sobie zatem na pewien rodzaj poufałości, w szczególnie w ubiorze. Na ten dzień wybrała brązowy sweter, który zarzuciła sobie na ramiona i związała rękawy na klatce piersiowej, kontrastujący z bielą koszuli, do tego plisowaną spódnicę w ciemną kratę. Pod ramieniem trzymała torbę z brązowego papieru, najwyraźniej zbyt ciężką, aby nieść ją za pomocą uchwytów bez przykrych konsekwencji dla zawartości.
— Oriano — ucałowała oba policzki przyjaciółki dopiero po przekroczeniu progu. Podobno całowanie się na progu przynosiło pecha, a na niego nie było w ich życiu miejsca. Wyciągnęła przed siebie pakunek w brązowym papierze, przybierając na usta ciepły, troskliwy uśmiech. — Nasze ulubione. Mam nadzieję, że przez ten ostatni czas nie zmieniły się twoje preferencje? — spytała, mając na myśli oczywiście czerwone wino, które spoczywało w papierowej torbie. Och, gdyby tylko wiedziała, że gusta Medici zdążyły się uformować, czy tego chciała, czy też nie. No cóż, może Oriana odkryje przed Manon tajemnice swego życia z ostatnich kilku tygodni prędko i nie pozwoli przyjaciółce wisieć w niepewności zbyt długo. Oby.
Przeszła spokojnym krokiem do salonu, to tutaj bawiły się jako małe dziewczynki, póki sprawy dorosłych nie wygnały ich do dziecięcego pokoju Oriany. Zawsze miała do tego pomieszczenia szczególny sentyment i drobną przyjemność sprawiało jej odnajdywanie w szczególności tych samych obrazów wiszących na ścianach. Gdyby miała jakikolwiek talent plastyczny, chyba już mogłaby przygotować ich replikę, z samej tylko pamięci.
— Nazwij to moimi deluzjami, ale mam wrażenie, że coś leży ci na sercu. Albo chcesz się czymś ze mną podzielić — uważne spojrzenie zielonych oczu przeniosła na przyjaciółkę, gdy tylko zjawiła się w salonie. W jej aurze było coś, czego Manon jeszcze nigdy wcześniej nie widziała i gdyby nie fakt, że poświęciła jej całą swą uwagę, mogłaby to z łatwością przeoczyć. Spojrzenie odbiło się od kobiecej sylwetki w bok, na fotel, który zazwyczaj zajmowany był przez ojca Oriany. W porównaniu z ojcem Manon, pan Medici był wiekowy, równie dobrze mógłby być jej dziadkiem. Czy odszedł? I stąd to ledwie wyczuwalne napięcie? Nie, gdyby tak się działo, Oriana byłaby w żałobie. Wydawała się kochać swojego ojca. Być osobą, którą takie odejście mogło wstrząsnąć. Nie, to musiało być coś zupełnie innego. Tylko co? W tej chwili żałowała, że nie posiada talentów Mortimera. Nie potrafiła zajrzeć w gwiazdy, czy też w karty, aby przed wszystkimi innymi dowiedzieć się o sekretach kosmosu. Może gdyby to zrobiła, mogłaby być lepszą przyjaciółką dla Medici? Zawczasu dostrzec plany losu względem niej i... chociaż trochę temu przeciwdziałać? Albo chociaż oswoić z tym, co miało mieć miejsce? Wszystkie dywagacje na nic, jeżeli Oriana pierwsza nie rozwieje wiszących wokół jej osoby wątpliwości, Manon nie była w stanie uzyskać świeżego, czystego spojrzenia. Musiała uzbroić się w stosowną cierpliwość i...
Po prostu poczekać na gospodynię.
by the pricking of my thumbs, something wicked this way comes
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Oriana Medici
Akolici
niepokorne myśli, niepokoje
Wiek
25
Zawód
magimedyczka, genetyczka, badaczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
25
9
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
8
Brak karty postaci
10-29-2025, 22:42
Było w ich coś z pogranicza ying i yang; dobro w źle, zło w dobrze. Niereformowalność, swoista, która łączyła je na przestrzeni lat. Skrajności, które przeplatały się w subtelnych gestach i dopełniały prozaicznością czynów. Jej Manon była inna, niż ta, którą znał świat. Jej Manon płakała w dziecięcym pokoju, gdy mama nie pozwalała jej wyjść. Jej Manon niemalże wyważyła drzwi na wieść, że Orianie coś się stało. Jej Manon.
Pojawiła się tak, jak zaplanowały, a zawiłości kobiecego życia przeplatały się w ciele Oriany i potęgowały wrażenie przybycia za wcześnie; jak szybko mijały dni, dlaczego czas stał się bytem nieopisanym, nieregularnym, nieznośnym? Czy czas w ogóle był bytem, a może był stanem, w którym gubiła swoje notatki i próbowała odnaleźć filiżankę z kawą, która znajdowała się w jej dłoni.
Jej Manon.
— Carissima — rzuciła, witając się w całej gamie emocji z przyjaciółką od dzieciństwa. Chwilę spojrzała na jej twarz, upewniając się nad dobrobytem kobiety, dopiero potem powitała na ustach szczery, choć skryty w niuansie wątpliwości uśmiech. Była pełna obaw, nie potrafiła tego ukryć, nie chciała jednak od tego zaczynać całej rozmowy.
— Nasze ulubione, niezmiennie! Mam dla nas makaron z przepisu mojej babci — odparła, łagodnie, kobieco... nietypowo wprost, choć była w niej zawsze doza odrobiny troskliwości wobec absolutnie najbliższych. Nie przepadała za kobiecymi sprawunkami; gotowanie było jedyną akceptowalną formą, w której odnajdywała przyjemność i którą wykonywać musiała, bowiem smaku włoskich makaronów nie dało się zakupić w żadnej angielskiej restauracji, ani w żadnym sklepie, nawet londyńskim. Tylko składniki od babci, tylko przesiana odpowiednio mąka i wykrawane pasma cienkiego ciasta. Smak dozgonnie osiadający na podniebieniu, który ona znała tak dobrze z dziecięcych podróży do domu swoich krewnych. Chociaż jej babcia mieszkała w Anglii, to przyjechała za mariażem spod Neapolu... i nigdy tam nie wróciła, mimo tęsknoty, którą ponoć w sobie miała, choć opowiadała o niej tylko po odpowiedniej ilości nalewki.
A pytanie Manon opadło gwałtownie, lekko boleśnie, choć też trafnie. Wiedziała, że musi jej powiedzieć i choć wewnątrz świat wirował feerią barw najszczęśliwszych, to była w tym odumierająca nadzieja na to, że to ledwie sen, a jej życie pozostanie niezmiennie stabilne, spokojnie, na jej własnych, niepisanych zasadach.
— No... stało się — sięgnęła po kieliszki, wiedząc, że Manon jak zwykle usiądzie na swoim ulubionym miejscu kanapy. W kominku tlił się ogień, w kuchni łyżka niezmiennie ucierała aglio e olio, które było tak dobre tylko dzięki przywiezionej z Włoch oliwie, którą teraz musiała oszczędzać. Była coraz droższa. Aromat robionego makaronu roznosił się po pomieszczeniu, a Medici dalej czuła na palcach lekką poświatę mąki. Ruchy były systematyczne, mechaniczne wprost i szybkie. Momentalnie otworzyła wino, zaraz obok kieliszki zastukały na ławie koło kanapy, a już chwilę potem zdejmowała makaron z ognia. Wino do kieliszków, makaron na talerze i płynność ruchów, gdy ustawiła kolację przed przyjaciółką. Rodzimą tradycją było to, że z takiego domu nie wychodziło się głodnym czy spragnionym i wiedział to absolutnie każdy, kto kiedykolwiek pana Medici spotkał. Choć ten nie potrafił zbytnio gotować, to wpoił tę naukę córce, coby nie poszła w ślady matki.
— Cóż... da dove cominciare — odparła, zasiadając w pobliżu Manon. Nerwowość palców owijała makaron wokół widelca, jak gdyby odcięła absolutnie sprawczość mózgu od mechanizmu ruchów ciała. Metodycznie, gwałtownie, z impetem odstawiając talerz na stolik, aby spleść palce w elemencie zdenerwowania.
— Ty jedz... ale... pamiętasz, jak wspominałam Ci o tym, że spotkałam się z Lestrangem? — Nie oczekiwała na potwierdzenie, w końcu wspominała o tym średnio raz na pół roku przez większość swoich studiów.
— To widzisz... — palce znów, nerwowo, gwałtownie i pośpiesznie wplotła we włosy, przeczesując nimi spadające na twarz, czarne kosmyki. Chwilę po tym palce na powrót wróciły do ust, a brwi zmarszczyły się w nieobecnym spojrzeniu wbitym w talerz z makaronem — kurwa, Man, to był bardzo długi romans ii... — jąkała się, od niepamiętnych czasów nie potrafiąc sklecić słowa w takiej niestabilności — on mi się oświadczył, Manon — odetchnęła, wreszcie. Ulga spłynęła łagodnie po plecach. Wypowiedzenie tego nie było tak trudne, jak mogłoby się okazać. Siła, w której rzeka rozdziera jednolitość skały. Moc, w której pacjent po operacji otwiera oczy. Uwalniające, niczym tchnienie chwilę po urodzeniu, bo w istocie było w tym coś z narodzin. Nowa wizja życia, w której nie potrafiła się odnaleźć, ale takowa była dla niej dobra. Spojrzała na moment na przyjaciółkę, potem na talerz i wreszcie na kieliszek, gdzie upiła łyk wina, opierając się plecami kanapę, a nogę narzucając na drugie kolano. Druga fala uderzeniowa, powracający na jej twarz smutek wymieszany z niedowierzaniem. Niezmiennym, do połowy miesiąca. Nie była z jego świata, nie była jak te wszystkie damulki, dla których pracowała. Wychowała się w domu, gdzie uczono ją mówić pięknie, ale nie pobierała lekcji poezji od trzeciego roku życia. Jej edukacja była wyszarpana z własnej determinacji — z późnych nocy nad książkami, z rozmów z ludźmi, którzy wiedzieli więcej, ale nigdy nie patrzyli z góry. A teraz miała stanąć pośród tych, którzy mierzyli wartość człowieka nie słowem, lecz nazwiskiem w skorowidzu; miała stać się egzotyczną ozdobą, zabawką, cholernym pupilkiem. Czuła to za każdym razem, gdy odwiedzała siedziby rodów, w których pomagała jako genetyczka — z jednej strony szanowana za intelekt i wiedzę, podziwiana skarbnica wiedzy, której oni nie mieli. Z drugiej strony wiedziała, że będzie tematem rozmów — ich spojrzenia już ją omiatały, chłodne i pełne wyrafinowanej ciekawości, w ciągu tych kilku dni zdołała usłyszeć, że był z nią dla cielesnych przyjemności. Wiedziała, że potrafił się dusić w małżeństwie; doświadczała tego przecież, kiedy trafiał w jej objęcia a ona wmawiała sobie, że jego żona może czynić to samo. Nie mogła. No i on, Atticus, twarz wyrywa w błękitnych woluminach historii, w jego żyłach płynęła krew przodków z portretów, które widywała w książkach od historii magii. I choć nigdy nie dał jej odczuć różnicy, to ona czuła ją aż do szpiku kości, w każdym fragmencie młodego ciała. Był wyżej, zawsze będzie wyżej — nawet jeśli kładł się obok niej, nawet jeśli w jego oczach widziała coś, co przypominało miłość, to był wyżej urodzony, był mężczyzną i był starszy. Miał wszelkie objawy przewagi, których tak cholernie się obawiała, mimo że na samą myśl o nim serce obijało się boleśnie o żebra.
— Kocham go Mon, ale... boję się tego. Nie chcę być żoną, nie chcę być matką. Chcę z nim być, ale nie chcę tych wszystkich ich cholernych kolacyjek, uścisków dłoni i bali. Wiesz, o co mi chodzi... kocham go, ale jego świat jest taki. Cuchnie, kochana, oni wszyscy cuchną tym, że nigdy już nie będę mogła być sobą — wypowiedziała, ale w tonacji tak monotonnej i prozaicznej, jakby przepłakała nad tym ostatnie noce.
— Muszę do nich dostosować i to nie jest absolutnym problemem, ale jaką mam pewność, że nie odmówią mi pracy w szpitalu? Co, jeśli każą porzucić naukę i wychowywać kolejne dzieci, których ja nie chcę?
Próbowała wmówić sobie, że to nie ma znaczenia. Że w epoce, w której kobiety zaczynały mówić własnym głosem, rodowód nie powinien już być więzieniem. Ale wiedziała, że świat arystokracji to nie tylko salony i izba lordów — to duma, to ego, to cienie przeszłości, które nie pozwalają się zapomnieć i dzierżą władzę nad gorszymi, jak oni. Doskonale wiedziała też, że musi się poświęcić. Jeśli chciała jego szczęścia i chciała być u jego boku, musiała spełnić podstawową kobiecą rolę. Przygotowywała się do tego od lat, ale gdy już zaczerpnęła wolności, to jakże ciężko ją porzucić. Nie chciała być kolejną kobietą stojącą obok mężczyzny, którego imię otwiera drzwi. Nie chciała być dodatkiem do jego nazwiska, ozdobą przy stole, tematem kurtuazyjnych pochwał. Atticus był dobry. Zbyt dobry. To właśnie bolało najbardziej. Bo gdyby był okrutny, mogłaby go nienawidzić i odejść. Ale jego łagodność czyniła jej bunt niemożliwym. Patrzył na nią tak, jakby widział w niej coś czystego, coś, czego sam świat już nie znał, a ona bała się, że go zawiedzie. I właśnie w nim była ta cholerna szlachetność; kiedy ona ceniła przyjemność w nocy i poranek z kawą, aby zamknąć na kolejne pół roku jego rozdział i bawić się innymi, on zawsze czekał i zawsze, kurwa, zawsze był.
Dlaczego była tak okrutna? Gdzie popełniła błąd? Dlaczego ona, jej przyjaciółka, dalej przy niej trwała? Co oni wszyscy, popaprańcy, w niej widzieli?
— JEDZ! Musisz być strasznie głodna po pracy... — rzuciła już tylko, zamykając swoje dylematy za zamkniętymi drzwiami umysłu. Sięgnęła po swój talerz i zjadła pierwszy kęs makaronu. Chociaż to jej wychodziło.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Manon Baudelaire
Śmierciożercy
normal is an illusion. what is normal for the spider is chaos for the fly.
Wiek
25
Zawód
alchemiczka w szpitalu św. munga
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
0
10
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
23
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
7
Brak karty postaci
11-04-2025, 17:31
Miały podobną barwę, podobny smak. Różnica leżała jednak w detalach, które tak chętnie w sobie pielęgnowały. Rozpoznałaby Orianę wszędzie. Nie musiała używać do tego wzroku, widzieć jej sylwetki poruszającej się z zatrważającą pewnością opleconą szczelnie w kobiecość. Nie potrzebowałaby słyszeć jej kroków. Nie musiała nawet czuć jej dotyku, bowiem sama aura przyjaciółki wystarczyła, aby Manon rozluźniła na chwilę swoje mięśnie, aby wreszcie zsunęła z twarzy maskę. Ta wydawała się chwilami stapiać ze skórą alchemiczki, zacierać granicę między tym, kim była naprawdę, a jak się prezentowała. Spotkania z Orianą były wyczekiwanym czasem oddechu, wolności, swoistej beztroski, której nie odczuwała nigdy, z nikim. Wyłącznie z nią.
Zmiana ta musiała jednak zajść stopniowo. Pierwszy uśmiech, który posłała Orianie, był jeszcze znaczony pewną wyuczoną sztywnością, choć pewnie osoba im nieznajoma, przyglądająca się całemu zajściu nie złapałaby tego niuansu. Pod skórą, pod klatką żeber kobiety posypały się iskierki szczęścia, jak fajerwerki wystrzeliwane chętnie dla uczczenia niezwykłej okazji.
Jej Oriana. Jej Oriana próbowała robić dobrą minę, jak zawsze, gdy znikała na jakiś czas z życia Manon lub gdy działo się na odwrót. Były podobne do kotek, chodziły swoimi ścieżkami, lecz miały w sobie silne przekonanie, że w razie kłopotów mogły wrócić w to samo miejsce. A druga będzie na nią czekać.
— Och, co to za zmiana — rzuciła zaczepnie, pozwalając sobie na krótki, niski śmiech. Zielone spojrzenie oczu Manon przyozdobiło się w zawadiacki błysk, zupełnie pozbawiony nieczystych intencji. Oriana nie gotowała często, zdecydowanie lepiej w klasycznie kobiecej roli spełniała się właśnie Baudelaire. I chyba dlatego poczuła jeszcze przyjemne, noszące na sobie ślady wzruszenia ciepło, które rozlało się po jej klatce piersiowej. Uśmiech, bez jej ingerencji, poszerzył się znacząco. — W takim razie już nie mogę się doczekać — dodała już ciszej, cieplej, prawdziwie szczęśliwa z faktu, że to dla niej przyjaciółka postanowiła zajrzeć do kuchni. Doceniała takie gesty, w teorii milczące i często pomijane, dla Manon były one oznaką największej troski.
Usiadła na swoim miejscu, lecz jej obawy wolały wciąż stać na posterunku. Spojrzenie wyostrzyło się, choć nie straciło swojego ciepła — szukała znaków, jakichkolwiek poszlak, które mogłyby doprowadzić ją do prawdopodobnej konkluzji jeszcze zanim Oriana zabierze głos. Nie dlatego, że nie chciała jej słuchać, bo przecież po rozmowę tu przyszła. Chciała zareagować najprędzej, jak tylko się dało. Odjąć kobiecie choć część trosk i smutków. Były dla siebie jak siostry, a każdy problem Medici był też problemem Baudelaire.
Tyle lat razem, a wciąż potrzebowała chwili, aby zrozumieć podstawowe wtrącenia z włoskiego. Na szczęście Oriana wspaniałomyślnie powstrzymywała się od używania trudniejszych słów, które w pełni zaburzyłyby możliwość zrozumienia jej intencji. Prawa ręka Manon sięgnęła po widelec, na który zaczęła nakręcać makaron. W międzyczasie uniosła kieliszek z winem do ust, biorąc łyk alkoholu.
— Pamiętam, co tym razem? — spytała wprost, dusząc w sobie potrzebę dodania, że czuła się zupełnie tak, jakby już kiedyś rozmawiały o tym samym. Tak właśnie było, temat Lestrange'a pojawiał się między nimi raz na jakiś czas. Sporo starszy od Oriany, z dobrym nazwiskiem i wielopokoleniowym bogactwem. Pierwszy przypadek, gdy Manon nie była pewna, kto padł czyją ofiarą. Lestrange Oriany, czy Oriana jego. W przerwie pomiędzy kolejnymi zdaniami przyjaciółki wsunęła niewielką porcję makaronu w usta. Był pyszny. — Przepyszne — rzuciła, na moment odrywając wzrok od kobiety, aby spojrzeć sugestywnie na talerz. Należały jej się słowa pochwały. Zwłaszcza, że po gwałtownych ruchach Medici widać było wyraźnie, że kłębią się w niej jakieś silne emocje. Że nie wie chyba, jak miała ubrać w słowa to, co musiało się wydarzyć pomiędzy dwójką kochanków. Ale Manon była cierpliwa. Mogła dać przyjaciółce nawet całą wieczność.
Choć żaden okres czasu nie przygotowałby Manon na szok, który uderzył w nią falą zaraz po usłyszeniu niespodziewanej wiadomości. Oczy kobiety otworzyły się szerzej, widelec wypadł z uścisku palców i uderzył z brzękiem o talerz. Rozchylone w zaskoczeniu usta zostały prędko zakryte dłonią. Zastygła w tej pozycji na kilka chwil, chyba trzymając się przekonania, że Oriana właśnie przeprowadza na niej bardzo wysublimowany żart. Im bardziej wydłużało się dalsze milczenie Medici, tym bardziej nikły szanse na to, że w istocie, był to żart. A więc prawda.
— Mam nadzieję, że mu jeszcze nie odpowiedziałaś... — zdołała wydusić z siebie wreszcie, nie będąc w stanie przybrać, przynajmniej na ten moment, innej pozy niż ta wynikająca z przeżytego właśnie szoku. Oriana mogła zrobić wszystko. Odmówić w zgodzie ze swoim — jak sądziła Manon — sumieniem, jednocześnie pozbawiając się szansy na odziedziczenie majątku Medicich. Zgodzić się i związać na stałe ze światem, który nie był jej, a za nagrodę pocieszenia otrzymałaby należny sobie spadek. Realizacja uderzyła w Manon prędko i boleśnie, wciskając jeszcze mocniej w zajmowane na kanapie miejsce. Bo scenariusz, który stał się rzeczywistością Oriany, wcale nie był tak daleki od tego, co przeżywała Manon z Dunhamem. Mezalians, nienawidziła tego słowa. Tak samo, jak nienawidziła tego, że nie mogła złapać go za rękę w publicznym miejscu. Nie mogła przedstawić go swoim znajomym jako kogoś, kim dla niej był. Bojąc się odrzucenia, odnalazła okruchy spokoju w norze wypchanej tajemnicą i uciekaniem ze wspólnego łóżka nad ranem. W mieszkaniu na Pokątnej byli dla siebie jak mąż i żona, poza nim — zupełnie obcy. Wszystko dla komfortu Manon, dla utrzymania pozycji wynikającej z czystości krwi i nazwiska. Gdy zastanawiała się nad tym, nie była pewna, czy Morty również uważał ich układ za wygodny, a może tkwił w nim — jak i w reszcie wspólnych zbrodni — tylko ze względu na nią.
Pierwszy raz od dawna poczuła się winna za przekładanie swoich życzeń nad kogoś innego. Nad człowieka, którego, cholera, kochała.
— Co kochasz bardziej? Jego, czy swoją wolność? — zadała jej pytanie w sposób porównywalnie monotonny, choć przy odrobinie uwagi można było usłyszeć, że głos zaczyna więznąć w jej gardle. Nie była pewna, czy pytanie kierowała do siedzącej naprzeciw Oriany, czy może do siebie samej. Przerażało ją jednak to, że chyba nie potrafiła odpowiedzieć. Część niej pragnęła wcześniejszej nonszalancji, inna domagała się poświęceń. Potrzebowała wina, musiała spróbować przełknąć tę gorzką pigułkę, zmyć z powierzchni gardła wszystkie wątpliwości, utopić je, aby zginęły w jej duszy raz na zawsze. Musiała wziąć się w garść. Oriana jej potrzebowała.
Zebrała się w sobie, wolne dłonie oparła na kanapie po obu stronach swych ud. Odbiła się od ziemi, stanęła wyprostowana, aby odłożyć i kieliszek i talerz z makaronem na bok. Szybkim krokiem obeszła dzielący ich stół, aby zaraz zatrzymać się przy Orianie. I objąć ją mocno, przyciągnąć do swojej piersi. Lewa dłoń poczęła łagodnie głaskać jej ciemne włosy.
— Nie wstydź się swoich wątpliwości — doradziła jej, choć doskonale wiedziała, że sama nigdy nie stosowała się do swoich dobrych rad. — Jeżeli chce cię mieć za żonę, powinien też poświęcić się w jakiś sposób. Zgodzić się na twoje warunki. Rozmawialiście już o tym? — na kilka sekund odchyliła tułów, aby zajrzeć w oczy przyjaciółki. — Czy on tak po prostu wyciągnął z kieszeni pierścionek i postawił cię przed faktem dokonanym? — spytała, odruchowo zerkając na dłoń Oriany w poszukiwaniu błyskotki. Pierwszego symbolu zniewolenia Medici. — Zaraz dokończę, tylko musimy się uporać z naszym problemem, Ori — dodała na koniec, zupełnie troskliwym tonem, powracając do głaskania kobiety po włosach. Teraz chyba i tak nie dałaby rady przełknąć nic więcej.
by the pricking of my thumbs, something wicked this way comes
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 15:33 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.