Powoli osiadający mrok karmił się stającymi w jego objęciach sylwetkami, pożerał ich resztki i trawił domysłami posiadanych zmysłów. Doszczętnie dobierał się do pozostałej na dnie odwagi, wyciągał ją i rozkładał na czynniki pierwsze. Motywacja, upór, niekiedy głupota zmieszana z którymś z pierwszych. W tak tragiczną pogodę, gdy pojedyncze pioruny przecinały w nerwowości nieboskłon spowity hebanowymi chmurami, musiała być doprawdy uparta, aby udać się do sklepu Gregorovitchów i nie przełożyć umówionej wizyty. A może, w istocie, coś wewnątrz niej nakazywało się zjawić, nie bacząc już na rodzinne koneksje, coś innego; coś kłamliwe powtarzającego musisz. Jak mantra, jak modlitwa we wszelkiej religii, jak przyrzeczenie wypowiedziane na głos, jak przysięga, którą sama sobie nałożyła. Musisz, Oriano.
Jeszcze nie teraz, nie w tym dniu, miała zrozumieć powód ciążącego dogmatu.
Płaszcz przesiąkł do podszewki, ze spodn i w kant ściekały krople wody, koszula przylegała do ciała krępując ruchy. Wszystko wydawało się tłamsić, ograniczać i hamować ruchy, kroki w niskich czółenkach przyśpieszyły więc, ignorując przylegające do twarzy czarne kosmyki włosów. Nim zdołała wejść do sklepu, pod małym daszkiem wycisnęła z włosów nadmiar wody, w niedbałym geście zarzucając je na jedno ramię; starała się, bynajmniej.
Ich rodziny się znały, kiedy więc jej różdżka zaczęła szwankować, a pod wpływem gniewu wystrzeliła z rąk i odbiła się od ścian, łamiąc wpół, nie było już znaków, były odpowiedzi. Szemrane poczucie współwiny przebolała, głęboko przekonana, że w jej umyśle zaszło najwyraźniej tyle zmian, iż przestały być kompatybilne. Zapukała, cicho, jakby nie potrafiła wyciągnąć z siebie więcej siły. Przeczucie konieczności ponownie przyszło jak szept, którego nikt nie wypowiedział, a jednak rozbrzmiał w jej ciele dobitnie. Najpierw w palcach; lekkie mrowienie, jakby w nerwach tliły się iskry, zwiastuny burzy, która już trwała. Potem w żołądku, gdzie cisza nagle zgęstniała. Skóra pokryła się gęsią skórką, jakby znała dotyk dłoni Mojr, które już sięgnęły po nici. Sięgnęła po klamkę, nie pamiętała takiego wrażenia przy pierwszym wyborze różdżki; dostała wtedy kilka do machnięcia, trzecia okazała się trafną. Nie czuła z nią też przywiązania. Weszła do środka.
W jej oczach świat się przechylił, jakby ktoś uchylił zasłonę rzeczywistości i pozwolił zajrzeć na moment w teatr niewypowiedzianych domysłów. Ciało wiedziało, zanim cokolwiek zdążyło się wydarzyć; tak jak Kasandra, która czuła nadchodzącą zagładę w pulsie własnej krwi, a nie w cudzych słowach. Słyszała szmer, chyba głos, ale odgłosy burzy tłumiły dochodzące dźwięki.
— Już jestem, panie Gregorovitch — nie był dla niej panem, był ledwie starszy z tego co wiedziała. Zdjęła przesiąknięty płaszcz i zostawiła go na jakimś krześle z początku sklepu i gdy pierwszym odruchem było sięgnięcie po różdżkę, aby się wysuszyć, za pazuchą pozostawała bezdenna pustka. Czerwone usta zbiły się więc w kreskę; nieczęsto bywało, aby czuła się zagubiona, ale to był właśnie taki moment. Od chwili wyjścia z prosektorium, dotarcia do mieszkania i dotarcia tutaj, gdy w kaledoskopie piękno jesieni dotarło do trzewii jako zmarźlina przedzimy. Wypatrywała go, mrugała po raz kolejny, raz po raz, na dolnej powiece zostawiając odrobinę makijażu i kryjąc tym samym ciemne oczy w półcieniu. Nie wiedziała, nie miała też odpowiedzi poznać.