• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Organizacja > Akta postaci > Zaakceptowane > Czarodzieje > Sandy Wilkes
(Alessandra) Sandy Wilkes
Obrazek postaci
Dusza
Personalia rodziców
Albert Wilkes, Eleanor Wilkes (zd. Rookwood)
Aspiracje
życie miłe, godne i wygodne, bajkowy ślub, dwójka dzieci
Amortencja
palony cukier, ropa naftowa, tusz drukarski, popcorn
Różdżka
mierząca 8 i pół cala, lekko giętka; wykonana z drewna jabłoni, w rdzeniu pióro wielkiego nawałnika
Hobby, pasje
moda i uroda, astrologia, nowinki mugolskie, teatr
Bogin
wilkołak o zdeformowanej twarzy ojca
Umysł
Data urodzenia
1 VI 1941
Miejsce urodzenia
York, North Yorkshire
Miejsce zamieszkania
Londyn
Język ojczysty
angielski
Genetyka
Czarownica
Ukończona szkoła
Hogwart, Hufflepuff
Zawód
fryzjerka, niania, wszelkiej maści prace dorywcze; po godzinach złodziejka
Czystość krwi
Czysta
Status majątkowy
Zakurzona sakiewka
Ciało
21
152
44
Wiek
Wzrost
Waga
błękitna zieleń
miodowy blond
Kolor oczu
Kolor włosów
Budowa ciała
niski wzrost; smukła, drobna sylwetka, która świetnie komponuje się z niemal dziecięcą energią i specyficzną charyzmą; subtelne, kobiece krągłości i wyraźnie zarysowana talia
Znaki szczególne
rozmiar typowo kieszonkowy; duże oczy często podkreślone mocną kreską w stylu cat eye
Preferowany ubiór
Pomiędzy modowym eklektyzmem a swobodnym kiczem — wyraziste kolory, odważne wzory, krótkie rękawy, wysokie buty, sukienki w kształcie litery A. Zamiłowanie do cekinów, kolorowych okularów i jeansów typu dzwony. Przemyślany makijaż; podkreślone usta, cienie na powiekach, długie rzęsy i kocie kreski.
Zajęty wizerunek
Sabrina Carpenter
Obrazek postaci

1941 - rok narodzin 

Urodziłam się w Yorku, choć przez pierwsze lata życia byłam święcie przekonana, że świat zaczyna się i kończy na naszej ulicy. Przedmieścia były czyste, przyzwoite i absolutnie przewidywalne – jak to, że moja matka zawsze piekła ciasto śliwkowe na niedzielę, a ojciec czytał czwarty raz to samo sobotnie wydanie Proroka.
Byłam pierwsza i, jak się później okazało, ostatnia. Mieliśmy dom z białą werandą, która pachniała drewnem i herbatą, ogród z jabłonią (do której przywiązywałam wstążki, bo tak robiły księżniczki w książkach), parkę koni, które matka kochała bardziej niż sąsiadów, i stajnię czystszą niż przeciętna kuchnia. Nasze życie mogło wyglądać jak folder reklamowy z topowego żurnala; i być może nawet trochę takie było – zwłaszcza dla mnie. Jako dziecko nie masz potrzeby kwestionować nerwowych tików w kącikach matczynych ust, czy napięcia w karku ojca. Ja byłam zbyt zajęta byciem słońcem w ich systemie planetarnym, by zauważyć jakikolwiek cień.
Uwielbiałam być w centrum uwagi. Ojciec był moim najwdzięczniejszym widzem – klaskał po każdym moim występie, nieważne czy była to kaleka choreografia rzekomo podobna do jeziora łabędziego, czy recital inspirowany czarnymi sopranistkami. Matka patrzyła na to wszystko z czymś pomiędzy czułością a politowaniem, wmawiając, że prędzej czy późnej powinnam zacząć zajmować się czymś sensowniejszym, cokolwiek to mogło znaczyć.
Magia objawiła się u mnie dość wcześnie, z niewątpliwym rozmachem, bo jako sześciolatka z drobnej paprotki zrobiłam istny las deszczowy w naszej jadalni; ojciec uznał to za niesamowite, matka za bałagan, a ja byłam zachwycona. Generalnie nigdy nie potrzebowałam wiele, by móc się zachwycać.
List z Hogwartu przyszedł, gdy miałam jedenaście lat. Był świt, pachniało tostami i świeżo zaparzoną pokrzywą. Ojciec przeczytał go pierwszy, matka jako druga, ja piszczałam i próbowałam wyrwać im zwitek pergaminu, jakby na kartce zapisali co najmniej listę prezentów, które miałam dostać na święta.

1952-1959 - nauka w Hogwarcie (Hufflepuff) 

W Hufflepuffie było wygodnie, ciepło, słodko; miło. Relacje jakie wokół siebie tworzyłam były bezpieczne, czasem swobodne, czasem trochę lepkie, ale w gruncie rzeczy przyjemne. Dziewczęta wokół mnie – tak jak ja – kołysały się na pograniczu dziecięcej beztroski i nastoletniego rozedrgania. Plotkowałyśmy, czarowałyśmy, chichotałyśmy, podjadałyśmy ciasteczka spod stołu i wymieniałyśmy spojrzenia z chłopcami, którzy jeszcze nie wiedzieli, że są obserwowani.
Najbliżej zaprzyjaźniłam się z młodą mugolaczką – Sally. Sally i Sandy. Duet idealny, tak nazwałam nas w swoim pamiętniku.
Miała rude włosy, wiecznie zaczytaną twarz i opowiadała mi o świecie, w którym windy naprawdę jeżdżą, a światło zapala się guzikiem. Dla mnie – egzotyka. Dla matki – alarm najgłośniejszej syreny. Kiedy zasugerowałam, że może Sally odwiedzi mnie w wakacje, powiedziała coś o potencjalnym posyłaniu mnie do Munga. A potem wróciła do polerowania sreber, jakby właśnie rozwiązała jakiś dramat moralny. Matka zawsze była trochę dziwna.
Nie powiedziałam Sally, że nie może przyjechać, nie wprost. Skłamałam, że wyjeżdżamy do Szwajcarii. Nigdy nie byłam w Szwajcarii, ale brzmiało wystarczająco zimno, by usprawiedliwić odmowę.
Tyle, że ja nie znoszę zimna.



Kronikarskie opisy w starych pamiętnikach na temat stereotypowych szkolnych lat, w dużej mierze doskonale oddawałyby moje życie w Hogwarcie. Miałam swoje koleżanki, swój ulubiony korytarz, wybrane i absolutnie święte miejsca na śniadanie w Wielkiej Sali, faworyzowanych profesorów i  drobne, prywatne dramaty oscylujące wokół spojrzał, czy tylko mi się wydawało?
Pierwsze zauroczenia przychodziły do mnie jak niespodziewana korespondencja i równie szybko traciły ważność. Nigdy nie byłam typem dziewczyny, która wzdycha po kątach; raczej tą, która macha ręką z drugiego końca sali i udaje, że to zupełny przypadek. To dawało lepszy efekt – a przynajmniej wyglądało na pewność siebie, nawet jeśli w środku serce nie raz waliło mi jak oszalałe.
Najlepiej radziłam sobie z eliksirami i zielarstwem, potrafiłam godzinami przyglądać się jak kropla płynu zmienia kolor pod wpływem odpowiedniego ruchu łyżki, albo jak liść nieznanej rośliny ożywa w dłoni, gdy podsunie mu się odpowiednią dawkę światła i wilgoci. Stopnie zadowalały rodziców, ale dla mnie lekcje były tylko tłem; ważniejsze były rozmowy w pokoju wspólnym, poranna poczta, sekrety szeptane w zalanej łazience. Lubiłam wszystko, co w rubryce pstrokatego pisemka nazywano by dziewczęcym; tańczyłam kiedy chciałam, plotkowałam kiedy mogłam, śpiewałam kiedy byłam szczęśliwa i płakałam, kiedy kosmyki włosów nie kręciły się tak intensywnie, jak to sobie wymyśliłam. Miałam dar bycia małą i uroczą, a do tego potrafiłam odezwać się kiedy potrzeba i zamilknąć kiedy wypada; z tym drugim nie do końca zawsze się udawało, ale grunt to dobre nastawienie.
Byłam zasłuchana w opowieściach Sally o życiu po drugiej stronie, chłonęłam historie o samochodach i telewizji, zazdroszcząc jej ogromnie, że w lato może po prostu całymi dniami leżeć na kanapie i w prostokątnym pudełku oglądać losy jakiejś wybitnie potłuczonej rodziny. Zaszczepiła we mnie chorobliwą ciekawość wobec świata, którego nie znałam.
Przez kilka lat wszystko szło tak, jak sobie wymyśliłam; młodość musiała być przecież beztroska. Delikatny flirt z codziennością, drobne konflikty, które znikały szybciej niż się pojawiały. Aż do lata, które tylko z pozoru było tak samo ciepłe, długie i swobodne.

1954 - odejście ojca 

Podobno ojciec po prostu wyszedł. Bez walizki, bez słowa. Jakby wyszedł skosić trawnik, albo zgarnąć ze skrzynki szczelnie zapakowaną prenumeratę gazety. Tyle że już nigdy nie wrócił.



Pierwsze tygodnie po jego odejściu były dziwnie ciche; cisza kleiła mi się do skóry i wchodziła pod paznokcie, sprawiając wrażenie, jakbym bezustannie była brudna. Mama siedziała wtedy długo przy stole, zapatrzona w filiżankę herbaty, której nigdy nie wypijała do końca, jakby czekała, aż z fusów wyskoczy jej jakieś objawienie. Nie wyskoczyło.
Początkowo wyglądała, jakby ktoś odłączył jej zasilanie; straciła kolory, a oczy miała jak ze szkła i przez kilka tygodni upiornie przypominała porcelanową lalkę, którą już dawno temu eksmitowałam na strych.
Zamiast herbaty pojawiło się wino, potem ognista whisky, a w końcu cokolwiek, co stało w szafce i miało procenty. Zauważyłam, że składała się tylko i wyłącznie z ostrych słów i ostrych krawędzi, może była taka od zawsze, ale sprawnie to ignorowałam.
Mało rozmawiałyśmy; a kiedy już to się działo, debatowałyśmy na przykład o pogodzie – gdybym nie była taka rozkapryszona, ojciec nie wyszedłby w środku nocy na deszcz. Mówiłyśmy też o młodzieńczej miłości i tym, że dziecko w młodym wieku to najgorsza kara, która niszczy nawet najtrwalsze związki. Rzecz jasna spajały nas rozmowy o urodzie – zwłaszcza, kiedy upierała się wobec ohydy mojej fryzury, durnoty moich oczu, a później odsłoniętego ciała, które tak dobitnie przypominało jej o prostym prawdopodobieństwu na to, że mój ojciec był pospolitym kurwiarzem.
Pierwszy rok bez ojca i jego listów porównywałam do tańca w nowych butach; ślicznych, ale kurewsko niewygodnych. Niby byłam taka sama; śmiałam się, stroiłam, robiłam to co zawsze, dopiero w sam-na-sam czując, że coś się we mnie przesuwa, jakby ktoś przestawił wewnętrzną wskazówkę zegara. Pojawiały się drobne problemy z rówieśnikami, nie wielkie dramaty, ale krótkie, drażniące zgrzyty. Jakby moja dawna lekkość była już tylko dobrze utrzymaną dekoracją.
W szkole nadal radziłam sobie przyzwoicie – nawet zaskakująco dobrze, jak na kogoś, kto co wieczór musiał przeciskać się między minami matki a własną potrzebą przetrwania. Egzaminy zdałam z wysokimi ocenami, ku niezadowoleniu niektórych koleżanek, które liczyły, że roztrwonię swój potencjał na flirtach i plotkach. W wolnych chwilach, trochę z nudów, a trochę z braku alternatywy, dałam się namówić matce na kurs teleportacji; i rzeczywiście skończyłam go bez większego potknięcia, choć w duchu uważałam, że umiejętność rozpadania się na kawałki i składania w innym miejscu brzmi podejrzanie podobnie do mojego życia rodzinnego.


1959 - zakończenie szkoły 

Po Hogwarcie wróciłam do domu z niechęcią, której nawet nie próbowałam ukrywać. Wiedziałam, że znowu zacznie się gra w udawanie, a ja nigdy nie byłam w niej mistrzynią; przy życiu (bez koloryzowania, to naprawdę bolało) trzymało mnie tylko wyobrażenie, że to tylko rola, którą muszę idealnie odwzorować. Że na końcu tej farsy czeka nagroda, nawet jeśli jeszcze nie wyobraziłam sobie jej kształtu czy koloru.
Chciałam więcej.
Więcej niż tylko szarego życia mojej matki. Chciałam uwagi, odrobiny blichtru, chwili blasku reflektorów; może nawet i sceny, na której mogłabym mówić i poruszać się tak, żeby każdy, kto na mnie spojrzy, zapamiętał to na długo. Teatr był kaprysem, ale w moich oczach wydawał się jedyną sensowną ucieczką i miejscem dla ludzi z moim potencjałem. Byłam wystarczająco ładna, odpowiednio młoda, dostatecznie odważna, by sądzić, że świat stoi przede mną otworem i rodzinna trauma ukrywana w idealnie przystrzyżonych rabatkach wcale nie musi być moim przeznaczeniem.
Dla matki moje ambicje były jedynie dowodem na to, że mam w głowie watę, w oczach pustkę, a sposób w jaki się ubieram i wysławiam tatuują na moim czole niewybredną plakietkę małej dziwki; po którymś razie naszych jakże urokliwych, wzajemnych wyzwisk, zaczęłam się zastanawiać czy naprawdę byłam tak paskudną osobą i co ważniejsze, kiedy dokładnie się nią stałam. Czy gdybym zjadała z talerza wszystkie brukselki, a nauczycielom nigdy nie odpyskowała, ojciec by nas nie zostawił? Tyleż naiwna, ile kłamliwa, tyleż urocza, ile wulgarna, równie skora do mrocznych dąsów, jak do różanej radości, potrafiłam stać się arcynieznośnym bachorem, gdy miałam taki kaprys, i najczulszą z ziemskich istot zaraz później.


1960 - przygotowania do podjęcia stażu w Ministerstwie 

Potajemnie poszłam na jedno czy dwa przesłuchania, ale zdaniem kilku imbecyli, którzy nie mieli za grosz gustu czy talentu, w śpiewie i aktorstwie rzekomo nie miałam czego szukać. Matka zaczęła więc wściubiać nos w nie swoje sprawy – była w tym wybitnie dobra – i po uruchomieniu sieci kontaktów zaklepała dla mnie miejsce na stażu w Departamencie Transportu Magicznego.
To nie był ani cel, ani marzenie, ani nawet słodki-gorzki kęs codzienności, który mogłam przełknąć. Bardziej jak gehenna, której zwieńczeniem miały być raporty o zakurzonych, zbzikowanych latających dywanach.
Wakacje rok po skończeniu Hogwartu minęły szybciej, niż powinnam im pozwolić. Jeszcze w czerwcu wierzyłam, że mam przed sobą nieskończoną przestrzeń, błękit, w którym mogę się rozciągnąć i zapomnieć o tym, co czeka mnie we wrześniu; sierpień nadszedł jak rozgrzany nóż i nagle zdałam sobie sprawę, że prawie przyzwyczaiłam się do myśli o stażu w Ministerstwie. Prawie.
Na krawędzi prawie poznałam Jego. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, od ostatniego wejrzenia, od każdego, wszelkiego wejrzenia.





1960 - poznanie Daniela, wyprowadzka z domu rodzinnego 

Pojawia się tak, jakby wypadł z jakiejś baśni, albo chodliwego kryminału, w której ktoś zapomniał ustawić granicę między magią a brudem ulicy. Jest charyzmatyczny i elektryzujący, przyciągający ludzi tak naturalnie, jak miód przyciąga osy. Każdy o tym wie, każdy to czuje, każdy chce tego w swoim życiu.
Poznajemy się w okolicznościach, które powinnam opowiadać z grymasem. Wracam Pokątną, kieruję się w stronę mugolskiej części Londynu, podjeżdża samochód i on każe mi wsiadać. Potem mnie wywozi – bez pytania, czy chcę, albo mogę, albo czy kurwa wypada – i jakoś to wszystko powinno mnie przestraszyć, ale zamiast strachu, czuję irracjonalną ciekawość.
Patrzę na niego i myślę, że jego twarz jest czymś, co mogłabym rysować godzinami. Gdybym potrafiła rysować.
Że jego głos ma w sobie tę miękką, lekko chropowatą nutę, która zostaje w uszach długo po tym, jak umilkł. Zamiast kłótni czy mojego histerycznego płaczu i błagań, by nie wywoził mnie na drugi koniec świata, kończy się to frytkami i mlecznym shake'iem w małej knajpie, gdzie neon mruga jak powieka kogoś, kto nie może się zdecydować, czy już zasnąć, czy jeszcze patrzeć. Gapię się na to wszystko z ciekawością dziecka, bo jeszcze nigdy nie byłam tak głęboko i tak długo po mugolskiej części Londynu.
Zakochuję się w nim głupio, impulsywnie, z tą samą lekkomyślnością, z jaką uczestnicy letnich obozów skaczą z pomostu w zbyt zimną wodę. On wślizguje mi się w każdy nerw, w każde drżenie palców – ale ja czuję, że nagle kompletuje wszystko to, co było we mnie rozsypane. Przy nim mogę być sobą; przy nim poznaję, jak wiele smaków może mieć życie, od goryczy po lepki, słodki nadmiar. Po odrzuceniu oferty stażu, kilku próbach pojednania mojej wizji dorosłości z animozjami mojej matki, z wielkim hukiem wyprowadzam się z domu. Nie potrzebuję więcej.
Jest w nim coś opiekuńczego, choć nie na sposób ciepłej kuchni i parującej herbaty, tylko jak w niepisanym prawie ulicy. Imponuje mi jego zdolność do lawirowania pomiędzy tym, co legalne, a tym, co można zrobić szybciej i sprytniej, nie pytając nikogo o pozwolenie. Nie boję się jego świata – on pachnie wolnością i czymś zakazanym, a ja mam apetyt na oba te smaki.


1961 - prace dorywcze, mniejsze bądź większe działania przestępcze 

Z czasem odnajduję się w tej naszej małej, spontanicznej rzeczywistości. Zaczynam dorabiać w magicznym salonie urody – strzyżę włosy, farbuję, czeszę dziewczyny, które przychodzą tam z głowami pełnymi plotek. Czasem zajmuję się dziećmi sąsiadek, kiedy te potrzebują kilku godzin ciszy.
Najbardziej lubię pomagać Jemu. Wmawiam sobie wtedy, że jesteśmy jak Bonnie i Clyde, o której kiedyś opowiadała mi Sally; że świat leży u naszych stóp, czekając tylko, aż zdecydujemy się po niego sięgnąć. Lubię jak się uśmiecha i lubię nawet jak się złości. Lubię jego dłonie o długich palcach i to, jak zaskakująco pasują do moich. Czy to możliwe, żeby wszystko, co nas spotyka, było zapisane gdzieś wyżej – w układzie planet, w pulsującym rytmie gwiazd, w zimnych, geometrycznych tańcach konstelacji? 
Daniela doprowadza to do szału. Przewraca oczami, kiedy czytam mu horoskop na dany dzień i twierdzi, że to bzdury, ale ja sądzę, że dobrze wiedzieć, jeśli czeka nas nieoczekiwane spotkanie albo należy być ostrożnym z kasą, kiedy Wenus jest w retrogradacji.

Dzięki niemu poznaję mugolski świat lepiej; ciągle jeździmy jego samochodem, który burczy i wibruje jakby miał w sobie własne serce. Tłumaczy mi jak działa pistolet i czasem daje mi go do ręki; czuję się wtedy jak ktoś, kto dostał w dłonie nową wersję samej siebie.
Od ponad roku chodzimy na akcje razem. Początkowo byłam tylko obserwatorką, ukrytą w cieniu jego pewności siebie, ale szybko okazało się, że mam w sobie ten sam nerw. To kolejny dowód na to, że nasze dusze są sobie przeznaczone.
Uczy mnie rzeczy, które miały smak zakazanego owocu. Jak włamywać się do zamkniętych miejsc i otwierać zamki bez klucza, metalowe mechanizmy ustępowały moim palcom, jakby znały mnie od zawsze. Jak kraść, tak by ręka była tylko lekkością w powietrzu, ledwie dotykiem. Jak zmienić twarz, kamuflaż, peruka, inny sposób chodzenia, głos obcy nawet dla mnie samej, prawie jakbyśmy byli metamorfagami. Potem przychodzi czas na trudniejsze lekcje, skradanie się w ciemności, fałszowanie dokumentów, podszywanie się pod kogoś, kto nie istnieje. Danny mówi, że mam do tego talent, a ja chłonę te umiejętności z mieszaniną fascynacji i dumy.

Jestem dobra, jestem miła, jestem pomocna, jestem zakochana. Czasem żądam, żebym wskrzeszał wszystkie dawne ukochane, a potem znieważał je, deptał, odżegnywał się od nich odstępczo i bez reszty, unicestwiając tym samym ową przeszłość.
Ona nie jest ważna. Ważne jest tylko to, co przed nami.


0
Pozostało PP
mind
0
Pozostało PM
0
15
0
OPCM
Uroki
Czarna magia
5
7
2
Transmutacja
Magia lecznicza
Eliksiry
5
7
13
Siła
Wytrzymałość
Szybkość
Ścieżka I — Magiczne mikstury
Eliksiry i maści
Ścieżka II — Magiczne rośliny
Ziołolecznictwo
Uprawa magicznych roślin
Ścieżka IV — Astronomia i wróżbiarstwo
Astrologia i wpływ gwiazd
Numerologia i moc liczb
Ścieżka VII — Magia uzdrawiania
Pierwsza pomoc
Podstawowa opieka medyczna nad pacjentem
Ścieżka IX — Mugoloznawstwo
Historia i kultura mugoli
Mugolskie pojazdy
Mugolskie urządzenia
Mugolska broń
Ścieżka XI — Ekonomia i handel
Rozpoznawanie wartości przedmiotów dotyczących profesji postaci
Ścieżka XII — Przestępczość
Włamywanie się i otwieranie zamków
Zręczne ręce i kradzież kieszonkowa
Ścieżka XIII — Szpiegostwo
Kamuflaż i maskowanie tożsamości
Skradanie się
Fałszerstwo i manipulacja dokumentami
Ścieżka XVI — Społeczeństwo i wpływy
sztuka kłamstwa i oszustwa
urok osobisty
odczytywanie emocji i czujność
Ścieżka XVII — Artyzm i twórczość
śpiew
aktorstwo
taniec współczesny

drzewko

Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
08-06-2025, 11:46

Witamy na forum Serpens!

Mistrz Gry utworzył dla Ciebie osobisty dział, w którym została umieszczona Twoja skrytka bankowa. Udaj się do niego i opublikuj temat z sowią pocztą oraz umieść tam swój prywatny kuferek. Na start otrzymujesz też od nas skromny prezent – znajdziesz go w swoim ekwipunku.

Możesz już rozpocząć zabawę na forum! Zachęcamy, abyś sprawdził, co Ci się przyśniło, rozeznał się w aktualnych wydarzeniach oraz spytał, kto zaczyna.

Odtąd Twoje słowa, decyzje i sojusze mają znaczenie. Uważaj, komu zaufasz — wężowe języki są zdradliwe. Dobrej zabawy!

Karta zaakceptowana przez: Violet Macnair

    Odpowiedz
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
08-14-2025, 21:19

Sandy Wilkes

Ekwipunek

pozostałe przedmioty spoza automatycznego ekwipunku

darmowa sowa pocztowa

Historia rozwoju

[16.08.2025] zatwierdzenie karty postaci, +1 szybkość [prezent powitalny]
[06.10.2025] Zdobycie trofeum: Pierwszy dzień w Hogwarcie, +20XP
    Odpowiedz
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 14:00 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.