• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Organizacja > Akta postaci > Zaakceptowane > Czarodzieje > Lydia Travers
Lydia Travers
Obrazek postaci
Dusza
Personalia rodziców
William i Constance z domu Parkinson
Aspiracje
Niezależność, własny dom mody
Amortencja
Jaśmin, białe winogrona, palone drewno, bejca
Różdżka
12 cali, sztywna, symetrycznie falowana na całej długości, wąs langustnika ladaco, topola
Hobby, pasje
Haftowanie, magiczne wzornictwo, projektowanie i szycie strojów, pirografia
Bogin
Krzesło z metalowymi zapięciami na nadgarstki i kostki u nóg
Umysł
Data urodzenia
16 sierpnia 1935
Miejsce urodzenia
Freshwater, Wyspa Wight
Miejsce zamieszkania
Freshwater, Wyspa Wight
Język ojczysty
Angielski
Genetyka
Czarownica
Ukończona szkoła
Hogwart, Slytherin, Ars Mirabilis, Evershire College
Zawód
Kostiumografka w Arcadii, hafciarka, krawcowa i projektantka
Czystość krwi
Błękitna krew
Status majątkowy
Bezdenna sakiewka
Ciało
26
162
48
Wiek
Wzrost
Waga
Nijaki błękit
Ciemny blond
Kolor oczu
Kolor włosów
Budowa ciała
Zbyt szczupła, wręcz koścista.
Znaki szczególne
Niezdrowo szczupła sylwetka ukryta pod warstwami ubrań, piegi na nosie i ramionach, zrezygnowane spojrzenie.
Preferowany ubiór
Zabudowane, specyficzne stroje z dużą ilością wzorów, falban, haftów i innych zdobień, najczęściej jej własnego projektu lub przeróbek.
Zajęty wizerunek
Talia Ryder
Obrazek postaci

1940 - jedz 

 – Jedz. – Głos nie jest jeszcze na tyle surowy, na ile mógłby, ale pierwsze oznaki niecierpliwości słychać aż nazbyt wyraźnie.
Lydia w odpowiedzi tylko mruczy przecząco, rozpaczliwie zaciskając wargi, czując, jak zimny już pudding ryżowy zostawia oślizgłą warstwę na jej ustach. Obrzydliwe.
Nie jest w stanie jednak wyrazić sprzeciwu słownie, bo musiałaby otworzyć usta, a wtedy zmuszą ją do kolejnego kęsa.
Nie zniosłaby tego. Nawet na ciepło nie była w stanie przełknąć za dużo, a co dopiero teraz, gdy deser zmienił się w lepką, chłodną bryję.
– Jedz. – Zawsze zostawała ostatnia przy stole, zmieniały się tylko twarze osób, które trzymały sztućce przy jej brodzie, odliczając w głowie do momentu, aż dziewczynka pęknie i z płaczem połknie wszystko, co jej podano.
Wśród nich nie było nigdy matki, ani ojca tym bardziej. Nie kłopotali się przecież czymś tak trywialnym jak spędzanie czasu z dzieckiem. I co jeszcze, może mieliby się pochylać nad źródłem problemu?
Siedzenie z Lydią przy stole do późna spadało na skrzata rodzinnego albo guwernantkę.
– Nie chcę! Za słodkie! – Wyrywa się w końcu z ust Lydii, kiedy odchyla głowę na bok i do tyłu na tyle, że Gniewko nie jest w stanie przez chwilę dosięgnąć jej łyżką.
– Dziewczynki lubią słodkie! – Skrzat nachyla się gotów stoczyć kolejną bitwę o następny kęs, ale kopnięcie wymierzone w jego wątłą pierś skutecznie studzi zapał. Lydia korzystając z chwili przewagi zeskakuje z krzesła, ocierając w biegu rękawem usta i brodę z resztek puddingu.
Manewr ten nie opłacał jej się wcale i gdyby o tym wiedziała to zostałaby na krześle. 
Daleko nie zdążyła pobiec, kiedy wpadła prosto w ciemną spódnicę matki, wychodzącą z salonu, zwabiona krzykami.
Constance wygląda, jakby ktoś przerwał jej coś znacznie ważniejszego niż dramat kilkuletniej córki.
Zaciskające się na wątłych ramionach mamine palce pozostawiły na skórze Lydii siniaki na kilka dni, ale to był najmniejszy z problemów dziewczynki.
Przez ulotną, naiwną chwilę Lydia wierzy, że mama przyszła ją uratować. Że stanie po jej stronie. Świadomość prawdy spada na nią gwałtownie, kiedy Constance zamiast ją odciągnąć, odprowadza ją z powrotem do stołu. 
Krótki rozbłysk światła unieruchamia nadgarstki i nogi dziewczynki, a Lydii z tego wszystkiego prawie serce na chwilę staje, by zaraz tłuc się w jej wątłej klatce piersiowej boleśnie szybko. Przez łzy, które w sekundzie nagromadziły jej się pod powiekami prawie nie widzi, co się dzieje, ale nie musi, bo przeczuwa co się zaraz stanie.
– Jedz! – Głos matki jest wściekły, a wyrwana skrzatowi miska z puddingiem śmierdzi Lidzi pod nosem waniliowym, gęstym sosem i rodzynkami.
– Nie, proszę... nie… – Obojętnie jak bardzo Lydia płacze i błaga, Constance niewzruszona jest na reakcję dziecka, zmuszając swoją jedyną córkę do jedzenia, chociaż Lydia na zmianę to łzy połyka, to ryżowe kęsy, co drugie wypluwając, aż cały dekolt błękitnej sukienki ma mokry od przemielonej, mokrej, zimnej papki, która kontrastuje z gorącem łez.
– Jedz!
– Nie! – Dłużej tego nie zniesie, poziom dyskomfortu przytłacza Lydię do tego stopnia, że zaczyna boleć ją głowa, od płaczu, od zwracanej w panice treści. 
Kwaśno-słodki smak puddingu i mdlący zapach wanilii wypełniają całą jadalnię — i całą jej pamięć, na zawsze.
W cierpiącym umyśle dziecka pojawia się tylko pragnienie ucieczki i obrony.
Kolejne nie jest już wystarczająco dosadne, by pękło coś więcej niż tylko jej cierpliwość. Miska eksploduje w dłoni Constance, odłamki wbijają się boleśnie w jej skórę, a zaklęcie, unieruchamiające Lydię puszcza z trzaskiem. Dziewczynka zrywa się na nogi i zeskakuje na dywan, jakby gnał ją instynkt, nie wola.
Z każdym jej krokiem w stronę drzwi jadalnią wstrząsa kolejny huk — talerze, miseczki, kryształowe naczynia z kredensu, wszystko, co mogło się rozbić, eksploduje w szklane odłamki. Nawet witraże w ciężkich drzwiczkach mebli pękają jak cienka skorupka. 
A Lydia zniknęła za rogiem, w ciemnym korytarzu, myśląc tylko o tym, że musi się ukryć. 

Lydia bardzo szybko zrozumiała, że w ich ogromnym domu na wyspie Wight czegoś brakuje — choć nie potrafiła jeszcze nazwać tego słowem syn.
A w zasadzie – drugi syn.
Wiatr tego dnia był ostry, niosąc ze sobą słony zapach morza, które uderzało o klify z hukiem tak regularnym, jakby samo wyznaczało rytm życia rodziny Traversów. Mała Lydia siedziała na parapecie w salonie, wciskając nos w szybę, by wypatrzeć sylwetkę statku ojca w oddali. Niczego nie było widać — tylko ciężkie chmury i sunące po falach białe grzywy.
– Przestań marzyć – Constance zamknęła książkę z lekkim trzaskiem. – On i tak dziś nie przypłynie.
Jej głos był chłodny jak poranny wiatr, ale w oczach tliło się coś... niepokojącego. Zmęczenie? Niezgoda? Kobieta odsunęła się od stołu, wstała i zaczęła krążyć po pokoju, unosząc dłonie, jakby chciała je czymś wypełnić. Ale nie było czym. W tym domu Constance Travers była damą bez roli — żoną kapitana, który bywał tu rzadziej niż w portowych tawernach i na pokładach zaklętych statków pełnych artefaktów.
Nie wymagał nawet od niej by oczekiwała jego powrotów z podróży, ani żeby wysłuchiwała o artefaktach, które sprowadzał, o planach na aukcje i kolejne wyprawy. William oczekiwał od niej tylko tego, żeby była. Skoro już żonę mieć wypadało.
– A będzie na... urodziny? – zaczęła Lydia niepewnie, bo cisza matki zawsze ją krępowała.
Constance spojrzała na nią z takim wyrazem, jakby przez chwilę widziała w córce nie dziecko, lecz przypomnienie o wszystkim, co poszło nie po myśli. Lydia zrozumiała co oznacza ten wzrok dopiero po latach.
– Billy'emu powiedział, że go zabierze na statek, ja też bym chciała...
– Ty nie – przerwała jej Constance ostro. – Ty masz inne zadanie.
Mała Traversówna nie wiedziała wtedy, że tym zadaniem, póki była dzieckiem, miało być wypełnienie pustki w życiu matki — pustki po nienarodzonym drugim synu, którego William zawsze pragnął, a Constance nigdy nie dała.
Plan Williama był bardzo prosty i logiczny, jeden syn miał z nim w przyszłości wypływać, drugi miał się zająć wszystkim na miejscu. Dla biznesu – wszystko.
Chciała zapytać jakie miała zadanie, czego ojciec mógł wymagać od niej, ale nie miała odwagi. Surowy ton głosu Constance skutecznie ją odwiódł od kolejnej próby rozmowy.
Ześlizgnęła się na ziemię z szezlongu ustawionego pod oknem, odrywając w końcu wzrok od horyzontu.
Matka miała rację, nie było sensu wypatrywać.
Ojciec wracał rzadko. Constance była obecna zawsze — i nigdy.


1945 - stroje 

Dziadek z ojcem zawsze się dogadywali.
Przynajmniej Lydii się tak wydawało, bo śmiali się przecież razem, stukali szklankami z grubego szkła i wymieniali poglądami, których dziecko nie do końca rozumiało.
Oczywiście dyskusje dorosłych były tym, co najmniej interesowało dziewczynkę. Siedzenie w gabinecie (podobno) dziwnej cioci tak samo, więc nie potrzebowała wiele czasu, aby wymknąć się i zaproponować bratu zabawę w chowanego na obiekcie.
Gdzieś tam pośród innych gości stojących na korytarzach teatru po premierze sztuki, z kieliszkami szampana w dłoni czaiła się matka, wyglądająca dziś bardzo pięknie, chociaż w rzeczywistości kryształki we włosach, misternie zdobiona suknia i makijaż nie były w stanie przykryć zgnilizny jej charakteru. Który z każdym rokiem, w trakcie którego zajmowała się tylko byciem żoną i niczym więcej gnuśniał coraz bardziej. 
Korytarze pachniały perfumami gości i słodyczą szampana. Między strojami czarodziejów ukryć było się łatwo, ale gdziekolwiek zaglądała nie znalazła brata.
W takim miejscu, innym niż ich dom czy ogród ta zabawa była zdecydowanie trudniejsza.
Nie była w Arcadii pierwszy raz, ale nigdy wcześniej nie była tu na tak długo, nie wśród takiej ilości gości.
Musiała się skupić. Jakieś długie nogi przemknęły obok niej, wychodząc zza drzwi, które zamykały się powoli ze skrzekiem, niemalże prosząc, żeby Lydia się przez nie prześlizgnęła.
I tak znalazła się za kulisami.
Gwar za drzwiami był dalej słyszalny, panował tu półmrok i ciepły spokój. Rozejrzała się, ruszając w stronę najbliższego źródła światła, jasnej, podłużnej plamy na ziemi, nad którą jak się okazało była ciężka kurtyna.
Wątłe ręce Lydii sięgnęły do ciężkiego materiału, szukając jego krawędzi, ale kurtyna była za ciężka, a Lydia za słaba, żeby rozsunąć zasłonę. Ruszyła więc wzdłuż, nasłuchując, ale poza własnymi krokami i coraz bardziej przytłumionym gwarem rozmów w holu teatru niczego nie słyszała.
Uszła zaledwie kilka kroków, bo nie uśmiechało jej się wchodzić dalej w ciemność, a nie znalazłszy brzegu kurtyny po prostu westchnęła i uklęknęła na drewnianych deskach, pewnie brudząc rajstopy.
– Billy? – Zawołała, kiedy uniosła materiał, wychylając za niego głowę, ale nie zobaczyła nic poza podłogą sceny, oświetlonej jedną, magiczną kulą lewitującą w powietrzu, o której pewnie ktoś po spektaklu zapomniał. Nie widziała nawet w tej ciemności foteli na widowni i poczuła się nieswojo.
Wycofała się, skręcając tym razem w lewo, w stronę kolejnej smugi światła, ewidentnie padającej na podłogę spod drzwi.
– Billy? Jesteś tu? – Tym razem szepnęła, zaglądając do garderoby, do której weszła ostrożnie i mimo ilości kostiumów, elementów scenografii, fikuśnych kapeluszy, bibelotów, które się tu znajdowały, od razu poczuła się pewniej. Może to ciepłe światło, może fakt, że nie była sama na otwartej, pogrążonej w mroku przestrzeni.
Im dalej jednak szła tym bardziej zapominała o bracie, rozglądając się z rosnącym zafascynowaniem po wszystkim co tutaj było.
Tyle pięknych rzeczy. Lydia miała ochotę dotknąć wszystkiego, jednocześnie była pewna, że nie powinna, bo wszystko to wyglądało jak skarby, ale zupełnie od tych, które ojciec przywoził z wypraw.
Zaniechała dalszych poszukiwań Williama i podeszła do stojaka na kapelusze, ściągając jeden, z ogromnym, czerwonym rondem, z którego wystawały fikuśne pióra, wokół których krążył drobny, czerwony, magiczny pył.
Kapelusz był o wiele za duży na małą głowę Lydii, ale to jej w ogóle nie przeszkadzało. Wystrojona w nowe nakrycie głowy wskoczyła na krzesło, aby przejrzeć się w lustrze i zamarła.
Krótki krzyk wydobył się z jej gardła i serce nagle szybciej zabiło, kiedy napotkała w odbiciu znajdujący się za nią paskudny pysk wilkołaka, ale wystarczyło kilka  sekund, żeby zrozumiała, że to tylko rzeźba. Położyła wątłą dłoń na klatce piersiowej, uspokajając oddech i oderwała wzrok od lustra, odwracając się w stronę ruchomej rzeźby.
Zeskoczyła ze stołka, podchodząc ostrożnie bliżej i po chwili wahania wyciągnęła rękę, żeby poklepać wilkołaczy, zimny, łysiejący łeb.
– D-dobry wilczek, przestraszyłeś mnie.
Wciąż serce jej biło i nie była pewna, czy rzeźba zaraz jej nie ugryzie, ale poruszał się cały czas tak samo, po prostu rozglądając na prawo i lewo, z nieruchomą resztą ciała. Zresztą gdy poklepała go w głowę po pustym odgłosie doszła do wniosku, że był z drewna i jakiejś masy, której nie znała. Pewnie w trakcie spektakli ktoś animował go zza kulis. Widziała już takie przedstawienie.
Zdjęła za duży kapelusz i położyła go na głowie wilka, przez co wyglądał komicznie, a jej strach zaczynał trochę odpuszczać. Na wszelki wypadek jednak postanowiła nie przebywać dłużej w towarzystwie rzeźby i ruszyła dalej, między różnobarwne stroje, które zatrzymały ją na dłużej. Nie była w stanie zdjąć ich z wieszaków, ale owijała się w materiały, wyobrażając sobie w myślach jak pięknie wyglądała w absurdalnej ilości falban.
Szkoda, że nie miała takich w szafie. Wszystkie jej sukienki były bardzo proste i miały stonowane kolory, za którymi Lydia nie przepadała.
Postanowiła, że gdy dorośnie i będzie w wieku kuzynki Dolores (która ostatnio obchodziła piętnaste urodziny) to będzie nosić tylko takie ogromne, różnokolorowe falbany.


1946-1953 - nauka 


Tiara ledwie dotknęła jej głowy, a Lydia poczuła, jak mięśnie karku napinają się boleśnie, jakby ktoś owinął ją zimnym drutem. Nie bała się werdyktu — nie naprawdę. Przecież wiedziała, gdzie wyląduje. Cała jej rodzina od pokoleń siedziała przy stole Ślizgonów, a nazwisko Travers niemal brzmiało jak zaklęcie otwierające wejście do lochów.
A jednak… coś w niej drgnęło.
– Hm… ambitna, ostrożna, głowa pełna cichych pomysłów… – zamruczała Tiara, jakby badała każde włókno jej myśli. – I pragnienie spokoju, żeby nikt cię nie dotknął, prawda?
Serce Lydii przyspieszyło, bo nienawidziła, kiedy ktoś zaglądał za mocno. A Tiara widziała wszystko. Prawie, jak Matka.
– Cóż… obawy cię nie zwolnią z przeznaczenia. – Machnięcie niewidzialnej ręki. Przynajmniej tak to sobie wyobraziła. – Slytherin!
Oklaski wybuchły jak zawsze – donośne, pewne siebie, głośniejsze, gdy chodziło o kolejne czystokrwiste nazwisko.
Lydia wstała, ale w środku poczuła znajome ukłucie. Jakby drzwi zamknęły się za nią głucho.
Może spodziewała się ulgi… może chciała poczuć dumę – tak, jak czułaby jej matka, ojciec, brat.
Zamiast tego odczuła tylko chłód.
Chłód lochów, które jeszcze nie zdążyły jej przyjąć.
Chłód oczekiwań, które wisiały nad nią jak niewidzialna kotara.
Ruszyła w stronę stołu Ślizgonów, starając się nie pokazywać po sobie, że coś w niej drżało — nie ze strachu, lecz z poczucia, że zamyka się jakaś opcja, że coś, co mogła mieć gdzie indziej, tutaj nie będzie jej dane. Szukała wzrokiem sylwetki brata, chociaż wiedziała, że nie mogła liczyć na jego wsparcie.  Był dorosły, zresztą okazywanie przed swoimi kolegami troski w stronę młodszej siostry z pewnością nie było czymś, za co zyskałby w oczach rówieśników.

Wszystko było dla niej ciekawsze niż praktyczne przyrodnicze przedmioty. Z transmutacji od początku miała dobre oceny, chętnie studiując nawet teorię tej magii, ale wszystko, co wymagało od niej krojenia, siekania, mieszania, grzebania łopatką w ziemi czy chochlą w kociołku było utrapieniem.
Pełna poczucia obowiązku, ale kompletnie bez entuzjazmu, pojawiła się w szkolnej szklarni po korzenie, które sami mieli wyhodować na najbliższe zajęcia z eliksirów. Liczyła, że może tym razem uda jej się przygotować składniki poprawnie, bo ostatnim razem jej fiołek skrzydlaty miał bardzo drobne, niedojrzałe kwiaty.
Kiedy podeszła do donic, od razu uderzył ją nieprzyjemny zapach, ostry, ziemisty, wskazujący jednoznacznie, że coś poszło nie tak.
Korzenie zgniły.
Pomimo, że pielęgnowała je uważnie i pewna była, że jeszcze kilka dni temu wszystko było w porządku.
Zmarszczyła nos, nachylając się nad cuchnącą donicą. Nie musiała dłonią dotykać ziemi, żeby zauważyć, że ziemia była wilgotna. Ba, mokra.
Zupełnie, jakby ktoś przypadkiem machnął na jej donicę o jedno – lub pięć – Aquamenti za dużo.
Westchnęła, przełykając ciężko ślinę, bo poczuła jak z irytacji gula jej się zbiera w gardle, a łzy w oczach.
Skoro eliksiru i tak nie wykona poprawnie, nie mając składników nic tu po niej. Zrezygnowana, z lekkim zawstydzeniem i rosnącą irytacją na samą siebie, wyszła ze szklarni i ruszyła w górę błoni, w stronę zamku, a następnie biblioteki.
Zatrzymała się na chwilę między regałami, zanim wybrała dział. Bardzo lubiła transmutację, jej logikę, jej elegancję, to, że wymagała głowy, nie brudnych rąk. W dodatku tuż obok półek z podręcznikami do zaklęć znajdowały się księgi, które cieszyły ją najbardziej: historia magii, mitologia magiczna, opisy dawnych przedmiotów, rytuałów, pradawnych czarów.
Kiedy była młodsza, uwielbiała czytać o legendarnych czarodziejach, którzy potrafili zmieniać materię jednym ruchem dłoni, jakby świat był miękki i podatny pod ich wolą.
O artystach magii, rzeźbiarzach zaklęć, o twórcach artefaktów, których nikt już nie próbował odtworzyć.
O pradawnych boginiach wełny, srebra i nici losu, o których profesor wspominał zawsze przesadnie monotonnie, ale których historie Lydia znała już bardzo dobrze.
Wiedziała, że to właśnie tam, między mitologią a precyzyjną teorią, jest jej miejsce.
Nie nad gnijącymi korzeniami, ani kociołkiem, który zaraz i tak wybuchnie.
Usiadła więc przy biurku najbliżej okna, otworzyła ciężką, ozdobioną księgę o dawnych metodach magicznych przemian i zsunęła włosy za ucho.
Skoro eliksiru nie zrobi dobrze – to przynajmniej z transmutacji będzie najlepsza w roku.
Albo przynajmniej spróbuje.




1951 - ojciec 

Gwar w salonie narasta z każdą godziną — średnio proporcjonalnie do ilości alkoholu krążącego we krwi gości i gospodarzy.
Siedzenie naprzeciw zegara wiszącego nad drzwiami nie pomaga, Lydia ucieka do niego wzrokiem zbyt często. Zwłaszcza, kiedy jej się wydaje, że minęło już chociaż pół godziny, a mija dziesięć. Minut.
– Wyprostuj się. – Uwaga matki jak syk żmii dociera do uszu Lydii. Prostuje plecy posłusznie, ostatkiem sił woli tłumiąc ziewnięcie, wspomagając się pucharem, który unosi do ust. Upija łyk miętowej wody, znowu uciekając wzrokiem do zegara.
Ojciec, który najwyraźniej przypomniał sobie, że jest ojcem, wychwala Billy'ego przed swoim przyjacielem z dumą, że chłopak co ma wiedzieć, to wie, że to Travers i na morzu sobie radzi. 
Kto miał o tym po prawdzie wiedzieć lepiej od niego? Lydia odkąd pamiętała widywała ojca w domu w kratkę, bo większość czasu spędzał w podróży, poszukując artefaktów, które później przewoził na swoim statku do Wielkiej Brytanii. 
Po głośnym tonie ojca Lydia rozpoznaje że wypił już co najmniej trzy szklanki whisky i nastąpiła godzina skupiania się na swoim synu. Na niej jak zwykle – i może na szczęście – nie.
Na tyle na ile znała swojego ojca (w przeciwieństwie do niego, bo on z kolei jej nie znał wcale) to po kolejnej szklance nastąpi zwrot tematu w stronę polityki.
Wskazówka przesuwa się w ślimaczym tempie, kiedy William Travers uderza pięścią w stół.
Constance nawet powieka nie drgnęła.
– A co? Dobrze ci się żyje? Kiedyś lepiej było. A nie to, co teraz. Kiedyś były czasy. 
Teraz nie ma czasów.
Ojciec machnął ręką w stronę swojego przyjaciela mrucząc pod nosem, że szkoda strzępić ryja, chociaż Lydia doskonale wie, że będzie go strzępił.
Nigdy nie krył się z żadnymi poglądami  – przeciwnie, pielęgnował je jak trofeum.
Ruch jakiś majaczy Lydii w kącie oka, więc odwraca wzrok od ojca, spoglądając na skrzata, czającego się przy stole.
– Gniewko. Możesz mnie stąd zabrać? Proszę.
Zanim jednak skrzat zdąży odpowiedzieć, to grom spada z nieba na Lydię, a raczej wolałaby, żeby był to grom, a nie głos ojca przebijający się przez gwar, z którego wyłapuje dwa słowa. Moja córka. 
Palące spojrzenia ojca, jego przyjaciół i brata osiadają na profilu Lydii, która powoli odwraca głowę, spoglądając zdezorientowana na towarzystwo, niepewna, dlaczego temat skupił się na niej.
– Tak? Ojcze?
– No opowiedz,  jak brzmi wzór na translację runiczną w zapisie młodszej futharky?
– Ale co dokładnie… To zależy w jakim kontekście..
– Lydia! – Ojcu cierpliwość się kończy w połowie jej zdania i znowu pięścią uderza w stół, sprawiając, że Lydia wzdryga się i czuje gorący uścisk lęku w brzuchu. Rok w rok słyszała,  że to podstawa, że nawet dzieci to wiedzą.
– To… cóż… to…
Wiedziała dużo. Naprawdę dużo, na tyle, żeby na zajęciach z run nigdy nie dać się zaskoczyć. Ale wyrwana nagle z toku myśli, wrzucona na środek salonu, kompletnie nie wiedziała od czego zacząć.
Ojciec jednak tylko ręką machnął, jakby właśnie stracił jakąkolwiek wiarę w to, że Lydia ma cokolwiek sensownego do powiedzenia, i wraca wzrokiem do szklanki.
– Widzisz, mowę jej aż odjęło. – Między słowami dociera do niej jeszcze mruczenie, co kobiety zresztą mogą wiedzieć.
A Lydia opada na oparcie, bo przez chwilę wywołana do tablicy aż się jak struna wyprostowała.
Najchętniej wtopiłaby się w tło, rozmyła w powietrzu. Ale nie ważne ile zaklęć transmutacyjnych studiowała, ile książek na ten temat zdążyła już pochłonąć, nie znalazła żadnej wzmianki na temat możliwości zmiany stanu skupienia ciała czarodzieja, a przynajmniej nie takich, które byłyby odwracalne i mogłaby je kontrolować jak animagowie swoją zwierzęcą formę.
Kolejny ruch w okolicy ojca zwraca uwagę Lydii, ale tym razem to Amo wstaje od stołu, otrzymawszy nieme błogosławieństwo od swojego Ojca, że może odejść i zająć się swoimi sprawami.
Lydia chwyta za siedzisko swojego krzesła, żeby je odsunąć od stołu, wstać i pójść za nim, przykleić się, jak zawsze, albo przynajmniej usiłować, ale matka widząc to ucina zamiary Lydii krótkim gestem, kładąc pod stołem dłoń na przedramieniu córki.
Tyle z wybawienia.
Lydia spogląda krótko na matkę i opada z powrotem na krzesło, wbijając wzrok w oddalającą się sylwetkę przyjaciela, z roku na rok szerszego w barkach i mocniejszego w gębie. Była przy nim tylko dzieciakiem. 


1952 - przygotowania do Ars Mirabilis / histeria 

Dwanaście rudzików powstałych za sprawą Avifors, ćwierkających w dormitorium Ślizgonek milknie nagle i opada na posadzkę z suchym łoskotem, kiedy zniecierpliwiona już Lydia cofa swoje wcześniejsze zaklęcie, transmutując ptaszki z powrotem w kamienie. Miały jej zapewnić towarzystwo i podnieść poziom komfortu, ale ich świdrujące ćwierkanie zaczęło działać na nerwy szybciej, niż przypuszczała. W dodatku zaczęła się zastanawiać, że nie zapaskudzą jej zaraz szyfonu, który ojciec sprowadził dla niej z Chin.
Koniec szkoły wraz z egzaminami zbliżał się nieuchronnie, ale nie to jej spędzało sen z powiek.
Nie martwiła się o swoje oceny, była dobrze przygotowana, bo prawdę mówiąc przez lata spędzone w Hogwarcie poświęcała na naukę sporo czasu. Nie miała przyjaciół, miała tylko swoje zainteresowania, czym innym miała się więc zajmować?
Wiedziała, że musi przekuć swoje pasje w coś użytecznego, bo nie zniosłaby siebie podzielającej losu matki. Na myśl o podzieleniu losu matki — byciu czyjąś żoną, czyjąś matką, i nikim więcej — robiło jej się niedobrze.
Dlatego postanowiła się dalej kształcić, a ojciec obiecał, że jeśli dostanie się do Evershire, to będzie płacił jej czesne.
I miała nadzieję, że mogła liczyć na wsparcie dziadków. Przynajmniej oni przychylnie spoglądali na jej zainteresowania.
Sięgnęła po różdżkę, której końcem musnęła złożony szyfon i kilka innych materiałów, które rozwinęły się, prezentując zupełnie, jakby nabrały świadomości. Kolejnym, delikatnym ruchem nadgarstka skierowała materiał na podszewkę na swoje biurko, na którym za sprawą kolejnego zaklęcia podskoczyły nożyczki, zaczynając przycinać materiał wedle woli Lydii.
– Nici. – Mruknęła, zerkając jeszcze na swój projekt i pochyliła się nad kuferkiem, w którym starannie poukładane miała szpulki najróżniejszych nici. Jedne połyskiwały złotem, inne były zwyczajnie czarne, jeszcze inne nadzwyczajnie czarne, pochłaniały światło niczego nie odbijając. Była też jedna nić, której Lydia używała bardzo rzadko, ale bardzo ją lubiła. Zmieniająca kolor w zależności od nastroju właściciela.
Wybrała delikatną i srebrną, chociaż w jej mniemaniu skrzyła się bardziej na biel, wysyłając ją w stronę wykrojonych elementów. Nici otuliły skrawki materiału i zaczęły je zszywać płynnymi, równymi ściegami. Przy każdym ruchu splot delikatnie błyszczał, jakby szata powstawała ze światła, a Lydia obserwowała chwilę postęp prac, siadając w końcu przy biurku, a wciąż wycinany materiał odsunął się grzecznie, robiąc jej miejsce.
Srebrne kulki położone na blat pod wpływem Ferroflex roztapiają się lekko, zapadając się w swojej formie, a Lydia sięgnęła po zestaw narzędzi modelarskich, skupiając się, już zupełnie bez magii, na wyrzeźbieniu z plastycznego srebra rożków, które miała zamiar przymocować do kołnierza szaty. Na pracy z dłutkami zeszła jej wiele godzin i dopiero sztywność karku sprowadziła Lydię na ziemię.
–  Reparifarge. – Koniec na dzisiaj. Niedokończona szata wylądowała w kufrze, srebrne rożki stwardniały, a Lydia dłoń położyła na karku, odchylając głowę do tyłu. Wszystko będzie dobrze.

Syk żmii, bo tylko to słyszała, rozbijał jej czaszkę od środka. Nie mogła dłużej znieść widoku zimnej i bladej twarzy matki. Ilekroć spoglądała na nią w podobnym stanie wzburzenia nie mogła się pozbyć myśli, że tak wyglądałaby ona sama, gdyby z żalu zaczęła gnić.
Były do siebie fizycznie bardzo podobne, ale poza tym nie mogły różnić się bardziej. I Lydia miała nadzieję, że to nigdy się nie zmieni.
Serce jej biło jak oszalałe kiedy wybiegła do ogrodu po kolejnym starciu, nie kontrolując nawet dokładnie tego, gdzie szła. Po prostu przed siebie, jak najdalej, bo jeśli spędzi w towarzystwie matki żmii jeszcze sekundę to chyba imploduje. Jej psychika uginała się od nadmiaru bodźców, a wcale nie była plastyczna, wręcz przeciwnie. Była krucha. I pękała pod wpływem każdej kolejnej tego typu kłótni, a w zasadzie jednostronnego monologu matki na temat każdego aspektu życia Lydii, na temat jej planów po szkole, rodzinnych, postawy, apetytu lub jego braku, zachowania wśród gości, zainteresowań, umiejętności, wszystkiego, wszystkiego.
Na pewnym etapie życia Constance miała dokładnie te same możliwości co Lydia. A nawet więcej, bo teatr, sztuka, były na wyciągnięcie ręki. 
Ale Constance nie interesował rozwój ani rodzinny interes. 
Najwyraźniej był to doskonały powód, żeby frustracje za stan swojego życia przelewać na dzieci. 
Za bramą posiadłości nogi dalej niosły ją same, głowa jej pękała, kłujący ból w mostku nasilał się z każdą sekundą, a ona nie mogła się zatrzymać, w kółko powtarzając w głowie, że musi, musi się uwolnić, że jest już pełnoletnia i matka nie może się nad nią znęcać i odbierać jej nawet możliwości rozwoju tylko dlatego, że ewidentnie z własnego życia nie była zadowolona.
To znaczy mogła. W tym tkwił problem. Robiła to przecież już przez większość życia Lydii.
Która właśnie weszła między trawy wysokie, ale to nic, nie mogłaby się zgubić na tej wyspie, znała ją od dziecka doskonale, a teraz pragnęła znaleźć się gdziekolwiek.
Gdziekolwiek.
Nie zdążyła po raz kolejny otrzeć gorących łez wściekłości, kiedy znalazła się właśnie gdziekolwiek. Jęknęła, kiedy wylądowała między drzewami, zahaczając spódnicą o wystającą gałąź.
Teleportacja była niespodziewana i nagła, przez co wyjątkowo nieprzyjemna, pozostawiając po sobie zawroty głowy i drżenie w koniuszkach palców.
Lydia nie zdążyła przywyknąć jeszcze do tego uczucia rozciągania ciała, bo minęło kilka miesięcy ledwo odkąd opanowała teleportacje. Ale nigdy wcześniej nie zdarzyło jej się pojawić się gdzieś przypadkiem.
Zdarzały jej się drobne incydenty w emocjach. Drobne. Anomalie. Nic, czego nie byłaby w stanie naprawić zaklęciem. Pękające naczynia towarzyszyły jej od dziecka, z czasem doszły małe wypadki podczas rzucania zaklęć, niepożądane efekty. Ale wszystko to były zwykłe przeszkody, z którymi zaczynała się oswajać.
Teleportacja w nieznane była czymś o wiele bardziej uciążliwym i prawdę mówiąc przerażającym.
Zwłaszcza kiedy była w takim stanie. Nie mogąc absolutnie skupić myśli.
Rozejrzała się, oddychając ciężko, obejmując drzewo, obok którego wylądowała, żeby złapać pion, a krucha, ciemna kora zostawiła czarne ślady na jej błękitnej sukience. Chłodne powietrze pachniało mchem, wilgocią i czymś ostrym, jak spalone drewno, może echo jej własnego wybuchu.
Gdzie…
Zagajnik wyglądał jak każdy inny i w pierwszej chwili pomyślała, że po prostu teleportowała się do Hogwartu, zanim przypomniała sobie, że to niemożliwe.
Dźwięki powoli zaczęły do niej wracać, bo w nadmiarze emocji albo na chwilę ogłuchła, albo tak bardzo odcięła się od otoczenia. Najpierw pojawił się delikatny szum wiatru w zagajniku, później ćwierkanie ptaków.
Dopiero po chwili nasłuchiwania gdzieś w oddali wyłapała rozbijanie się fal o klif.
Nie mogła być aż tak daleko od domu.
Poprawiła spódnicę i ruszyła powoli przed siebie, nie chcąc ryzykować kolejnej teleportacji, kiedy była tak wytrącona z równowagi. Gałązki trzaskały pod jej butami, a każdy dźwięk odbijał się od drzew jak szept. Zacisnęła dłonie na ramionach trzęsąc się odrobinę z resztki paniki. Ale las, mimo, że obcy, z każdym krokiem koił jej nerwy i pomagał ustabilizować oddech.
Może dlatego, że była mu kompletnie obojętna, a jej obecność tutaj nie naruszyła na tyle harmonii miejsca, żeby czuła się tutaj jak intruz.
Powoli, bardzo powoli, drżenie w jej dłoniach zaczynało słabnąć.
Kiedy wyszła w końcu na skraj zagajnika spojrzała na rysującą się przed nią rezydencję Nottów.
Bezpieczna przestrzeń. Nic dziwnego, że w emocjach jej podświadomość uciekła właśnie tutaj.


1954-1957 - haft / Ars Mirabilis 

Profesor Veletti lubiła spalać podczas zajęć o dawnych technikach haftu kadzidła i ich zapach chyba na stałe zakorzenił się w głowie Lydii, łącząc się z wyszywaniem wzorów na tkaninach. Miała wrażenie, że łatwiej było jej się przy tym skupić, dlatego teraz w pokoju bawialnym, przy stole, przy którym siedziała, unosił się ciepły, żywiczny zapach, z nutami jaśminu i goździków.
Na blacie stały poukładane szpulki nici, wskaźniki do ściegów, porcelanowy dzbanek z różaną herbatą, która zdążyła już dawno wystygnąć, oraz sztywny gorset z surowego jedwabiu, nad którego frontem Lydia pracowała.
To było jej zadanie zaliczeniowe, wykonać haft zgodnie z projektem, a przy tym dodać coś od siebie. Drobnego, nie tak łatwego do wyłapania na pierwszy rzut oka, ale dostatecznie indywidualnego.
Profesor powtarzała, że prawdziwy artysta potrafi zostawić w każdej pracy odcisk własnej duszy.
Jeszcze kilka lat temu Lydia nie była pewna, czy jej dusza warta była pokazania światu.
Oparła dłonie o stół, czując znajome, lekkie drżenie w palcach. Nie zwiastowało ono ataku histerii, nie tym razem. To tylko i aż skupienie, napięcie, mieszanka ambicji i lęku, że zawiedzie samą siebie.
Srebrzysta nić uniosła się, obracając powoli nad zmiękczonym na czas prac Molliare gorsetem, odwijając leniwie, za każdym pociągnięciem igłą, którą Lydia trzymała.
Przeciągnęła delikatnie dłonią po powierzchni gorsetu, odtwarzając ornament zgodnie ze szkicem, który lewitował w powietrzu przed nią. Główna linia haftu przedstawiająca całkiem poprawnie anatomiczne, srebrne serce wiodła od samego środka gorsetu, rozchodząc się mniejszymi ornamentami na boki.
Magia nitek była kapryśna, wymagała ciszy wewnętrznej, której Lydia uczyła się przez lata i przez kolejne jeszcze będzie.
Skupiała się na pracy, nachylona nad materiałem, oddechy biorąc długie i spokojne, a pogrążona w pracy odcięła się zupełnie od otoczenia. Dlatego kiedy w końcu spostrzegła kątem oka stojącą obok sylwetkę niemalże wbiła sobie igłę w palec, drgnąwszy, wyrwana nagle ze spokojnego i głębokiego skupienia.
Podniosła głowę, spoglądając z dołu na swoją matkę, która minę jak zwykle miała niewzruszoną.
Constance zerkała na gorset zza obszernego kielicha, który był w tym domu jej nieodłącznym atrybutem.
Cisza, która jeszcze chwilę temu sprzyjała pracy i była ciepła stała się nagle ciężka i nieznośna, jak zawszy, gdy Constance i Lydia znajdowały się w jakimś pomieszczeniu tylko we dwie.
Do Lydii dotarło jak głośno tykał zegar zawieszony nad wejściem, kiedy czekała cierpliwie na komentarz matki, bo nie wątpiła, że nastąpi.
Ale przed nim Constance upiła jeszcze jeden, a sądząc po sposobie w jaki wychyliła kieliszek – ostatni łyk.
– Twój dziadek też potrafi ułożyć taki ścieg w ciemno. Mnie uczył po trzy razy, zanim przestałam niszczyć jedwab.
Lydia nie była w stanie opanować malującego się na jej twarzy zaskoczenia. Uniosła brwi, lekko wargi rozchylając, spoglądając na matkę, która po krótkim wyznaniu – i jedynym, którym w życiu córkę obdarowała – odwróciła się, żeby wyjść z bawialni, zostawiając Lydię z mnóstwem pytań, których jeśli nie zada teraz, to nie będzie miała już nigdy okazji. 
Constance była już w progu, kiedy odwróciła się słysząc nagłe mamo?
– Haftowałaś kiedyś? Albo szyłaś?  – Lydii serce biło kiedy pierwszy raz od dawna zadawała matce pytanie tak intymne, związane z młodością rodzicielki i jej zainteresowaniami, które obecnie ciężko było jakkolwiek określić inaczej niż brak.
– Całkiem sporo. 
– To dlaczego... już się tym nie zajmujesz?
– Bo są w życiu kobiety rzeczy ważniejsze, a ja jestem odpowiedzialna, Lydio. Ty w końcu też powinnaś zacząć być. 
Ostatnie zdanie nawet nie jest zaskoczeniem, chwila minęła, długo nie trwała i już nigdy nie wróci. Contance ostatni raz tego wieczoru omiotła spojrzeniem stanowisko pracy Lydii i znowu się odwróciła, opuszczając bawialnię i zostawiając córkę z ciężkim sercem i mętlikiem. 


1957 - początek żałoby 

Był idealny. Znała go od dziecka i nawet, jeśli nigdy nie przyjaźnili się bardzo, to był dla niej zawsze miły. Był znajomy.
Odkąd tylko weszła w wiek nastoletni, wizja przyszłego narzeczonego nawiedzała ją jak cień. Im była starsza, tym dotkliwiej kłuł ją w tył głowy lęk przed tym, kogo rodzice dla niej wybiorą. Zwłaszcza że nigdy nie kierowali się jej dobrem ani komfortem.
Dlatego kiedy postanowiono, że wydadzą ją za najstarszego syna Nottów ,rodzinę zaprzyjaźnioną z ich domem od pokoleń, nie mogła być szczęśliwsza.
Nie wątpiła, że Cassius mógł marzyć o lepszym dopasowaniu niż ona. Może nawet był tymi zaręczynami rozczarowany. Ale nawet jeśli tak było, był na tyle uprzejmy, że nigdy jej tego nie okazał.
Lubiła to, że przy nim czuła się bezpieczniej, nawet jeśli to było tylko złudzenie.
Myślała, że mogłaby go z czasem nawet pokochać.
Ale już nie będzie miała okazji.
Może właśnie dlatego teraz tak bardzo bolało.
Oderwała wzrok od marmurowej, misternie zdobionej posadzki podnosząc go na pogrążonych w zobowiązującej ciszy gości uczty pogrzebowej. Pochłonięta własnymi myślami na temat utraconej przyszłości stała nieruchomo niemal zbyt długo, jak na żywą osobę. Zupełnie jak kamienne posągi, które strzegły tej sali.
Nikt nie rozmawiał głośno, a w czarnej chmarze ciężko było jej odnaleźć tego, którego wzrokiem szukała, chociaż przez całą ceremonię pochówku nie miała odwagi w ogóle spojrzeć w jego stronę.
Złapała na lustrowaniu jej wzrokiem którąś z kuzynek Nott, ze swoją matką. Powinna im posłać smutny, pokrzepiający uśmiech, ale darowała sobie to nie mając ochoty na farsę. Może nie wyglądała na dostatecznie pogrążoną w rozpaczy? Może powinna się zalewać łzami? Była w tym całkiem dobra.
Ale teraz było inaczej.
Zajrzała do swojego kielicha, w którym czekał ostatni łyk wina, spływając spojrzeniem na czarny rękaw jej sukni.
Nie znosiła czerni. Czuła się w niej jeszcze bardziej żałosna i niewidzialna, chociaż wyjątkowo spojrzenia skupiały się na jej osobie zaraz po najbliższych członkach rodziny Cassiusa, to nie była to uwaga, o którą by zabiegała.
Westchnęła, porzucając w końcu ścianę pod którą tkwiła, żeby wejść między tłum, mijając poza rodziną ludzi o twarzach pooranych bliznami po klątwach, zaklęciach, upadkach. Ich cierpliwe milczenie było cięższe niż słowa. Nikt z nich nie wyglądał na zaskoczonego  jakby wiedzieli, że śmierć jest wpisana w ich zawód, że czasem przychodzi szybciej, niż człowiek zdąży mrugnąć.
Zauważyła również tych, którzy przyszli z obowiązku. Znajomi jej rodziny, profesorowie, kilku urzędników Ministerstwa Magii. Rozmawiali szeptem, ocierając rzekome łzy, ale ich spojrzenia błądziły gdzieś indziej.  Na buty, na zegarki, na ludzi, których dawno nie widzieli.
Miała wrażenia, że niektóre ze spojrzeń wypalały jej znaki na plecach. Musiała stąd wyjść czując, jak w gardle narasta znajome, duszne napięcie. Jeszcze jedno spojrzenie pełne ciekawości, jeszcze jeden półszept, a jej magia mogła zadrżeć niebezpiecznie.
Ostatnie czego pragnęła, to przejąć scenę, zamiast pozwolić żałobnikom pożegnać Cassiusa z godnością.
Kiedy poczuła dłoń na ramieniu przez bardzo krótki moment miała nadzieję, że to Billy, z współczucia albo przynajmniej przyzwoitości postanowił dotrzymać jej towarzystwa.
Ale chuda, zimna dłoń nie należała do brata, a do ich ukochanej rodzicielki.
Constance nawet nie musiała na głos nic mówić. Lydia usłyszała jej ostrzegawczy syk w głowie.
Zatrzymała się więc posłusznie biorąc głęboki oddech, czując się nieznośnie samotna pomimo tłumu, który ją otaczał.
– Wrócimy do tematu za rok. – Nawet nie drgnęła słysząc niemal bezgłośny szept matki.
Ani tym bardziej nie odpowiedziała, uważając jej słowa za skandaliczny brak szacunku dla zmarłego. Jakby jedyne co w tym momencie miało znaczenie to obowiązująca Lydię ścisła żałoba po narzeczonym i wykluczenie z imprez towarzyskich, a nie fakt, że jej, Constance, wieloletni przyjaciele stracili w tragicznych okolicznościach najstarszego syna.


1958 - Arcadia 

W pełni oświetlona scena, na której stali aktorzy i część ekipy w bardzo zwyczajnych strojach gimnasycznych, nie miała w sobie niczego z uroku, którym teatr raczył gości wieczorami.
Mimo to dla Lydii ta codzienna, surowa atmosfera była nadzwyczaj przyjemna.
Po raz pierwszy od bardzo dawno poczuła się częścią jakiejś społeczności.
Liczyła, że podobnego uczucia doświadczy w college’u, ale były to tylko kolejne mury, w których skupiła się na nauce i nie nawiązała głębszych relacji z nikim, pomimo, że otoczona była ludźmi o podobnych co ona pasjach.
I nie przeszkadzały jej nawet szepty na korytarzach, że była kolejną osobą przyjętą do Arcadii ze względu na rodzinne koneksje.
Nie ona pierwsza i nie ostatnia.
Wiedziała, że nie może sobie na głowę wejść, jednocześnie szczerze wątpiła, że ciotka i cała reszta kadry zarządzającej dałaby jej szansę tylko ze względu na Parkinsonów, a nie na jej zdolności.
Skończyła Ars Mirabillis, miała doświadczenie, głowę pełną pomysłów i podróże ojca i brata, a teatr chętnie łasił się na piękne materiały i wyjątkowe, magiczne przedmioty, które mogły i były wykorzystywane w trakcie spektakli.
– Gdzie ta wdowa? – Lydia słysząc znajomy głos na chwilę zacisnęła wargi.
Oczywiście, fakt, że ją za plecami obgadywano, że przyjęto ją na asystentkę kostiumografów po znajomości nie przeszkadzał temu, aby nie dostawała żadnej taryfy ulgowej i traktowano ją równie surowo, jak każdego innego nowicjusza.
Odwróciła się, nie chcąc po raz kolejny tłumaczyć Aryi, że formalnie wdową nawet nie zdążyła zostać, bo nie miała to w tym momencie żadnego znaczenia.
– Dokończ mi tę szatę i włosy. Tylko szybko.
Próby generalne i kostiumowe były na razie jedynymi obowiązkami, do których dopuszczano Lydię. Cieszący się taką renomą teatr nie pozwoliłby młodej dziewczynie od razu paluchy wkładać między spektakle.
Ale Lydia była cierpliwa.
Sam fakt, że w ogóle udało jej się dopiąć swego, ukończyć collage i rozpocząć pracę był budujący.
Jednocześnie wiedziała, że nie osiągnęłaby tego, gdyby nie aprobata dziadka i ciche przyzwolenie ojca, głównie ze względu na poszerzenie interesów.
– Oczywiście. – Nie było miejsca na opryskliwe odpowiedzi ani potrzeby unoszenia się dumą.
Posłusznie stanęła za kobietą, mrucząc kolejno Crinus Mutoo, Capilus rubus i Herbifors, pod wpływem których włosy aktorki zaczęły rosnąć aż do pasa, zmieniając płynnie kolor na złocisty blond. Część włosów zaczęła transmutować w kwiaty, wybierając już z pamięci te, które były zapisane w rysie kostiumowym. Zmarszczyła przy tym brwi bezwiednie, robiąc krok w lewo, wykonując delikatne ruchy nadgarstkiem, kilka centymetrów od głowy aktorki, układając kwiecistą kompozycję opadającą na jeden bok. Dokładnie tak, jak powinna, jak już to robiła, bo nie śmiałaby choć trochę zmieniać projektu głównej kostiumografki.
Kiedy ukończyła fryzurę, opuściła dłonie i spojrzała krytycznym okiem na szatę aktorki — wciąż trochę zbyt krótką, względem wizji przedstawienia. Możliwe, że po prostu nastąpiły roszady w obsadzie i miarę zdejmowano z innej aktorki.
Cicho wypowiedziała Multicorfors, a materiał zadrżał, wydłużając się ku ziemi jak jedwabny strumień, aż fałdy lekko muskające podłogę nabrały idealnej długości.
– Proszę. – Lydia głos miała spokojny i pewny, chociaż nie do końca czuła się swobodnie w towarzystwie opryskliwej aktorki. Z transmutacją radziła sobie od lat doskonale, oswojenie się z kontaktem z innymi artystami musi po prostu przyjść z czasem.


1961 - projekty i plany 

Miała wrażenie, że od momentu, kiedy rozpoczęła pracę w teatrze minęły wieki, ale od pogrzebu Cassiusa czas płynął jej bardzo szybko, jednocześnie wszystko to, co było odkładało się w jej pamięci w odległych zakątkach. Teraźniejszość wymagała od niej sporych pokładów uwagi, z ilością projektów, które na siebie brała, z wielką przyjemnością, pomimo, że fizycznie bywała naprawdę wyczerpana.
Czuła podświadomie, że niebawem nastąpi znów moment powrotu do tematu jej zamążpójścia, bo ojciec już od dłuższego czasu ilekroć miał okazję zabierał ją na aukcje organizowane przez Traversów, traktując trochę jak osobistą asystentkę, trochę robiąc jej – całkiem nienachalną, jak na możliwości, którymi jak to ojciec dysponował – reklamę na salonach.
Przestało ją to przerażać w którymś momencie, kiedy zaczęła dzięki swojej pracy i zaciętości nabierać pewności, że lata sześćdziesiąte niosły za sobą zmiany i kobiety mogły wiele – nawet, jeśli były mężatkami.
Odchyliła głowę do tyłu, przymykając oczy, przez moment skupiając się na obolałych mięśniach karku. Przyda jej się gorąca kąpiel i któraś z maści, trzymanej przez Gniewko w ich domowej apteczce.
Przechyliła jeszcze głowę w lewą i prawą stronę, spoglądając znowu na swoje szkice, machnięciem różdżki posyłając je w powietrze, układając chronologicznie.
Wstała, żeby obserwować proces, jaki przeszła, od pierwotnego zamysłu do finalnego, obserwując, czy któryś z elementów pośrednich nie pasował jednak lepiej do ostatniego projektu.
Kilka szkiców wylądowało z powrotem na biurku, a Lydia postanowiła, że musi głowę przewietrzyć, zanim znowu spojrzy na to, co stworzyła i zdecyduje, które propozycje przedstawi reżyserowi, aby zgrali swoje wizje.
Zostawiła więc biurko w tym stanie, zamrożone w trakcie pracy i wyszła, kierując się do gabinetu ojca, na którego od dwóch lat uwagę mogła liczyć, odkąd brat jej pływał jako jednostka indywidualne, sam sobie sterem w tym biznesie.
Chciała zapytać o kolejną aukcję, ubłagać go, by jeden z artefaktów odsprzedał okazyjnie do teatru, ale gdy dotarła pod drzwi gabinetu usłyszała rozmowę.
Której prywatności absolutnie nie mogła uszanować, słysząc, że toczyła się pomiędzy jej rodzicami.
I to na jej temat.
Zamarła więc, nasłuchując, starając się ani jednym dźwiękiem nie zdradzić swojej obecności w pobliżu drzwi, licząc, że zza rogu nie wyjdzie zaraz skrzat, a nawet jeśli, to pozostanie wyjątkowo lojalny jej.
–... tak, ale ja w jej wieku nie musiałam się już skupiać na niczym innym poza mężem.
– To jej sama znajdź, nie wiem, jakiegoś kuzyna, co za różnica, już i tak z połową z nich cały czas przebywa. Najlepiej takiego, co ma w tym teatrze też coś do powiedzenia. – Głos Williama był znużony i w krótkim, zirytowanym westchnięciu Lydia rozpoznała pierwsze objawy irytacji. Zresztą nie tylko ona, bo Constance też zamilkła na chwilę, podejmując temat dopiero po kilkunastu sekundach.
– Porozmawiaj z Augustusem.
Serce Lydii na chwilę stanęło i miała wrażenie, że w ciszy było słychać jej nagły wdech. Wycofała się więc, stawiając kroki tak ostrożne jak nigdy, dopiero za rogiem korytarza decydując się teleportować nieopodal jednej, ze swoich ulubionych plaż zachodniego wybrzeża Wight, na trawy rosnące na krawędzi urwiska, szargane teraz przez wiatr.
Słońce dopiero zaczynało powoli chylić się ku zachodowi, rażąc Lydię w oczy.
Nie tak powinno być.
Kolejna fala uderzyła w oddali o klif z siłą, która niosła niemalże w sobie coś więcej niż dźwięk, odbijając się nie tylko echem po skałach, ale również w głowie Lydii ciężkim tonem.
Rozpinając w popłochu guziki z przodu sukienki analizowała sytuację, w której mogła się znaleźć. Ostatnie, czego chciała to przymusowe zaręczyny z Nottem. Nie, kiedy ich relacja była nieokrzesana, pełna niedopowiedzeń, zakorzenionego z tyłu głowy wspomnienia o Cassiusie.
A myślała, że przestała się obawiać zaręczyn. Ale w tym wyjątkowym wypadku było inaczej.
Materiał sukni opadł na częściowo przykryte piaskiem trawy, a Lydia w krótkiej halce jedynie ruszyła w stronę zejścia na plażę, trochę zbiegając, trochę ześlizgując się na dół, na bezpieczniejszą część plaży.
Czy ktoś coś wiedział? Czy ktoś coś widział? Billy?
Musiała głowę ostudzić, bo inaczej wybuchnie. Czuła już, jak drętwieją jej z nerwów opuszki palców. Znała ten stan doskonale i nie zamierzała teraz pozwolić na jakiekolwiek anomalie magiczne ani przypadkowe teleportacje. Woda działała na nią w takich sytuacjach zawsze kojąco, zdążyła to przez lata odkryć.
Brnęła hardo w stronę brzegu, wcale się nie zatrzymując, kiedy zaczęła wchodzić do morza, jakby niska temperatura wody nie raniła każdego skrawka skóry.
– Piscis Homo – Wycelowała w swoją szyję, w której zaczęły formować się skrzela.
Różdżkę wsunęła jeszcze za pończochę, zanurzając się cała, z zamiarem zmęczenia wszystkich mięśni pływaniem do tego momentu, w którym będzie to już bardziej uciążliwe niż rozmyślanie nad sytuacją.
Do której w gruncie rzeczy wcale dojść nie musiało. Może wiedziałaby o tym, gdyby chwilę dłużej pod drzwiami ojcowego gabinetu stała, ale emocje, jak zawsze, wzięły górę.

W gabinecie Williama panował ten sam zapach co zawsze: mieszanina soli, starych pergaminów i specyficznego metalicznego aromatu, jaki zostawiają po sobie dłużej przechowywane artefakty. Lydia stała przy masywnym biurku ojca, pochylona nad listą przedmiotów przeznaczonych na najbliższą aukcję: szkatułka z runicznym zamkiem, wisiory z wczesnego okresu goblińskich złotników, para podniszczonych, ale autentycznych pierścieni z Lundenwic. Pergaminy za każdym razem szeleściły inaczej, kiedy przekładała je wprawną dłonią.
– Źle ich nie wyceniłaś? – mruknął William, nie podnosząc wzroku znad dokumentów statkowych, które podpisywał swym energicznym, pośpiesznym charakterem pisma.
– Gdybym miała je niedoszacować, nie pozwoliłbyś mi tu siadać przez ostatnie cztery lata – mruknęła, choć czuła dręczące ją ukłucie, z jednej strony spowodowane faktem, że odważyła się na opryskliwość, z drugiej to samo ukłucie,  nie opuszczało jej od chwili, gdy podsłuchała rozmowę matki z ojcem.
Małżeństwo. Układy. Porządki rodzinne.
Jakby była tylko częścią wyposażenia domu. Na tym etapie powinna była się już do tej myśli przyzwyczaić, a mimo to ją dręczyła.
William prychnął.
– Traversowie nie płacą za powietrze.  – Wskazał brodą pergamin, na którym znajdowały się szkice, z wytartymi już notatkami.
– Sprawdź mi jeszcze raz te rękawiczki. Sprzedający twierdzi, że pochodzą z VII wieku, ale ktoś tu kłamie.
Do oceny szat nadawała się doskonale, przynajmniej William potrafił to po latach docenić i jakkolwiek wykorzystać wiedzę Lydii. Coś, czego nigdy nie zrobił z – a raczej dla – Constance.
Lydia ujęła jedną z rękawiczek w dłoń, przyglądając się delikatnym haftom, przerwanym w niektórych miejscach. Zmarszczyła brwi, bo nie zgadzały się ani z tym, co było zawarte w pergaminie, ani w jej głowie.
– Ich stan pozostawia wiele do życzenia, nie wydaje mi się, żeby takich ściegów używano w VII wieku.  I są... dziwnie naruszone, jakby zdjęto z nich klątwę, która zdążyła już zostać kiedyś wybudzona... Może..
Może. Umilkła. Nie chciała mówić tego na głos, ale może powinien o to zapytać Amodeusa. Nie znała się na klątwach, mogła co najwyżej wycenić przeklętą parę bazaltowych kolczyków, które ojciec sprowadził z Jordanii.
Zerknęła na ojca kontrolnie i krótko, kiedy odłożyła ostrożnie rękawiczki na miejsce.
– Można je sprzedać, ale nie za cenę, której oczekuje. Proponowałabym zejść o jedną trzecią, inaczej pójdą do kogoś bardziej lekkomyślnego.
William nauczył ją odróżniać przedmiot cenny od kłamstwa, inwestycję od katastrofy, artefakt od śmiecia nadmuchanego legendą. Wiedziała, jak prowadzić licytacje, jak czytać ukryte klauzule w kontraktach kupieckich i kiedy nie ufać uśmiechowi klienta.
Tym bardziej bolało ją, że w rozmowie rodziców sprowadzono ją do tego, co wypada rodzinie.
Nauczono ją wyceny wszystkiego — od metalu po ludzkie intencje.
Ale pierwszy raz w życiu nie była pewna, jak wycenić własną przyszłość.
0
Pozostało PP
mind
0
Pozostało PM
9
0
0
OPCM
Uroki
Czarna magia
30
0
0
Transmutacja
Magia lecznicza
Eliksiry
5
5
5
Siła
Wytrzymałość
Szybkość
Ścieżka V — Starożytne runy
Wiedza o runach północnoeuropejskich
Ścieżka VI — Nauka
Znajomość teorii magii
Ścieżka VIII — Historia i kultura magiczna
Historia cywilizacji
Znajomość obyczajów i etykiety
Mitologia i folklor
Ścieżka XI — Ekonomia i handel
Zarządzanie finansami
Sztuka negocjacji handlowych
Rozpoznawanie wartości przedmiotów dotyczących profesji postaci
Ścieżka XVI — Społeczeństwo i wpływy
sztuka kłamstwa i oszustwa
odczytywanie emocji i czujność
Ścieżka XVII — Artyzm i twórczość
rzeźbiarstwo i rękodzieło
malarstwo i rysunek
Ścieżka XVIII — Sport
pływanie
Ścieżka XIX — Technika i rzemiosło
magiczne wzornictwo
szycie i projektowanie strojów

drzewko

Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
14-11-2025, 14:39

Witamy na forum Serpens!

Mistrz Gry utworzył dla Ciebie osobisty dział, w którym została umieszczona Twoja skrytka bankowa. Udaj się do niego i opublikuj temat z sowią pocztą oraz umieść tam swój prywatny kuferek. Na start otrzymujesz też od nas skromny prezent – znajdziesz go w swoim ekwipunku.

Możesz już rozpocząć zabawę na forum! Zachęcamy, abyś sprawdził, co Ci się przyśniło, rozeznał się w aktualnych wydarzeniach oraz spytał, kto zaczyna.

Odtąd Twoje słowa, decyzje i sojusze mają znaczenie. Uważaj, komu zaufasz — wężowe języki są zdradliwe. Dobrej zabawy!

Karta zaakceptowana przez: Violet Macnair

    Odpowiedz
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
21-11-2025, 12:20

Lydia Travers

Ekwipunek

pozostałe przedmioty spoza automatycznego ekwipunku

darmowa sowa pocztowa

Historia rozwoju

[07.12.2025] zatwierdzenie karty postaci, +1 OPCM [prezent powitalny]
    Odpowiedz
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-12-2025, 03:13 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.