Dzisiejszym sędzią był stary Nott, który miał zwyczaj bardzo powolnego mówienia – przez co Lestrange walczył usilnie z potrzebą zrobienia sobie drzemki. Skupił się jednak na zeznaniach oskarżonego, a magiczne pióro śmigało po pergaminie jak opętane. Gdy do sali rozpraw wkroczyła dobrze mu znana Olivia, zachował neutralny wyraz twarzy; ostatecznie obydwoje byli w pracy. Wraz z resztą zebranych wysłuchał jej opinii, bardzo profesjonalnej i skrupulatnej – i już wtedy wiedział, że sprawa została przesądzona. Całe przesłuchanie trwało dobre trzy godziny; przemytnik trząsł się tak bardzo, że dźwięk łańcuchów czasami zagłuszał jego słowa.
Zawsze powracała wtedy, gdy spodziewał się tego najmniej; zawsze, gdy ostatnie żegnaj nie zdążyło jeszcze porządnie wybrzmieć, a umysł nieustannie podsyłał obrazy chwil, których wolałby nie pamiętać. Nie pamiętał jak wiele razy przechodzili przez ten sam, utarty schemat – a mimo to zawsze pozwalał jej odejść, gdy czuła się zbyt przytłoczona tym, czego nawet nie potrafili zdefiniować.
I zawsze pozwalał jej wrócić.
Szczerze mówiąc, w obliczu ostatnich wydarzeń zdążył już zapomnieć o zgromadzeniu akolitów, ale nie zamierzał przepuścić okazji; pożegnali się rano, i bez ociągania wyruszył do pracy, by – w razie potrzeby – podsłyszeć jeszcze coś wartego uwagi w Ministerstwie Magii. Miejsce wrzało jak zawsze, a emocje po zaprzysiężeniu nowego, pożal się Merlinie, Ministra nadal zdawały się wrzeć w ludziach. Lestrange nie okazywał żadnych, by się nie zdradzić; współczująco kiwał głową na szepty przepełnione strachem i uśmiechał się kpiąco na wzmianki o ekscytacji – każdy zdawał się przeżywać objawienie Grindelwalda inaczej.
Dla niego było to wezwanie; błysk nadziei w otchłani mroku, która zdawała się trwać nieprzerwanie od uwięzienia Gellerta w Numergardzie.
Do domu Oriany przybył jako pierwszy, prosto z pracy; razem z Medici zdążyli po cichu przedyskutować kilka punktów zaplanowanych na dzisiaj rozmów i wrócić jeszcze do tego, co wydarzyło się wczoraj – uzgodnili, że wieść o zaręczynach na razie pozostanie ich tajemnicą. Nie był to ani czas, ani miejsce na towarzyskie ploteczki; obydwoje woleli skupić się na celu i nie rozpraszać innych.
Dobrze znajome wnętrze przywoływało wspomnienia o trunkach wypijanych na poprzednich spotkaniach, długich rozmowach i wypalanych niespiesznie papierosach; budziło poczucie spokoju w tych (nadal) niespokojnych czasach. Nie pamiętał kiedy ostatnio znajdował czas na coś, co mógłby uznać za relaks, praktycznie każdą wolną chwilę poświęcając na pracę i obowiązki związane z samotnym wychowywaniem córki; fakt, że Audelia za moment miała skończyć dwanaście(!) lat wydawał mu się przerażający. W jego myślach nadal była przecież małą dziewczynką, zawsze wesołą i pogodną – nawet, gdy jej słabe zdrowie nie pozwalało na typowo dziecięce wygłupy. Gdy się urodziła, drżał ze strachu o to, czy przeżyje; nawet we wspomnieniach wolał nie wracać do tamtych chwil, uparcie wpychając je gdzieś na dno umysłu. Dzięki Jasperowi – za co był mu dozgonnie wdzięczny – Audelia rosła jednak zdrowo i dzielnie przyjmowała wszelkie medykamenty przygotowane przez uzdrowiciela.
Nie wiedział dlaczego, ale ze wszystkich możliwych wątków, które nadal były w toku – wybrał te należące do Franceski Goldsmith; ich relacja bywała na tyle napięta, że nierzadko po spotkaniach z tą kobietą spędzał w palarni więcej czasu, niż powinien, paląc jednego za drugim, i w ten sposób zwalczając narastającą irytację. W jej przypadku nic nie było proste i nie pozwalało klasyfikować się w odcieniach czerni i bieli; nie potrafił jej określić ani zdefiniować.
Raczej nie spodziewał się tutaj Moiry, więc kiedy wpadli na siebie – z wprawą unikając napierających z każdej strony czarodziei – bez głębszego zastanowienia podążył za kobietą. Entuzjastycznie przywitał się z małym Harrym, wiercącym się niecierpliwie w matczynych objęciach; i chociaż Atticus daleki był od oceny, to miał wrażenie, że Sanderson wyglądała na zmęczoną; komentarz oczywiście nie opuścił jego ust, chociaż czasem miał ochotę o to zapytać. Wynikało to z prostego faktu – Moira była najbardziej ambitną i zawziętą czarownicą, jaką w życiu spotkał. W latach szkolnych szczerze jej nie cierpiał, bo chociaż nie mogła pochwalić się czystością krwi, to bez wątpienia biła go na głowę w każdej dziedzinie, nawet w ukochanej historii magii (co było dla niego prawdziwym powodem do wstydu). Później, na studiach – za które on dopłacił, a ona dostała stypendium – dynamika ich kontaktu uległa zmianie na lepsze. Wbrew tego, w jakiej rodzinie przyszła na świat i skąd pochodziła, wspięła się na szczyt dzięki sile woli i determinacji; tego nie mógł jej odmówić. Dzielili też te same poglądy polityczne, co w późniejszych latach zdecydowanie doprowadziło do nawiązania przyjaźni.
I oto spotkali się właśnie dzisiaj, czego nie mógł uznać za przypadek.
Początkowo dostrzegł jedynie to, co widział niemal codziennie; iście niebiański widok klifów, okraszony złocistymi promieniami słońca; w tej krótkiej chwili uznał, że może jednak mu się wydawało, że zmęczony umysł płatał mu figle – ale wtedy go dostrzegł.
Ostatnią osobę, której się spodziewał.
Przed oczyma momentalnie stanęła mu twarz tego skurwiela Eara; echo dawnej obietnicy i potwornie potężny dług, który u niego zaciągnął. Atticus zacisnął palce mocniej na rękojeści różdżki, z której posypały się ostrzegawcze, zielone iskry; akurat w momencie, gdy pytanie Lysandra przecięło powietrze. Nawet nie pamiętał już do końca o co chodziło w sprawie, w której mu pomógł, bo chciał to wymazać z pamięci; nie był fundacją charytatywną i musiał się sporo natrudzić, by oskarżenie nie zbrukało kartoteki Hatleya – nie zmieniało to jednak faktu, że wstawił się za kimś, z kim – w teorii – nic go przecież nie łączyło.
Uśmiechy, uściski dłoni, przyjacielskie poklepanie pleców; wymieniane grzeczności i rzucane swobodnie żarty, a wszystko to popijane doskonałą ognistą whisky, której szklanka zawsze wydawała się pełna. Atmosfera celebracji uświęcona pojawieniem się najzacniejszych z zacnych, ale i tych pomniejszych czarodziejów; spotkanie po latach, tak długo wyczekiwane i tak starannie zaplanowane. Dzisiejszego wieczoru odczuwał dumę – jako pracownik Ministerstwa Magii, ale i mężczyzna. Narzeczony, chociaż brzmienie tego słowa pozostawiało słodko-gorzki posmak na języku; mimo tego codzienne troski wprawnie pozostawił poza wrotami Hogwartu.