Otumaniona bezsennością, wciąż rezonującym w uszach płaczem syna i niejasnym komunikatem… Nie wyłapała aluzji od razu. Gdy pielęgniarka odsunęła się nieco na bok, biorąc ze sobą wózek i kołysząc w nim małego Harry’ego i gdy sama Moira porzucona została pod drzwiami prosektorium – na oczy już ledwo widziała. Docierać zaczęło do niej, że powinna się bać. Że głosy pracowników – chyba pielęgniarzy – kierujących ją w tym kierunku, wydawały się ostrożnie pokrzepiające.
Podczas jednej z niechcianych raczej, przypadkowych rozmów, matka Leonie niemal błaga magichirurg o ściągnięcie Figg – chociażby na chwilę, na cmentarz i na rocznicę śmierci jej brata. Sanderson mogłaby wzruszyć ramionami, powiedzieć, że spróbuje ją znaleźć, ale również nic nie obiecywać, ale coś nakazuje jej pomyśleć o prośbie swojej siostry chwilę dłużej.
Czuła jednak – zupełnie przeciwnie od niewypowiedzianych wyobrażeń botaniczki – że teraz, kiedy siostrzenica ochłonęła i przepuściła przez wątrobę część alkoholowej trucizny, rozmowa będzie łatwiejsza. Że wyzbywając się podsycanych przez substancję emocji będą mogły porozmawiać spokojnie, szczerze i bez konieczności upominania się o odpowiednią ostrożność czy ciszę.
iedyś, kiedy pracowała nad badaniami z mężem – pojawiali się tu czasami, najczęściej razem – nie potrzebując w ten sposób żadnych asystentów i wydawania głośnych instrukcji. Teraz, kiedy zarządzała zespołem na własną rękę – bywała w tym miejscu częściej, zupełnie sama. Nie mając u swojego boku mężczyzny tak światłego i genialnego, pełnego tak wielu inspirujących pomysłów, musiała coraz częściej nasłuchiwać głosów mądrości płynących z tematycznej literatury czy ust naukowców Evershire College. W tym sezonie musiała pojawiać się w Towarzystwie Królewskim niemal co tydzień, traktując karty zgromadzonych tu ksiąg jako magiczne drogowskazy.
Henry Sanderson, do którego nikt nie zwracał się właściwie po jego pełnym imieniu, był człowiekiem dążącym do samodzielności i bardzo niechętnym wobec myśli, że na tą samodzielność jeszcze nie zasłużył. Był człowiekiem ciekawym świata, nieco nieostrożnym, emocjonalnym i niekiedy wyjątkowo markotnym i obrażalskim. Wiele ludzi traktował jako swoje marionetki – obiekty wykorzystywane do własnych zabaw, działające na każde jego dźwięczne dyktando i wedle jego bujnej wyobraźni. Był człowiekiem, który przyciągał spojrzenia, budził uśmiech i wiele pełnych uznania słów – nawet gdy wykazał się umiejętnością czy wiedzą dość prozaiczną – nieporównywalnie banalną w porównaniu do zasług matki i ojca…
Ale Henry Sanderson miał trzy lata. To chyba wszystko wyjaśniało.
Przygarnięty do zespołu zaklinacz nie spędził z nimi wielu tygodni. Był dość nowym nabytkiem, który pośród zgromadzonego gremium naukowców odnaleźć miał się z pozoru idealnie. Clemens Wimmer, bo właśnie tak nazywał się omawiany w liście mężczyzna, miał wręcz wzorowe rekomendacje. Ucząc się, ale i ucząc innych na licznych magicznych uniwersytetach – zarówno na terenie podzielonych Niemiec, Szwajcarii jak i w Austrii – nabył doświadczenie, o które Moirze warto było walczyć.
Spojrzeniem odprowadza samopiszące pióro do kałamarza, a potem wręcza wypełniony dokument poprzedniego pacjenta wchodzącej do pomieszczenia pielęgniarce… To wtedy widzi nad jej ramieniem postać, która zapisała się w pamięci Sanderson gdzieś pomiędzy szczęściem, a pechem.
Bo miał pecha trafiać tu często, zaś szczęście trafiać na nią zawsze.
Przejeżdża palcami po drewnie kontuaru, czekając na pełnię obsługi. Mogłaby przeprosić za tak późną porę, za to, że musiał czekać długo na jej objawienie (ciekawe czy w ogóle czekał?) i za zawracanie mu głowy – przez lata poczuła jednak, że… Umie wyczuć, kiedy jest ciężarem. A doświadczona naukowczyni w zakładzie młodego rzemieślnika nie wydawała jej się osobą obarczoną koniecznością tłumaczenia się. Ale zaczepić rozmówcę tak, by poczuł się przeproszony nieco mimo woli? Przecież nie zaszkodzi.
Przystanąwszy pod tablicą pamiątkową z nazwiskami wszystkich prefektów naczelnych doskonale wie co czuje. W latach w których uczęszczała do Hogwartu status krwi wydawał się jeszcze ważniejszy niż obecnie. Niegdyś mugoslki Minister Magii nigdy nie byłby rozważaną opcją. Przed otoczeniem się wianuszkiem obojętnych na pochodzenie akolitów często bywała… Nikim szczególnym.
Nie była osobą doświadczoną w zielarstwie, nie była też osobą doświadczoną w dziedzinie magicznych stworzeń, a wszystkie przekazywane przez organizatorów magicznej olimpiady informacje zdmuchują nieco warstwy kurzu zaległej na powierzchni czegoś, co kiedyś z pewnością wiedziała. Pamięcią wraca do czasów szkolnych – do życiowego okresu, w którym za punkt honoru ustalała sobie bycie co najmniej przeciętną w nawet nieulubionych dziedzinach magii.
Jeszcze ponad rok temu nie wypadło jej tańczyć – prosta wymówka, by oszczędzić sobie potencjalnej kompromitacji, jednak prawda była taka, że odpowiednio prowadzona – potrafiła dotrzymać kroku odpowiedniemu partnerowi.