Nazwać ją poirytowaną było zdecydowanym niedopowiedzeniem, a Brytyjczycy powinni wiedzieć lepiej niż irytować Francuzów. Na początku chodziło o rzecz prostą, po prostu namalowanie tła na najbliższą sztukę teatralną. Nic trudnego, coś, co robiła już od dawien dawna, chociaż wiedziała, że jej perfekcjonizm nie pozwoli jej na spędzenie nad tym jedynie chwili, i musiała poświęcić temu parę godzin. Natomiast sporym problemem było to, jak detaliczny był opis i jak wiele szczegółów musiało się na nim znaleźć.
Ponieważ jednak Colette nieco czasu spędziła nad makijażem, złapała się do tego, że na spotkanie z Sandy i skierowanie się w stronę miejsca, w którym umówiła się z mężem nie miała przesadnie dużo czasu, postanowiła narzucić jedną z cieplejszych kurtek na Leona aby ten nie przeziębił się w nieco szaleńczej pogodzie, która panowała dookoła nich. Obiecała mu też słodką przekąskę, dlatego teraz skierowali się do najlepszej lodziarni w okolice, po drodze omawiając nadchodzące urodziny syna i tego, jakie prezenty może sobie zażyczyć.
Miała jeszcze chwilę, postanowiła więc skierować się do sklepów, narzekając nieco pod nosem na wybrukowane ulice które zawsze sprawiały jej problem kiedy nosiła obcasy. Tęskniła za prostymi uliczkami Montmartre, gdzie zwłaszcza wieczorami ulice były pełne ludzi którzy wystawiali własne towary, pokazywali najnowsze sztuczki magiczne czy sprzedawali świeżo ugotowane posiłki. Anglia bywała tak spokojna że była niemal pusta, zwłaszcza po tym jak zabrakło jej Barteu. Nie mogła jednak dać się wciągnąć w te wszystkie ponure myśli, zawitała więc na chwilę do sklepu, myśląc raczej nad cudownym wieczorem jaki ich czeka – i może nad paroma uszczypliwościami jeżeli Ned miał się spóźnić.
Chciała być niemal niewidzialna, przesuwając się pomiędzy kolejnymi sklepami, podnosząc kołnierz czarnego płaszcza. Normalnie wybrała jaśniejsze, żywsze kolory, ale skoro musiała się wtopić w brytyjski tłum, musiała dobrać do tego odpowiednie kolory. Na szczęście kierowała się do miejsca, w którym można było doświadczyć przynajmniej częściowej mody, z tego, co Brytyjczycy nazywali elegancją. Oczywiście, francuskie gusta przemawiały przez nią i nie mogła ukochać tej całej szopki którą nazywali modą, ale przynajmniej to miejsce zbliżało ją do jej preferowanych strojów.