• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Organizacja > Akta postaci > Zaakceptowane > Czarodzieje > Manon Baudelaire
Manon Laetitia Baudelaire
Obrazek postaci
Dusza
Personalia rodziców
Lothaire i Liviana (née Mulciber)
Aspiracje
Stworzenie kamienia filozoficznego
Amortencja
Rozgrzany kociołek, krew, szatkowana mięta, gorąca herbata rumiankowa
Różdżka
12 i 2/3 cala, bardzo sztywna, włos z grzywy chimery w orzechu
Hobby, pasje
Szeroko rozumiana alchemia, zgłębianie tajników czarnej magii,
Bogin
Ona, w łachmanach, spętana kajdanami
Umysł
Data urodzenia
25 IV 1937
Miejsce urodzenia
Paryż, Francja
Miejsce zamieszkania
Londyn, Wielka Brytania
Język ojczysty
Język angielski
Genetyka
Czarownica
Ukończona szkoła
Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, Slytherin
Zawód
Alchemiczka w Szpitalu Św. Munga, trucicielka po godzinach
Czystość krwi
Czysta
Status majątkowy
Stabilna sakiewka
Ciało
25
165
53
Wiek
Wzrost
Waga
Zielone
Kruczoczarne
Kolor oczu
Kolor włosów
Budowa ciała
Smukła i ponadprzeciętnie wysoka; pozbawiona zarysowanej tkanki mięśniowej. Lekko zarysowana talia, tułów średniej długości. Długie kończyny oraz szyja.
Znaki szczególne
Zapadnięte policzki i bardzo blada cera, która sugeruje niewiele kontaktu ze słońcem; Często mocny makijaż oczu podkreślający zieleń tęczówek, kilka srebrnych pierścionków, które znajdują się na jej palcach niezależnie od okazji; lewe przedramię ozdobione tatuażem Śmierciożerców.
Preferowany ubiór
Najczęściej wybiera ubrania w stonowanych, ziemistych barwach. Niezależnie od pogody i temperatury, lewe przedramię zawsze zakryte materiałem — koszuli, swetra lub golfa. Najchętniej wybiera długie spódnice, bawiąc się ich krojem, stylem lub wzorem.
Zajęty wizerunek
Sophie Thatcher
Obrazek postaci

The fault, dear Brutus, is not in our stars, but in ourselves.


Gdy przyszłam na świat, życie mojej rodziny było już uporządkowane. Rodzice byli kilka lat po ślubie, przede mną urodził się mój starszy brat, który miał ponieść ciężar naszego nazwiska. Matka wspomniała mi później, że to w ciąży z moim bratem naprawdę się bała, miała przecież do wykonania zadanie, które potrafiło przerastać wiele kobiet przed nią — urodzenie zdrowego chłopca. Przez cały czas, gdy nosiła pod sercem mnie, była za to niezwykle spokojna. Zdawała się wiedzieć już, że pierworodny musiał zostać oddany ojcu, drugie dziecko  — które mogłoby już być dziewczynką  — należałoby do niej. Ustalenie to, nigdy niewypowiedziane, acz odczuwalne wszystkimi włóknami cielesności Baudelaire'ów, stanowiło fundament nie tylko pierwszych lat mojego wzrostu, ale i późniejszych.


1937 - narodziny

Przyszłam na świat w Paryżu, choć tak naprawdę nigdy nie mogłam nazwać go swoim domem. Ojciec wybrał się tam w celach naukowych, brał udział w prestiżowych badaniach mających na celu ustalić wpływ długotrwałego przyjmowania eliksirów na organizm czarodzieja. Moja matka, już w widocznej ciąży, miała do niego dołączyć niedługo później, wraz z synem. Noszę imiona Manon Laetitia, oba wybrała mi matka, kobieta, która stała mi się całym światem, której wpływ wciąż czuję w każdej podejmowanej przeze mnie decyzji, pomimo upływu lat. Odkąd bowiem pamiętam, pragnęłam być jak ona. Piękna, dystyngowana, próbowałam imitować sposób, w który chodziła po naszej rodzinnej posiadłości,
1939 - Przeprowadzka do Wielkiej Brytanii, wczesne lata dzieciństwa bez ojca

już w Wielkiej Brytanii, odkąd tylko nauczyłam się stawiać w miarę stabilne kroki. W ten sam sposób przykładałam sobie palce do ust, nie wiedząc jeszcze, że w tamtym czasie skubała skórki przy paznokciach do krwi, a jej spacery, rozpoczynające się na okrążeniu stołu jadalnego, trwające przez korytarze i kończące się zawsze przy wejściowych drzwiach, które niemal zawsze pozostawały zamknięte były czymś więcej, niż tylko dziwactwem. Tęskniła za nim, wiem to teraz, bo on, Lothaire Baudelaire, mąż i ojciec rodziny, brał udział w trwającej wciąż, choć z każdym rokiem coraz bardziej dogasającej Wielkiej Wojnie Czarodziejów. Gdy odchodził od nas, miałam dwa lata i był moim papą. Gdy powrócił  — był kimś zupełnie obcym. Nie rozpoznawałam w nim człowieka, na którego kieszonkowy portret spoglądała matka, gdy myślała, że nikt jej nie widzi. Nie rozpoznawałam w nim człowieka nauki, o którym mi opowiadała. Wrócił do domu po prostu inny, nie pasował do układanki, którą stworzyliśmy pod jego nieobecność. Ale ciekawił mnie, na pewien pokrętny sposób. Opowiadał głośno o rzeczach, o których większość szeptała. Bez problemu powrócił na wcześniej piastowane przez siebie stanowisko w Evershire College, dzięki czemu nasz zamknięty dotychczas dom zaczął być pełen gości, a z twarzy matki znikał powoli surowy wyraz, który był jej maską w trakcie nieobecności ojca. Żyło nam się dostatnie, wraz z bratem wchodziliśmy w znajomości, stosunki koleżeńskie i przyjacielskie z dziećmi innych zasłużonych dla świata nauki i kultury. Tak oto, po raz pierwszy w swoim życiu dostrzegłam, z jak wielką łatwością przychodzi mi nie tylko zdobywanie, ale i utrzymywanie dobrych kontaktów z innymi. I choć potrafiłam skradać uwagę tych, na których mi zależało, zdecydowanie większą radość sprawiało mi studiowanie ludzkich zachowań, reakcji na określone bodźce, zachowania, czy też impulsy. Z łatwością przychodziło mi rozpoznawanie stanów emocjonalnych moich koleżanek, nim te gotowe były do nazwania towarzyszących im emocji. Będąc o krok przed nimi, udawało mi się nawet pokierować je w stronę uczuć, które były mi najbardziej na rękę.

— Jestem z ciebie dumna, córko. Masz w sobie wielki dar, który musisz pielęgnować, aby osiągnąć szczyty.

Miałam olbrzymią nadzieję, że gdy przyjdzie mój czas, wyruszę na nauki do Francji, do Beauxbatons. W tej sprawie zresztą po raz pierwszy byłam świadkiem kłótni pomiędzy moimi rodzicami. Matka naciskała na Francję, w końcu to z tą myślą wciąż prowadziła ze mną wszystkie rozmowy właśnie w języku francuskim. Ojciec z kolei, odmieniony doświadczeniem wojny, stwierdził, że jego dzieci powinny mieć jak najmocniejsze związki ze swą, bądź co bądź, ojczyzną, wszak rodzina Baudelaire, do której pobocznej odnogi należeli, osiedliła się w Wielkiej Brytanii w drugiej połowie XIX wieku. Wybór ostatecznie padł na Szkołę Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, ku rozczarowaniu zarówno moim, jak i matki.


1948 - Początek nauki szkolnej, dom Salazara Slytherina

Tiara Przydziału milczała nad moją głową przez dwie, wydawało mi się, ciągnące się w nieskończoność minuty. Rozważała dopasowanie mnie do domu Roweny Ravenclaw, byłabym z tego wyboru więcej niż zadowolona, ale chwilę później rozpoczęła rozważania na temat tego, jak mogłam rozkwitnąć w towarzystwie Ślizgonów. Ostatecznie wybór padł właśnie na nich, choć długo zastanawiałam się, czy to dlatego, że mogłam jednak nie odziedziczyć inteligencji po rodzicach. W tamtym momencie życia ponad wszystko nie chciałam, aby się mnie wstydzili. Z biegiem lat okazało się jednakże, że wiedza nie była dla mnie celem podróży  — tylko jej elementem. Nauka przychodziła mi relatywnie prosto, mogłabym spocząć na wygodnych laurach, gdybym tylko chciała. Moje serce płonęło jednak w ogniu nowych, coraz to bardziej wymagających celów. Nie chciałam być jedną z wielu, chciałam być najlepszą. Tego ode mnie wymagano. Mogłam to osiągnąć, bo w moich żyłach płynęła czysta, niezmącona mugolskim pierwiastkiem krew. Ślizgoni rozmawiali o tym otwarcie, starsze roczniki opowiadały o stanowisku Salazara na długo przed lekcjami historii magii poświęconych założycielom Hogwartu. Zgadzałam się z nimi, ojciec mówił mi dokładnie to samo. Że jesteśmy lepsi, bo jesteśmy od nich inni, całkowicie magiczni. Że powinniśmy unikać niemagicznych, bo to oni są przyczynkiem wszystkich czarodziejskich cierpień. To oni odebrali mi ojca na tyle lat, ojca walczącego o wyzwolenie czarodziejskiej braci. Tam, gdzie w sercach innych tliła się niechęć, w moim sercu żarzyła się nienawiść.


Naukowo poszłam niezaprzeczalnie w ślady ojca. Najpewniej czułam się w ciszy pracowni alchemicznej, gdzie absolutna precyzja i trzymanie się zasad wyznaczonych przez recepturę było kluczowe. Zapamiętywanie poszczególnych receptur przychodziło mi z olbrzymią łatwością, podobnie jak rozpoznawanie zamkniętych w słoikach i fiolkach ingrediencji. Z łatwością okazałam się być najlepszą uczennicą w swojej grupie, nie było w tym nic dziwnego, zważywszy na to, że poświęcałam tym zajęciom naprawdę sporą część swojego czasu. Cierpiały na tym inne przedmioty, te, które wydały mi się zupełnie nie pasować do profilu przyszłego alchemika. Nie przestawałam uczyć się także w przerwy od zajęć szkolnych, kiedy to pieczę nade mną i moim bratem przejmował ojciec. Ojciec, który za każdym razem zaskakiwał mnie coraz bardziej. Gdy myślałam, że zaczynam go znać, przypominał mi o skrywanych dotychczas tajemnicach. Musiał widzieć sposób, w jaki spoglądam w stronę ksiąg, do których zabraniał mi sięgać, mówiąc, że nie jestem jeszcze gotowa. Musiał czuć rosnącą we mnie zachłanność, głód wiedzy potęgowany świadomością, że istnieje coś więcej, niż tylko szkolne curriculum. Gdy przyłapał mnie w swojej pracowni, pochyloną nad śmierdzącą starością i stęchlizną księgą o zapełnionych notatkami stronach, myślałam, że to moja ostatnia szansa na dowiedzenie się czegoś więcej. Zajrzenia za zasłonę, która dla wielu miała pozostać zasunięta na zawsze. Ze łzami w oczach błagałam, aby pozwolił mi pójść swoją ścieżką, zarzekałam się, że nikomu o tym nie powiem. Widziałam zawahanie w oczach ojca, lecz tylko na kilka sekund. Zgodził się, najwyraźniej przytłoczony płaczliwą prośbą jedynej córki. To on jako pierwszy wprowadził mnie w arkana czarnej magii, darowując w prezencie księgę, która skutecznie zaszczepiła we mnie ciekawość względem tej dziedziny. 

— Naszym obowiązkiem jest posiąść potęgę drzemiącą w każdej gałęzi magii. Nie ma bowiem dobra i zła. Jest odwaga do sięgnięcia po swoje i paraliżujący strach. Prawdziwą naukę rozpoczniemy, gdy przestaniesz być dzieckiem. Do tego czasu tylko teoria. 

Ojciec nie spoczął na otworzeniu mi umysłu na możliwości, które dawała czarna magia. Posiadał ogromną wiedzę z zakresu trucizn, często będąc tym, z którym konsultowano nietypowe przypadki zatruć pacjentów, którzy trafili do Szpitala Św. Munga. Gdy nadchodziła pora dalej wyprawianych w naszym domu przyjęć, z jego laboratorium wyganiała nas moja matka, nieustająca w swych salonowych grach. Na jej komendę z milczącego dziewczęcia zmieniałam się na powrót w czarującą panienkę z dobrego domu. Z biegiem lat nauczyłam się kłamać, tworzyć wokół siebie obraz, którego najbardziej pragnęli moi rozmówcy, już nie tylko rówieśnicy, ale i dorośli. Gdy zbliżałam się do końca edukacji, znajome mojej matki coraz częściej wpadały do naszego domu z "przypadkowymi" według nich wizytami, które w rzeczywistości polegały na planowaniu wzmocnienia przyjaźni łączącej dwie rodziny poprzez małżeństwo. Gdy były obok, budowałam wokół siebie aurę idealnej przyszłej synowej. Gdy tylko opuszczały nasz dom, oznajmiałam matce, że niespieszno mi do ożenku, że pragnęłam od życia czegoś więcej, niż oczekiwanie na męża z obiadem. Ku mojemu zaskoczeniu, plany te popierał mój ojciec, jednocześnie prosząc matkę, aby skupiła się na znalezieniu narzeczonej mojemu już dorosłemu bratu.


Nie musiałam ogłaszać swoich zamiarów na głos; podobno jeszcze przed ostatnimi egzaminami w Hogwarcie ojciec pociągnął za odpowiednie sznurki i wykorzystał swoje znajomości, aby zapewnić mi dalszą naukę pod okiem innego szanowanego alchemika.
1956 - Kurs alchemiczny

Owy kurs był czasem mego pełnoprawnego rozkwitu. Ze wciąż momentami niepewnej siebie dziewczyny przeobrażałam się stopniowo w kobietę. Gdy kończyły się godziny spędzone w pracowni alchemicznej, rzucałam się w wir życia towarzyskiego, plotąc swą własną sieć towarzyską. Rozpoczęłam od moich rówieśników, swą urodę i magnetyzm czyniąc walutą wymienialną na przysługi. Koledzy studiujący na Evershire College wypożyczali mi trudno dostępne księgi za kilka uśmiechów, przypadkowe otarcie ciałem, gdy mijaliśmy się w wąskich korytarzach wynajmowanych mieszkań, będących główną sceną teatru naszego życia. Bawiło mnie, jak wstrzymywali oddech, gdy w trakcie rozmowy zatrzymywałam spojrzenie na nich, a nie znajdujących się przed nami zwojach, kieliszkach, nie na grającym w tle gramofonie. Nie pozwoliłam im jednak myśleć o sobie jak o pustogłowej panience. Za cel ustawiłam sobie zdominowanie ich intelektualnie, rozdeptanie ich kruchej dumy pod obcasem mojego buta, gdy nadarzy się ku temu okazja. Przez cały ten czas bowiem byli niczym więcej, niż środkiem do osiągnięcia celu. Nie mogłam sobie odmówić skorzystania z ich pomocy, gdy spoglądali na mnie w ten niemalże błagalny sposób. Choć w mojej okolicy wciąż kręcił się mój ojciec, nabierałam swoich własnych poglądów i manieryzmów. Wydawało mi się wtedy, jakbym po raz pierwszy w życiu otworzyła oczy i... dostrzegła otaczający mnie rozkład. Natura nie pozwoliła mi więcej odwrócić wzroku. W trakcie nauki widziałam wiele, w pewnym momencie przestałam nawet marszczyć nosek na kolejne obrzydlistwa. A jednak wciąż istniało coś, co sprawiało, że czułam gęsią skórkę. Mugole i ich pomioty wzbudzali we mnie obrzydzenie. Trzymali się zbyt mocno swych starych przyzwyczajeń, kalając czarodziejską kulturę. Rościli sobie prawa do miejsca w naszym świecie, gdy ich pobratymcy najchętniej by nas wymordowali. Mój ojciec, wierząc w ideały Grindelwalda, przegrał. Bo wyjście z cienia nie mogło wystarczyć. Nie, gdy następowało dalsze rozrzedzenie krwi. Magia była przywilejem, darem, cennym klejnotem, który nie mógł wpaść w ręce tłuszczy gotowej go uszkodzić, rozdzielić na mniejsze, a ostatecznie i zniszczyć. Nie dzieliłam się swoim zdaniem z innymi, trzymałam swe myśli wyłącznie dla siebie, choć coraz częściej prosiłam ojca o lekcje z zakresu trucizn. Nie wystarczała mi ekspertyza mojego mentora, która bardziej niż na tworzeniu, skupiały się na ich neutralizowaniu. Ojciec chętnie użyczał mi wiedzy, a dostrzegając moją biegłość w warzeniu trucizn, żartował, że gdyby nie reputacja Nokturnu, zarobiłabym na tym ogromne pieniądze. Córce Baudelaire'a nie wypadało jednak prowadzić działalności zakazanej, przynajmniej nie oficjalnie. Dlatego też, gdy oficjalnie zakończyłam kurs pod okiem alchemika, postanowiłam starać się o posadę w Szpitalu Św. Munga.


Posada w Mungu była wygodna, dostarczała mi sporo satysfakcji, a jednak nie była zupełnie wystarczająca. Potrzebowałam przestrzeni, aby rozwinąć skrzydła, w domu rodzinnym czułam się skrępowana, zwłaszcza, gdy mój brat postanowił go opuścić, a uwaga matki skupiła się wyłącznie na mnie. Lubiłam niezależność, którą dawały mi własne pieniądze, na tyle dobre, że mogłam pozwolić sobie na życie oficjalnie samotne. Wyprowadziłam się do stolicy, rodzicom przekazując, że głównym powodem wyprowadzki była bliskość do pracy i wygoda z tym się wiążąca. Oficjalnie miałam mieszkać samodzielnie, w praktyce już kilka miesięcy później wmieszałam się w ukrywaną przed rodziną i znajomymi relację, która sprawiła, że częstym gościem w moim domu bywał pewien mężczyzna, a i ja nie wszystkie noce spędzałam w swoim mieszkaniu. Zaczęłam żyć własnym życiem, odsuwać się od rodziny, trzymać ją na dystans. Zawsze znajdowałam wymówki, by nie dotrzeć na planowany rodzinny obiad, choć czułam narastającą frustrację matki. Ostatecznie zgodziłam się na wizyty raz w miesiącu, pod warunkiem, że temat mojego stanu cywilnego nie będzie poruszany w trakcie wizyty. O dziwo poparł mnie w tym ojciec, bardziej niż konwenansami, raz jeszcze, będąc przejęty utrzymaniem relaji z córką. Praca i satysfakcja z życia osobistego oczywiście karmiły moje ego, bo czy mogło być inaczej? Nie byłam poddaną, częściej wychodziłam z relacji romantycznej zwycięsko. Moimi miksturami mogłam ratować lub gasić życie. Władza w tym przypadku była oczywiście niedopowiedziana, tkana domysłami, ale tylko głupiec nie zauważyłby, że wyzdrowienie nie mogłoby mieć miejsca bez przyrządzonego przeze mnie antidotum. Byłam zatem na haju podobnym do tego, który musiał być odczuwany przez młodych uzdrowicieli. Po raz pierwszy spróbowałam tego uczucia - wiedzy, że mogłam być panią życia i śmierci, gdybym tylko zechciała. Chciałam. Pewnego dnia odwiedziła mnie jedna z córek przyjaciół mojego ojca. Była miłą, młodą kobietą, dlatego wstrzymałam oddech, gdy zobaczyłam ją z podbitym okiem. Prosiła mnie o dyskretne przyrządzenie czegoś, co pomoże jej na urazy. Spytałam, czy potrzebuje czegoś na jeden raz, czy ze stałym efektem. Widziałam, że nie rozumiała mojej aluzji. Ale gdy wytłumaczyłam jej działanie trucizny, gdy w jej głowie pojawiła się wizja odziedziczenia majątku męża i wygodnego życia wdowy... Do tej pory pamiętam ciepło jej palców, które musnęły o moje, gdy przekazywałam jej dokładnie zamkniętą, kryształową fiolkę.

Od tamtej chwili prowadziłam podwójne życie. Za dnia stanowiłam staranną alchemiczkę dbającą o zdrowie pacjentów Św. Munga. Wieczory spędzałam w swej domowej pracowni, pomagając coraz bardziej rozszerzającej się sieci potrzebujących. Byłam dumna z tego, że to właśnie do mnie zwracały się o pomoc. Że ufały mi na tyle, aby powierzyć w moje ręce ich życia. Musiałam jednak rozważnie wybierać te, którym pomagałam, które mogły ponieść wieści o mojej działalności dalej. Nie potrzebowałam przesadnego rozgłosu, który mógłby ściągnąć na mnie niepożądaną uwagę służb. Moje usługi musiały więc pozostać w pewnym sensie elitarne, pomimo ich nielegalnego charakteru. Postanowiłam więc poszukać pośredników, kontaktów ze światem Nokturnu, który byłby istotnym rynkiem dla moich produktów.
1961 - Dołączenie do Śmierciożerców

Tak poznałam starego, eleganckiego czarodzieja, który nigdy nie przedstawił mi się imieniem i nazwiskiem. Nie pasował do obskurnego wyobrażenia o Nokturnie, ale czuł się tam jak ryba w wodzie. Chyba pierwszy raz padłam ofiarą męskiego uroku, bo prędko spostrzegłam, że mogłam powiedzieć mu o wszystkim. O moich wątpliwościach, przemyśleniach dotyczących kierunku, w którym zmierzało nasze społeczeństwo. Byłam głodna jego aprobaty, a on mi jej udzielił. Opowiedział mi o człowieku, który szukał utalentowanych czarodziejów. O tym, który za lojalność płacić miał potęgą, który mógł zrobić użytek z mojego potencjału. Nie minęło wiele, gdy ugięłam przed nim kark. Lord Voldemort, te słowa smakowały mi słodyczą obietnicy, musującą ekscytacją. Stałam się poddaną jego woli, stanęłam w szeregu mu podległych. Bo tylko on był szansą na uzdrowienie, nie, na uratowanie magicznego świata od śmierci. Pragnęłam, pragnę dalej, być mu pomocna. To jemu i idei podporządkować swoje życie. 

Bowiem nic nie mogło stanąć na przeszkodzie wypełnienia jego woli.
 
Właśnie dlatego z tak olbrzymią chęcią sięgnęłam po to, co przez długie lata pozostawało tylko teorią. Gdy z moich ust po raz pierwszy spłynęła czarnomagiczna inkantacja, nie mogłam powstrzymać się od euforystycznego westchnięcia. Czułam, jak moc, przez innych nazywana plugawą, przechodzi przeze mnie całą, że nie tylko zabiera z mego ciała energię, ale przede wszystkim przemienia ją w coś dla innych nieosiągalnego. Nie pierwszy raz byłam blisko Śmierci; w szpitalu czaiła się praktycznie za każdym rogiem, czułam jej obecność za każdym razem, gdy przygotowywałam osłabiające mikstury. Ale zaklęcia były czymś zupełnie innym. Widziałam, jak wiele można było uczynić, gdy tylko było się odpowiednio zaznajomionymi z arkanami czarnej magii, podziwiałam tych, którzy byli prawdziwymi czarnoksiężnikami. Chciałam i chcę ich dogonić, treningi umożliwiające mi rozwinięcie moich umiejętności stały się kolejną noszoną w sercu tajemnicą, dostępną tylko dla tych, których do niej dopuszczę.

7
Pozostało PP
mixed
40
Pozostało PM
4
0
10
OPCM
Uroki
Czarna magia
0
0
23
Transmutacja
Magia lecznicza
Eliksiry
5
5
7
Siła
Wytrzymałość
Szybkość
Ścieżka I — Magiczne mikstury
Teoria alchemiczna
Eliksiry i maści
Trucizny i antidota
Analiza i destylacja składników
Ścieżka II — Magiczne rośliny
Zielarstwo
Ziołolecznictwo
Ścieżka IV — Astronomia i wróżbiarstwo
Astronomia teoretyczna
Rytuały księżycowe
Ścieżka VII — Magia uzdrawiania
Pierwsza pomoc
Ścieżka VIII — Historia i kultura magiczna
Znajomość obyczajów i etykiety
Ścieżka XI — Ekonomia i handel
Rozpoznawanie wartości przedmiotów dotyczących profesji postaci
Ścieżka XVI — Społeczeństwo i wpływy
sztuka kłamstwa i oszustwa
urok osobisty
odczytywanie emocji i czujność
Ścieżka XVIII — Sport
taniec współczesny
Ścieżka XIX — Technika i rzemiosło
gotowanie i sporządzanie napojów
Ścieżka XX — Poliglotyzm
język francuski

drzewko

Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
09-16-2025, 18:54

Witamy na forum Serpens!

Mistrz Gry utworzył dla Ciebie osobisty dział, w którym została umieszczona Twoja skrytka bankowa. Udaj się do niego i opublikuj temat z sowią pocztą oraz umieść tam swój prywatny kuferek. Na start otrzymujesz też od nas skromny prezent – znajdziesz go w swoim ekwipunku.

Możesz już rozpocząć zabawę na forum! Zachęcamy, abyś sprawdził, co Ci się przyśniło, rozeznał się w aktualnych wydarzeniach oraz spytał, kto zaczyna.

Odtąd Twoje słowa, decyzje i sojusze mają znaczenie. Uważaj, komu zaufasz — wężowe języki są zdradliwe. Dobrej zabawy!

Karta zaakceptowana przez: Philippa Moss

    Odpowiedz
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
09-21-2025, 10:37

Manon Baudelaire

Ekwipunek

pozostałe przedmioty spoza automatycznego ekwipunku

darmowa sowa pocztowa

Historia rozwoju

[21.09.2025] zatwierdzenie karty postaci, +1 wytrzymałość [prezent powitalny]
[03.11.2025] Zdobycie trofeów: Pierwszy dzień w Hogwarcie, Jest Leviosa, nie Leviosaaa, Weź moje złoto +60 XP
    Odpowiedz
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 13:55 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.