• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Organizacja > Akta postaci > Zaakceptowane > Czarodzieje > Moira Sanderson
Moira Sanderson
Obrazek postaci
Dusza
Personalia rodziców
Roland Lupin i Anne Lupin (zd. Bishop)
Aspiracje
Sukces zawodowy i przewyższenie dziedzictwa naukowego zmarłego małżonka
Amortencja
Dym papierosowy, wytrawne wino, skórka z pomarańczy
Różdżka
Sztywna, prosta i geometryczna. 11 cali, włos z ogona testrala, jodła
Hobby, pasje
Magiczne wynalazki, teoria magii, teatr i jeżdziectwo
Bogin
Naukowy konkurent noszący medal Ministerstwa za moje osiągnięcia
Umysł
Data urodzenia
10 stycznia 1922
Miejsce urodzenia
Londyn, Anglia
Miejsce zamieszkania
Kensington High Street 30/10, Londyn, Anglia
Język ojczysty
Angielski
Genetyka
Czarownica
Ukończona szkoła
Hogwart, Ravenclaw
Zawód
Naukowczyni, magichirurg
Czystość krwi
Półkrwi
Status majątkowy
Pełna sakiewka
Ciało
40
163
58
Wiek
Wzrost
Waga
błękitne
blond
Kolor oczu
Kolor włosów
Budowa ciała
Wyprostowana, kobieca, niemal posągowa - o silnych ramionach i szerokich biodrach, przywołująca na myśl wizerunek surowej matki.
Znaki szczególne
Oszczędność ruchów, uważne spojrzenie i pewna postawa. Pod warstwami ubrań nosi bliznę po cesarskim cięciu, zaś na palcu środkowym i serdecznym - wciąż złocące się pozostałości po przerwanym śmiercią małżeństwie.
Preferowany ubiór
Medyczne kitle i eleganckie, damskie komplety. Preferuje klasyczne, czarodziejskie kroje; preferuje stonowane kolory i złotą biżuterię; unika przesadnego odsłaniania ciała, a nawet w sytuacjach wymagających ubioru odświętnego - najczęściej stawia na spodnie zamiast spódnic.
Zajęty wizerunek
Gillian Anderson
Obrazek postaci

1922 - Oto ja, Moira Lupin


Nieważne, kim się rodzisz, a ważne kim się stajesz.

Moja rodzina to robotnicy, dorywczy pracownicy i “złote rączki”. Całe ich życie oparte było na bliskości portu we Wschodnim Londynie – tam byli magazynierami czy niskiej rangi monterami w stoczni. Kiedyś byłam przecież tylko zwykłą dziewczyną znad Tamizy - Moirą Lupin - ostatnią z córek, rozpieszczoną przytulanką dla starszych sióstr i cieniem do ignorowania dla braci. I chociaż z wiekiem zauważam, że dużo więcej swobody czuję w towarzystwie mężczyzn - nawet wyraźnie starszych -, wtedy różnica wieku była niemal nie do pokonania. Jeden z nich był i jest starszy ode mnie o prawie dwadzieścia lat i do dziś nie mam z nim żadnej relacji, nie mając wielu wspólnych wspomnień, jak i wielu wspólnych tematów. Po latach on zdarł sobie dłonie do krwi przerzucając towary w porcie, ja zaś piłam nalewki z kryształowych kieliszków. On cieszył się z uśmiechów trójki zdrowych synów niemal w moim wieku, ja zaś niechętnie wracałam do domu, w którym najęta do tego mamka zajmowała się moim niezwykle późnym dzieckiem.
    Gdy sama byłam mała, magia przyszła do mnie w naprawdę pięknej formie, chociaż pamiętać mogła to tylko jedna z moich sióstr - Isadora, wciąż na tyle młoda, by nie trafić jeszcze do Hogwartu. Tańczące iskierki odbijają się od ścian naszego pokoju - ciasnej izby, w której w tamtym czasie spałyśmy już tylko we dwie - najmłodsze i najlepiej zżyte. Układają się w postaci, opowiadające historie rysowane na ścianach pomieszczenia. Były energiczne, skoczne, zalotne. Nasz śmiech przywołuje do pomieszczenia zmęczonego po robocie ojca, a ja wystraszyłam się na tyle, by drobne ogniki wymknęły się mojej kontroli.
    Na zakończenie tego przepięknego pokazu zwęgiłam firankę więc, ale nie szkodzi. 
    Nie szkodzi, bo w końcu nie spodziewano się po mnie wiele więcej.
    Nie oczekiwano ode mnie zresztą żadnego sukcesu i nie wiem czy w ogóle urodziłam się w rodzinie dla której to do czego ostatecznie doszłam było sukcesem w najczystszej postaci. Owszem - moja rodzina miała honor, miała pożądaną wśród ludzi o ich pozycji pracowitość, jednak nie chorowała na buzujący we mnie głód wiedzy, na późniejszą chęć uczynienia świata lepszym, na myśli o nagrodach, poważaniu, sławie...
    Z biegiem czasu wiem, że byli na to za biedni, a czasy w których żyli nie służyły marzycielstwu. Wszystko co chciałam osiągnąć było przywilejem ludzi z innych sfer. Z biegiem czasu wiem, że w dzieciństwie wcale mi to nie przeszkadzało, a dopiero nauka w Hogwarcie uczyniła mnie mniej posłuszną i skromną – nakarmiła moją dumę i ambicję. Dopiero tam poznałam swoją faktyczną wartość - znacznie przewyższającą potencjał gwarantowany mi przez rodzinę.
    Do domu rodzinnego nie wracam więc niemal wcale, poza pogrzebami czy ślubami na które zapraszano mnie chyba tylko przez wzgląd na majątek rodziny mojego męża i finansowe oczekiwania. Nie wracam tam, nie mając ochoty na kolejne fale zawiści i zazdrości. Nie wracam tam, wstydząc się tego kim byłam i skąd wyrosłam.
    Ale nigdy tego kim się stałam.



1933–1940 - Hogwart w cieniu wojny


Zanim jeszcze posłano mnie do Hogwartu, zauważono, że magia jest mi posłuszna. Posłuszniejsza niż reszcie rodzeństwa. Rodzice nie musieli martwić się wieloma wybrykami dziecięcych zdolności i mogli przez znaczną część czasu ignorować mnie, pozostawiając w rękach starszego rodzeństwa – naturalnie zobowiązanego przez społeczne normy do opieki nad resztą rodzeństwa i przejmowania roli rodzica. 
    Nie zmieniało to jednak faktu, że pojedyncze słowa pochwał ze strony sióstr czy mamy przyprawiały mnie o nieprzyzwoitą dumę, która urosła do jeszcze większych rozmiarów kiedy tylko trafić miałam do szkoły dla Czarodziejów. To właśnie tam chwalono mnie najmocniej, kiedy z doskonałymi wynikami przechodzić miałam do kolejnych klas. Czasami wystarczało, że znano tu moich braci i znano moje siostry - porównywano mnie do nich - wiecznie zwyczajnych, wiecznie przeciętnych, wiecznie bylejakich, czasami nawet gorszych i problematycznych. Niekiedy pozwalano mi wierzyć, że wcale bylejaka nie jestem i przyznaję – dzięki temu albo i przez to – chyba od nastoleceństwa miewałam o sobie zbyt wysokie mniemanie. 
    Chyba to też za sprawą tych całych książek historycznych.
    Uwielbiałam historię, uwielbiałam słuchać o ludziach sukcesu - o nazwiskach wielkich dla magicznej społeczności. Uwielbiałam wyobrażać sobie, że któregoś dnia i ja znajdę się na kartach wieków - zostawiając za sobą to, co w latach szkolnych wydawało się wyjątkowo bolesne: swoją rodzinną korelację - nieczystość swojej krwi, biedę mojego domostwa, obojętność moich rodziców. Że kiedyś moje osiągnięcia znaczyć będą więcej niż moje urodzenie i że pokażę im wszystkim, kim właściwie jest Moira Lupin.
    A w tamtym czasie Moira Lupin była naprawdę utalentowaną nastolatką - prymuską, młodocianą znawczynią alchemii i transmutacji. Dziewczynką o coraz większych ambicjach, która wykazywała najsilniejsze predyspozycje w kierunku magii o wyłącznie dobrych intencjach: obronnej czy wręcz – jak się z czasem okazało – leczniczej. Byłam ulubienicą niektórych nauczycielek, w niektórych latach Prefektką swojego Domu, chociaż nigdy Prefektką Naczelną - jak sądzę, przez swoje urodzenie - w końcu poza nim, niczym nie różniłam się od wybieranych na to stanowisko uczennic. Byłam inna od rodzeństwa, a elastyczność różdżki używanej przeze mnie w tamtym czasie sugerowała, że miałam szansę wyrwać się z gminu, do którego miałabym wrócić po szkole.
    Na szczęście nie muszę i właściwie nawet nie chcę – bomby spadające na Londyn, a szczególnie na dzielnicę portową, zastają mnie w trakcie moich wakacji po ukończeniu Hogwartu. Nie zachęcają mnie do powrotu – właściwie nie mam już gdzie wracać. Wojna mugoli przetrzebiła moją pozostałą w stolicy rodzinę, zrównała z ziemią mój dom, a takich jak ja było więcej.
    Przekonam się o tym jako studentka, sanitariuszka z przypadku, pomagająca odkopanym z gruzów cudzej wojny czarodziejom, i w późniejszym czasie – asystentka Adama Sandersona, którego obecność nada mojemu życiu nowy, właściwy i wyczekany wektor, bo chociaż wyniki egzaminów, protektorat nauczycieli i odpowiednio wysoka charyzma zapewniły mi stypendium i miejsce w College of Arcane Arts w Evershire - szybko dochodzę do wniosku, że dopiero gdy nosić zacznę nazwisko jednego z tamtejszych profesorów, przestanę toczyć ciągłą walkę o poważanie.



1940–1946 - Evershire College of Arcane Arts


Dopiero w miejscu takim jak to – skupiającym inteligencję Wielkiej Brytanii – zaczynam naprawdę się rozwijać. Ars Sanatio przyjmuje mnie z otwartymi ramionami, chociaż również z oczekiwaniami stawianymi na dobrą sprawę każdej stypendystce. Dzięki mojej pracowitości i uporowi, granica między mną, a członkami bogatych, czarodziejskich rodzin zaciera się – zresztą, rozwijana przeze mnie dziedzina jest w tym czasie na tyle pożądana, by nikt nie miał przestrzeni na doszukiwanie się luk w moim pochodzeniu czy czystości krwi.
    Magia lecznicza była dziedziną mojego skrywanego głęboko dobrego serca – nie umysłu. Umysł pomógł za to wykorzystać ją w sposób ambitny i należyty. Bardzo szybko zaczęłam eksperymentować z teorią magii – modyfikować najprostsze zaklęcia, łączyć wiedzę z zakresu transmutacji z teorią medycyny. Czułam ciągoty do magicznego rzemiosła, nawet jeżeli nie w sensie dosłownym – nigdy nie byłam konstruktorką, a bardziej wizjonerką. Młodą kobietą z głową pełną pomysłów na wykorzystanie wiedzy multidyscyplinarnej w doskonaleniu życia ludzi po wypadkach.
    Zawsze posiadałam analityczny i uporządkowany umysł, a naturalna ciągota do pytania “a co gdyby…?” pchała mnie w kierunku nie tylko uzdrowicielstwa, bo również pasującej do mojego usposobienia kariery naukowej. To właśnie wtedy poznać miałam mojego przyszłego męża – już wtedy wybitnego naukowca przed czterdziestką – specjalistę od rekonstrukcji i protez magicznych. I chociaż w czasach pokoju zajmował się on pracą dużo bardziej szczegółową – działaniami na drobnych tkankach – głównie na pracy z narządem słuchu, w tych niespokojnych czasach odnalazł misję w pomocy ofiarom wojny. Swoje działania naukowe i magimedyczne poświęcił początkowo wielu Londyńskim czarodziejom, nieplanowanym ofiarom mugolskiej wojny, by w dalszej kolejności opieką otoczyć czarodziei przybywających do Anglii z różnych części Europy po fachową pomoc, tuż po konflikcie wywołanym przez Gellerta Grindelwalda. I to misja ta przyniosła mu największą sławę. 
    Wpadł mi w oko, nawet jeżeli nie umiałam tego nazwać, bo dziewczyna taka jak ja nie miała zbyt wielu okazji do młodocianych zauroczeń. Nastoletni chłopcy wydawali się zbyt zahukani, jałowi, nieuporządkowani i nudni – moja dusza lgnęła do starszego mężczyzny, który chociaż przywiązany do kawalerstwa i etycznie niezdolny do formowania relacji ze studentką – złamał się w trakcie ostatniego roku przedłużających się ze względu na wojnę studiów. Kiedy asystowałam mu przy większości badań i kiedy pokazałam dobitnie swoją niezaprzeczalną wartość – wiedzieć mógł już, że nie zbliżam się do niego wyłącznie z chęci łatwiejszego zaliczenia roku – ten zresztą i tak zaliczyłabym bez problemów. Plotka o naszej relacji wzbudziła początkowe kontrowersje, szczególnie ze względu na jego czystokrwistość i znaczącą różnicę wieku. Znowu zaczęto grzebać w moich aktach. Zarzucano mi oportunizm, nieszczerość i brak honoru. Jemu zarzucano zaś naiwność – tylko naiwność. Nie chcieliśmy by złośliwe podszepty zaszkodziły naszym karierom.
    Na dobre zeszliśmy się więc dopiero po odbiorze mojego dyplomu – dokumentu okupionego ciężką pracą, nieprzespanymi nocami i ukrywanym romansem z Sandersonem. Szybko pozwolił mi przyjąć swoje nazwisko – bramę do lepszego życia i do niezachwianej reputacji jego rodziny. Zaproszenie do stałego zespołu badawczego i do pracy w Mungu, gdzie traktowano mnie wreszcie z należytym poważaniem. Było to również zaproszenie do innych towarzystw, w których obracał się mój mąż – Akolita Grindelwalda.
    A ja ufałam mu tak bardzo, by pójść za nim nawet w ogień.



1947–1960 - Zespół badawczy profesora Sandersona


Okazywało się, że grupa ludzi wspierających niedawno pojmanego przywódcę, nie zapadła się pod ziemię, a jej rozrzucone po Europie macki pozwalały na poszerzenie sieci naukowych kontaktów. Teraz zauważyłam, że żywa chęć pomocy ofiarom Wojny Czarodziei nie była bezinteresowna. Opieka i badania nad pomocą ludziom tym skutecznie oddalała od nas podejrzenia o jakiekolwiek związki ze zwolennikami mężczyzny postrzeganego obecnie bardzo negatywnie. W cel i misję zdążyłam jednak uwierzyć jeszcze zanim zrozumiałam prawdę.
    Wśród Akolitów Gwindelwalda zapomniałam już o tym, kim byli moi rodzice. Zapomniałam o smrodzie portu, kwaśnego potu i pleśni osiadającej na ścianach rodzinnego mieszkania. Dla czarodziejów z bliskich kręgów mojego męża nie miało znaczenia moje urodzenie, więc i ja nie zajmowałam nim głowy poza momentami, kiedy wykorzystywałam w rozmowach fakt przedwczesnej śmieci dwóch sióstr rozerwanych przez mugolskie bomby zrzucane w trakcie II Wojny Światowej. To, że w trakcie akcji pomocowych dla czarodziei zamieszkałych w mugolskich dzielnicach – jeszcze w trakcie studiów – na własne oczy zobaczyć przyszło mi rany zadawane przez mugolską broń pozwalało uczepić się myśli o tym, że tylko Czarodzieje zapewnić mogli światu temu pokój – nawet jeżeli wywalczony on zostanie w sposób dla niektórych zbyt radykalny.
    Jako naukowczyni wierzyłam, że postęp wymagał odważnych działań, a wiarę tą podsycał jedynie profesor Sanderson – mój wierny i kochający mąż, z którym zbudowałam już prawdziwą, pełną miłości relację. Porozumienie w którym się znaleźliśmy uwzględniało wspólną, ciężką pracę, dzielenie się udziałem w naukowych sukcesach i miejscem przy zabiegach magimedycznych. I chociaż znałam prawidła naukowego świata – z miłości do mojego męża, pozwalałam by to jego imię i jego nazwisko znajdowało się pierwsze w spisie autorów wspólnych publikacji, nawet jeżeli do ich sukcesu najmocniej przyczyniłam się sama. Przez pierwsze lata działania pod jego opieką i w jego zespole pozwalałam mu więc nawet zbierać pochwały za osobiste odkrycia, dokonania czy badania. 
    Nie planowaliśmy rodziny, przynajmniej wtedy nie mając na nią czasu  – najważniejsza wydawała się naprawa ludzi dotkniętych tragedią Wojny Czarodziei. Ludzi rażonych niegdyś czarną magią, a obecnie zupełnie niewrażliwych na konwencjonalne, magimedyczne czy alchemiczne sposoby leczenia ich przypadłości. Ludzi bez rąk, nóg, ze zmasakrowanymi twarzami i jak się wydawać mogło – pozbawionymi wzroku i słuchu na zawsze. To właśnie ostatnia z tych dziedzin pasjonowała mojego męża najmocniej i to ona sprawiła, że dzięki kontaktom i niecichnącym w naszym towarzystwie wpływom innych Akolitów mogliśmy podróżować po świecie, zbierając odpowiednio różnorodny zespół badawczy, mający na celu rozwijanie coraz to nowszych i tańszych sposobów przywracania światła ludziom ślepym i słuchu ludziom głuchym, kontynuując dziedzictwo czarodziei zajmujących się dziedziną tą przed moim mężem – będącymi dla niego uosobieniem magimedycznej doskonałości.
    Gdy on dowodził naukowcom, ja po raz pierwszy i z braku innego wyjścia - poświęciłam nieco czasu na rozbudowanie sieci sponsorów. W trakcie negocjacji poznać mogłam wiele wpływowych rodzin magicznych – zarówno interesujących się magimedycyną, czarodziejskim rzemiosłem jak i inwestycją w coś, co mogło okazać się wizerunkowym strzałem w dziesiątkę. Moja ekspertyza i charyzma szły wtedy w parze, przyczyniając się do ugrania mozolnego, ale skutecznego przepływu środków. I chociaż Ministerstwo również przekazywało nam pewne kwoty na rozwój, w myśl idei braterstwa ponad podziałami – nie ograniczyliśmy się tylko do wpływów z Wielkiej Brytanii. A ja, wyrosła z niezamożnego domu, doskonale docenić umiałam wartość pieniądza. I uszanować go na tyle, by nie dopuścić do marnotrawienia środków w naszym zespole.
    Dzięki współpracy naukowców zgromadzonych pod skrzydłami profesora Sandersona – licznym alchemikom, znawcom transmutacji czy nawet osobom doświadczonych w badaniach nad magiczną fauną – w roku 1951 mogliśmy zaprezentować naukowemu gremium dużo tańszy, łatwiej dostępny magiczny implant. Jako precyzyjna specjalistka od lokowania wynalazków tego typu w ciele pacjenta, zamontowałam go sama – dokładając ostatnią cegiełkę go grupowej pracy. To właśnie dzięki niemu uszkodzony narząd słuchu ofiary czarnej magii zaczął funkcjonować. Nie idealnie i nie od razu – ciało miało dopiero nauczyć się na powrót odbierać wszystkie jego sygnały, ale sztuka ta miała być dalej rozwijana, a koszty (na tamten czas i tak horrendalne) zmniejszane. Młody chłopak płakał na scenie, kiedy po raz pierwszy od kilku lat usłyszeć mógł chociaż cień gromkich braw.
    Społeczeństwo doceniło pracę zespołu z moim mężem na czele i odebrało to jako niemą obietnicę czegoś więcej.



1955 - Nagroda Ministra w rękach mojego męża


Sukcesy związane z rozwojem leczenia nieuleczalnej standardowymi metodami ślepoty i głuchoty nakładały się z moją pracą magichirurga – poza zabiegami ambitnymi i przełomowymi, wciąż byłam w końcu uzdrowicielką. Wciąż zajmowałam wakat w szpitalu Munga i wciąż składałam ludzi do kupy – nierzadko przy użyciu odpowiednich magicznych protez, które integrowałam z ciałami rannych w sposób sugerujący przewyższającą potrzeby wprawę. 
    Przez kilka lat mój udział w zespole mojego męża ograniczał się do rozmów z dostawcami, negocjacji kontraktów i nauce schematów funkcjonowania w społecznościach ludzi pochodzących z innych sfer i kultur. Nie przepadałam za tym i powoli zaczynałam frustrować się myślą, że od tygodni nie zajrzałam do dzienników badań, a już z całą pewnością tym, że do zespołu dopuszczano innych magichirurgów – obiecując im rozwój w dziedzinie implantologii i integracji magicznych protez. Wiedziałam, że praca wykonywana przeze mnie przyczyniła się do sukcesów całego zespołu ale nie oszukujmy się – nigdy nie zeszłam się z profesorem Sandersonem po to, by poszukiwać sponsorów dla jego dzieł. Zawsze chciałam jedynie by były to dzieła nasze.
    W mojej głowie kiełkować zaczynała myśl, że nie wystarczą mi jedynie “nasze” zasługi. Że chciałam zagarnąć coś tylko dla siebie i nie zginąć na kartach historii w cieniu swojego genialnego męża. Rywalizacja, która pojawiła się między nami sięgnęła zenitu, kiedy pomimo wielkiego uznania i dumy – widząc w roku 1955 medal Ministra na piersi mojego ukochanego męża – poczułam gigantyczną zazdrość, nienasycenie i złość. I chociaż w tamtym okresie część negatywnych emocji utopić dało się w nowo obudzonej namiętności – nie trwało to wiecznie. Z czasem ciągnąć zaczęło mnie do innych mężczyzn – młodszych, którym imponowały moje osiągnięcia – zbyt małe, by przewyższyć dokonania mojego męża, ale przecież wciąż szczerze imponujące. Wciąż stałam za każdym jego sukcesem po roku 1947 – mniej czy bardziej. Wciąż znajdowałam się na wszystkich listach, znałam wyniki wszystkich badań i miałam dostęp do akt wszystkich współpracowników. Czułam, że i mi należy się medal, czułam, że i mi należy się jego sława. Zresztą – znaczna część mojego zespołu i tak postrzegała nas jako pakiet – elementy w medycznej machinie nierozłączne – działające nieprawidłowo w pojedynkę.
    Pomimo pojedynczych skoków w bok – z przedstawicielami naprawdę przeróżnych grup społecznych i niekiedy o nazwiskach okrutnie wpływowych – byłam przedziwnie przywiązana do swojego męża. Każda noc spędzona z niezobowiązującym towarzyszem miała drugie dno i ułatwiała uzyskanie pomyślnego rezultatu negocjacji. Każde naruszenie zaufania w naszym małżeństwie przynosiło pomyślny skutek naszym badaniom – czy to zwiększając budżet, zasoby, wpływy czy personel. Nie wiem czy Adam wiedział, ale to, że po tak wielu latach bezdzietnego małżeństwa przypadkowo zaszłam z nim w ciążę, sugerować mogło, że być może chciał powstrzymać moją rozwiązłość.
    Z miłości, z zazdrości, a może z troski o naszą reputację której mogłam zaszkodzić? Sama nie wiem. Wiem jednak, że dziecka tego nie chciałam, wciąż nie chcę, a profesor Sanderson skrzywdził mnie bardzo słowami, jakoby to dojrzał wreszcie do rodzicielstwa.
    Nasze zaufanie podupadło, ale przynajmniej teraz – bardzo źle znosząc ciążę w okolicy lat czterdziestu – mogłam spędzać więcej czasu na badaniach, nie będąc tak zdolną do podróży, rajdów konnych, bankietów, kolacji i innego typu zabaw. Znowu zaczęłam integrować testowane przez zespół implanty. I znowu przez chwilę poczułam satysfakcję z wykonywanej pracy.



1959 - Ciąża


Okres mojej ciąży nakładał się na kolejną serię wspólnych sukcesów. Rozwijany od wielu lat implant słuchowy był wciąż jednym z najdroższych wynalazków magimedycyny, jednak okazał się elementem niezwykle skutecznym – integrującym się z ciałami ofiar czarnej magii z niemal stuprocentową skutecznością. Wciąż zastosowanie go było możliwe w grupie wybranych czarodziei, po wykluczeniu pewnych przeciwwskazań i zagrożeń, ale do dziś, do roku 1962 – zabieg integracji rozwiniętej przez nas wersji implantu, zarówno w początkowej (nazwanej “przełomowo tańszą”), jak i w ostatecznej formie – przeżyło prawie czterystu czarodziei; głównie przedstawicieli zamożnych rodzin, ale nie tylko – bo w trakcie zaawansowanej ciąży, kiedy to mój małżonek zajmował się chwilowo utrzymaniem kontaktu ze sponsorami naszych badań – wykonałam łącznie sto implementacji w ramach ogłoszonego przez College programu, losowo wyłaniającego osoby mogące odzyskać słuch bezpłatnie. Sto procent z nich zakończyło się ostatecznym sukcesem, a około dziewięćdziesiąt procent przeżyło zabieg bez żadnych powikłań. 
    Wciąż mieliśmy nad czym pracować, jednak zbliżając się do terminu rozwiązania ciąży – czułam się coraz gorzej i pojawiałam się w pracowniach coraz rzadziej. Ze względu na zagrożenie ciąży, wymuszono wcześniejszy poród – bolesny, nieprzyjemny, ostatecznie kończący się cesarskim cięciem. Zarówno w ciąży jak i w połogu byłam zbyt zajęta – pracą, płaczącym synem czy bolącymi plecami. Zbyt zajęta, by zauważyć emocjonalną nieobecność mojego męża i zbyt zajęta, by zauważyć jego nieobecność na czele zespołu naukowego. Nasz syn – Harry – był dzieckiem grzecznym i niemal bezobsługowym, jednak wciąż ciężkim do pokochania. Byłam matką do macierzyństwa niestworzoną, płaczącą często nad jego kołyską – winiącą się za to, że nie kocham go należycie. 
    Myślę o oddaniu go komuś z rodziny – nie mojej, a męża – ten jednak stanowczo protestuje, dając mi jedynie śladowe ilości wsparcia. Zaczynam nienawidzić człowieka z którym żyję, marnować kilka godzin dziennie na płakaniu, zaniedbując swoją pracę i nasze wspólne życie. Diagnoza depresji poporodowej nie jest dla mnie zaskoczeniem, a ja zatajam ją skrupulatnie i nie pozwalam zauważyć nikomu poza Adamem Sandersonem.
    Kilka miesięcy po narodzinach syna mam jednak więcej powodów do płaczu – informacja o śmierci mojego męża w katastrofie budowlanej dobija mnie bowiem na dobre. Eliksiry uspokajające otrzymane pod pretekstem lepszego zniesienia żałoby pomagają mi poradzić sobie również z emocjami obecnymi ze mną od narodzin Herry’ego Sandersona.



1960 - Wdowieństwo


Gdy trafiam do sali sekcyjnej w której ułożono to, co pozostało z ciała mojego męża, ręce trzęsą mi się do tego stopnia, by obecny w pomieszczeniu koroner podbiegł do mnie i zaciskając palce na zdrętwiałych ramionach, pomógł zająć miejsce siedzące. Gdzieś do dna umysłu docierał płacz zostawionego na korytarzu syna – naszego syna – znajdującego się w wózku i pod opieką znajomej pielęgniarki, która już od wejścia witała mnie niewyraźnym, znaczącym wiele wyrazem twarzy. 
    Nie płaczę, bo wszystkie łzy wypłakać zdążyłam nad macierzyństwem. Dociera do mnie, że mój mąż wcale nie został odnaleziony sam. Dociera do mnie, że trzynaście lat wspólnego życia, dwadzieścia lat pięknej znajomości – pełnej wzlotów i upadków, miłości i złości – umyka mi z palców tylko dlatego, że znalazł się w budynku projektowanym przez wizjonera bez odpowiedniej licencji. Przez artystę, nie inżyniera. Przez matoła, który skazał na śmierć najtęższy umysł jaki znałam. Mojego męża, mentora – moje wieloletnie wsparcie. Ojca mojego jedynego dziecka. Dochodzi do mnie, że umarł zdradzając mnie z kobietą, która nie była nawet magimedyczką. Dochodzi do mnie, że znaleziono u jego boku żonę jednego ze znajomych toksykologów i mam ochotę zwymiotować. Ze stresu, złości, żałości i zdławionego płaczu. Nie chcę identyfikować która część ciała należała do Adama Sandersona, a która do jego młodszej partnerki. Jej mężowi mówię tylko, że niczego nie widział, że ja niczego nie widziałam. Że to tylko przypadek.
    Naprawdę nie chcę znajdować się w tym pomieszczeniu.
    Nie chcę też wyobrażać sobie pracy bez niego. Nie chcę wyobrażać sobie domu bez niego. I chociaż wciąż ciężko mi poczuć miłość do własnego syna, jestem kobietą słowną – dotrzymam więc słowa danego mężowi: zachowam to dziecko i wychowam najlepiej jak mogę. Przekażę mu całą możliwą wiedzę. Pozwolę mu kontynuować nasze dziedzictwo.
    Teraz moje dziedzictwo – tak jak chciałam. Teraz nie musiałam już martwić się tym, że zginę w cieniu mojego męża i mogłam przypisać sobie wszystko to, co znajdę w jego tysiącach stron pozostawionych notatek.
    I pomimo zawiści, zazdrości i zdrad – wcale nie czuję ulgi związanej z jego odejściem. Czuję frustrację i wielki smutek, który wybucha we mnie dopiero w trakcie jego pogrzebu, a potem w trakcie przyjęcia na jego cześć, gdy wszyscy członkowie naszego zespołu naukowego opowiadają o moim mężu jako o stracie nie do opisania, nie do wycenienia. Gdzie wygłosić mowę przybył nawet reprezentant Ministerstwa. Gdzie zjechać mieli się znajomi z całego czarodziejskiego świata - również liczni Akolici. Wszyscy traktują mnie z odpowiednią czułością i wrażliwością – nie pokazując jeszcze, że każdy z nich najchętniej zaczaiłby się na wszystko, co pozostało po moim mężu. 
    Czują, że jako świeżo upieczona matka i wdowa wycofam się z życia naukowego, ale się mylą. Bardzo się mylą.



1959–teraz - Międzynarodowy zespół badawczy


Świadoma jestem poprzeczki jaką ustawił mi mój mąż, jednak moje doświadczenie, ambicje i upór w dążeniu do celu torują mi drogę i zmuszają do prędkiego wzięcia się w garść. Większość mniej doświadczonego zespołu widzi we mnie naturalną zastępczynię Adama Sandersona, zaś ci bardziej doświadczeni bardzo słusznie – konkurentkę na stanowisko przewodniczącej. Zamykam im jednak usta wspierana przez jego pogrążoną w żałobie, a ufającą mi rodzinę, znaczną część sponsorów z którymi wciąż utrzymywałam dobre relacje i licznych, obecnych w Londynie wpływowych Akolitów. Przywództwo nad międzynarodową grupą badawczą przejmuję ledwie miesiąc po symbolicznym, żałobnym zawieszeniu jego działalności. Nosząc na sobie wdowią czerń wracam do gry z nowym zacięciem. Uzbrojona w wiedzę mojego męża, we własne kontakty i upór ustanawiam nowy cel, wielokrotnie rozważany przez profesora Sandersona, a spychany na bok ze względu na braki kadrowe i kurczące się w oczach finanse.
    Wciąż poświęcamy część sił doskonaleniu implantów słuchowych, jednak w obliczu nowych odkryć innych zespołów College’u – swój wzrok zwracamy w kierunku protetyki oczu. Po raz kolejny zwracamy się do ofiar czarnej magii – czcząc wrażliwe podejście Adama do osób odpornych na liczne, znane magimedykom formy leczenia. Ambitna próba odtworzenia połączenia nerwowego w kierunku sztucznej, zaklinanej gałki ocznej to propozycja wizjonerska, ale z właśnie takich słynął mój małżonek. Do zespołu werbuję również zaklinaczy, którzy badać zaczynają fizyczne możliwości realizacji tego pomysłu. 
    Muszę zapracować sobie na odpowiedni szacunek, zauważając, że odejście mojego męża obnaża problem mojego postrzegania – opinii o mnie w części magimedycznego gremium. Owszem – wiele osób zna moje zasługi, ambicje i talent, widząc we mnie osobę może nie tak odkrywczą i wizjonerską jak Adam, ale zdolną do przewodzenia zespołowi badawczemu. Ci bardziej głodni władzy i zasług wciąż mówią o mnie jedynie jako o żonie profesora Sandersona, ale z biegiem lat głosy te cichną, aż wreszcie słowa pozbawione szacunku padają niezwykle rzadko. 
    Wyrabiam sobie coraz lepszą opinię wśród Akolitów i tu przejmując schedę po swoim mężu. 
     A same badania nad uzdrowicielskimi nowinkami trwają nadal i nie są procesem szybkim – po dwóch latach działania znajdujemy się na etapie prototypów – wciąż poznajemy swoje możliwości i to bardzo dobrze. Zarówno mąż, jak i ja wiedzieliśmy zawsze, że wydłużenie procesu w czasie eliminuje ryzyko błędów i w konsekwencji – ludzkiej krzywdy. Co najważniejsze dla mnie - eliminuje również niepotrzebne koszty, a dawne doświadczenia z polowaniem na sponsorów nie pozwalają mi o tym zapomnieć.
      Żałobę zdejmuję dopiero po ponad roku. 
      Dla ludzi takich jak ja nie istnieje jednak wolny czas – rozerwana pomiędzy badaniami naukowymi, zabiegami w Szpitalu i utrzymywaniem kontaktów biznesowych i z innymi Akolitami – nie mam wiele przestrzeni na opiekę nad dzieckiem. Moim synem zajmuje się wynajęta do tego, zaufana kobieta, Niemka Astrid. Z biegiem lat zauważam, że szczątkowa obecność małego Harry’ego nie jest dla mnie karą. Owszem, wciąż czuję, że nie jestem stworzona do macierzyństwa, ale coraz chętniej uwzględniam go w swoim życiu.
      Wybierając się na rekreacyjną przejażdżkę konną, zabieram go ze sobą do stadniny, by jej obsługa mogła posadzić chłopca na plecach kucyka. Część rodziny z którą utrzymuję relację (to niemal tylko rodzina Sandersona – ja sama utrzymuję relacje głównie z jedną siostrzenicą) uczestniczy w jego urodzinach. Częściej zabieram go na spacery i wspólne zakupy – zauważam, że przestaję myśleć o zabawkach dla niego jako o zbędnym wydatku.
      Urządzam mu nawet pokój w miejscu gabinetu mojego męża, chociaż jego notatek nie pozbywam się nigdy. 
      Wciąż są dni, kiedy żałuję jego narodzin, ale powoli godzę się ze swoim losem, wiedząc, że jest istotą noszącą w sobie cząstkę mojego zmarłego ukochanego. Syn uczy mnie większej wrażliwości i podkreśla zdolność poświęcenia się komuś czy czemuś całkowicie – tak jak całkowicie oddać miałam się miłości do nauki, ale i miłości do profesora Sandersona. 
      Jestem więc chirurgiem magicznym, naukowczynią, wdową i matką. Kobietą po czterdziestce, która z biegiem lat wcale nie zmierzała zwolnić.



0
Pozostało PP
mind
0
Pozostało PM
5
0
0
OPCM
Uroki
Czarna magia
5
24
5
Transmutacja
Magia lecznicza
Eliksiry
5
5
5
Siła
Wytrzymałość
Szybkość
Ścieżka I — Magiczne mikstury
Trucizny i antidota
Ścieżka II — Magiczne rośliny
Ziołolecznictwo
Ścieżka VI — Nauka
Znajomość teorii magii
Planowanie i metodologia badań
Innowacje interdyscyplinarne
Statystyka i analiza
Rozwój teorii magii i krytyczne myślenie
Ścieżka VII — Magia uzdrawiania
Anatomia, fizjologia i sekcje zwłok
Pierwsza pomoc
Podstawowa opieka medyczna nad pacjentem
Magiczne protezy i rekonstrukcja
Specjalizacja uzdrowicielska
Ścieżka VIII — Historia i kultura magiczna
Historia cywilizacji
Znajomość obyczajów i etykiety
Ścieżka X — Polityka i prawo
Znajomość prawa i regulacji
Ścieżka XI — Ekonomia i handel
Zarządzanie finansami
Sztuka negocjacji handlowych
Rozpoznawanie wartości przedmiotów dotyczących profesji postaci
Ścieżka XVI — Społeczeństwo i wpływy
Dyplomacja
Odczytywanie emocji i czujność
Urok osobisty
Ścieżka XVIII — Sport
Jeżdziectwo
Pływanie
Ścieżka XX — Poliglotyzm
Znajomość języka: łacina

drzewko

Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
09-14-2025, 16:18

Witamy na forum Serpens!

Mistrz Gry utworzył dla Ciebie osobisty dział, w którym została umieszczona Twoja skrytka bankowa. Udaj się do niego i opublikuj temat z sowią pocztą oraz umieść tam swój prywatny kuferek. Na start otrzymujesz też od nas skromny prezent – znajdziesz go w swoim ekwipunku.

Możesz już rozpocząć zabawę na forum! Zachęcamy, abyś sprawdził, co Ci się przyśniło, rozeznał się w aktualnych wydarzeniach oraz spytał, kto zaczyna.

Odtąd Twoje słowa, decyzje i sojusze mają znaczenie. Uważaj, komu zaufasz — wężowe języki są zdradliwe. Dobrej zabawy!

Karta zaakceptowana przez: Violet Macnair

    Odpowiedz
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
09-16-2025, 09:30

Moira Sanderson

Ekwipunek

pozostałe przedmioty spoza automatycznego ekwipunku

darmowa sowa pocztowa

Historia rozwoju

[22.09.2025] zatwierdzenie karty postaci, +1 magia lecznica [prezent powitalny]
[15.10.2025] Zdobycie trofeum: Pierwszy dzień w Hogwarcie, Weź moje złoto, +40 XP
[03.11.2025] Zdobycie trofeum: Jest Leviosa, nie Leviosaaa, +20 XP
    Odpowiedz
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 13:57 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.