• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > Domostwa > Manchester, Palatium Librae > Pomost
Pomost
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
09-06-2025, 11:54

Pomost
Drewniana przystań wykonana z dębu znajdująca się w na stawie, który rozprzestrzenię się za ogrodami rezydencji. Przy pomoście znajdują się liczne białe łódki, które pozwalają na relaksowanie się na wodach oraz zwiedzanie trzech marmurowych gloriet usytuowanych na różnych krańcach stawu. W środku każdego pawilonu umieszczone są rzeźby jednej trzech gracji – Aglai, Eufrozyny i Talii i od ich imion posiadają swe nazwy. Na stawie spotkać można spotkać liczną roślinność pływającą – lilie wodne, rzęsy wodne czy grążel żółty oraz rodzinę łabędzi, która pozostaje na terenach cały rok.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta

Strony (2): « Wstecz 1 2
Odpowiedz
Odpowiedz
#11
Rafael Crouch
Czarodzieje
Wiek
32
Zawód
Dep. Międzynar. Współpracy Czarodziejów
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
żonaty
Uroki
Czarna Magia
13
0
OPCM
Transmutacja
13
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
5
Siła
Wyt.
Szybkość
10
10
10
Brak karty postaci
10-16-2025, 19:02
Pełnia wyzwalała to, co najgorsze w przemienionych ludziach; zmuszała ich nie do zrzucenia skóry, ale do założenia nowej, wbicia się w ramy narzucone przez mroczną magię; tłumiła bunt i odbierała szansę na to, że cokolwiek można jeszcze kontrolować. Mnie też pełnia w jakimś sensie zmieniała, miesiąc po miesiącu odbierała kolejne strzępki nadziei i obdzierała z pragnień, których żar w sobie podtrzymywałem. W świetle księżyca nie było miejsca na pozory i na udawanie. Można było jedynie stanąć nagim ze swoimi słabościami i bólem, bo żadna z warstw, które przez tyle lat wokół siebie budowałem, nie wytrzymała tego chłodnego spojrzenia z góry. Ani emocjonalny chłód, ani dystans, ani kontrola, którymi próbowałem wypełnić swoje życie.
Naiwnie sądziłem, że udało mi się zapanować nad swoim życiem, a potem... potem los postanowił ze mnie zakpić. Nie wierzyłem w przypadki, w szczęśliwe zrządzenia losu, w tak po prostu bywa. Nie wierzyłem, że mogą przynieść coś dobrego, bo los rzadko bywał łaskawy. Często za to potrafił być ironiczny, kpiąc sobie z ludzkich tęsknot, podsuwając to, czego najbardziej pragniemy, a potem zabierając w następnej chwili. Dla własnego kaprysu, dla własnej zabawy, tylko po to, aby przypomnieć, że to nie człowiek rozdawał karty.
Zawsze myślałem, że to Thobias dźwigał przekleństwo przemiany, oddając życie na łaskę każdej kolejnej pełni, oddając naszą przyjaźń w zamian za moje bezpieczeństwo. A jednak tej nocy to ja czułem, jak coś we mnie się rwie. Czułem jak pękają szwy, którymi przez ostatnie lata zszywałem swoje wspomnienia o nim, o nas, o tym co było między nami. Zastanawiałem się, czy pełnia nie była też moją klątwą, a księżyc upiorem rozbłyskującym na niebie tylko po to, aby mnie dręczyć.
Zamknąłem oczy w bezsensownie dziecięcym marzeniu, by ukryć się przed światem i przed samym sobą, ale zamiast ciemności pod powiekami, tej zbawiennej, ciemnej materii, która chroniła od bólu, zobaczyłem światło. Błyszczące, migające wspomnienie dnia, gdy wszystko się skończyło, a Thobias zniknął, nakładające się na dzisiejszą jawę, gdy rodziło się we mnie coś nowego. Wspomnienia rozdzielające się na dwa końce nici i tylko ja mogłem zdecydować, który z nich chcę złapać.
Wiedziałem, czemu mówię mu to wszystko, czemu się odkrywam, stając się niemal strzelecką tarczą dla śmiertelnych zaklęć obnażenia i szantażu. Przez tyle lat dręczony niepokojem, chaosem, szumem, którym nie mogłem się z nikim podzielić, nikomu zdradzić swojego bólu i nieugaszonego płomienia tęsknoty, nagle trafiłem na kogoś, kto nie tylko słuchał, ale kto był całkowicie o b c y. Nieznajomy, którego nigdy więcej nie zobaczę. Którego imienia nie znam. Który nie zna mojego. Bezpieczna przystań, w której mogłem na moment zacumować i po prostu mówić.
- Więc cokolwiek się wydarzy, to wina losu. - Uśmiechnąłem się blado, nieśmiałym uniesieniem kącika ust rozwiewając na chwilę wszystkie wątpliwości, które atakowały mnie z każdej strony i pytania, na które nie było odpowiedzi. Mój umysł, ten przeklęty instrument logiki, próbował utrzymać równowagę między przeszłością a teraźniejszością, między wspomnieniem a ciałem, które właśnie zaczynało reagować na nowy bodziec, ale czułem z każdą mijającą sekundą, że to walka skazana na porażkę. Podświadomie już wybrałem; podjąłem decyzję, do której musiałem przekonać tylko niepokorny rozsądek, walczący jeszcze ostatkiem nadziei na to, że go mimo wszystko posłucham.
Nie zamierzałem.
Nie zamierzałem rezygnować z tego, co w geście prymitywnej desperacji po prostu sobie wziąłem. Dotyk innego mężczyzny, a jednak znajomy; ciepło inne, ale równie obezwładniające. Nie musiałem wcale trzymać go za ramiona w obawie, że zniknie, ucieknie, rozproszy się w mroku. Wystarczyło ciało wciśnięte w jego ciało, biodra napierające na jego biodra, abym miał pewność, że nic takiego nie nastąpi. Że gra mięśni pod materiałem, drżenie męskich warg dotykających moich, palce zaciskające się na karku i wsuwające we włosy, że to wszystko było moją zasługą. Że mu się podobało.
Jęknąłem w jego usta z całą przyjemną bezwstydnością, której nie było sensu ukrywać, skoro i bez tego nieznajomy czuł moje pragnienie bliskości. Jego obecność była tak wyraźna, tak namacalna, że miałem wrażenie, że każde drgnienie, jakie wyczuwałem i które od niego pochodziło, było nie tyle przenoszone przez powietrze, co w nim zapisane; rząd równych nut tworzących melodię graną wyłącznie w duecie.
Przerwałem pocałunek, aby odpowiedzieć mu na pytanie, które zawisło między nami, zanim wpiłem się w jego usta bez ostrzeżenia, ale nie umiałem wypowiedzieć na głos tego, co mnie dręczyło. Jak mu powiedzieć, że zapomnienie jest bezpieczne, bo nie rodzi konsekwencji? Jak przyznać, ile ryzykowałem w ogóle go dotykając, nie wspominając o pocałunku, który palił mi teraz usta i spopielał ciało? Jak oznajmić, że jego oddech pozostał na mojej skórze niczym ślad farby po palcach Thobiasa i nie było najmniejszej szansy, abym zmył to wrażenie przez kolejne dni? Nie potrafiłem powiedzieć żadnej z tych rzeczy, ale potrafiłem znów złapać go za koszulę, głodny, spragniony, desperacko łaknący, by marzenie stało się rzeczywistością. Wystarczyło, że spojrzałem w jego oczy i przepadłem na nowo, zapominając o ostrożności, ryzyku i niebezpieczeństwie.
Księżyc wiszący nad nami rozdawał światło nierówno, odbijał je jak w kalejdoskopie od naszych oczu; raz jego twarz była znajoma, raz obca, a ja nie wiedziałem, w którą z nich wierzyć. Nie był Thobiasem, ale czy mógłby nim być na ten jeszcze jeden pocałunek? Czy to, co widziałem, było objawieniem czy wieczną karą? Wiedziałem, wiedziałem całym sobą, że powinienem się właśnie teraz cofnąć, ale moje ciało nie znało języka odwrotu. Pragnęło zbliżenia a nie dystansu. Łaknęło dotyku a nie rozdzielających granic. Po tylu latach słuchania moich wygłuszających rozkazów zdawało się wydostawać z ich kajdan.
Drugie zetknięcie było gwałtowne. Ciepło jego ust uderzyło we mnie jak fala, porywając wszystko co znałem w jedno rwące, chaotyczne pragnienie. Fizyczność tej bliskości była przytłaczająca i przerażająca jednocześnie; nie znałem siebie takiego. Nie wiedziałem, że potrafię dać się opanować takiemu prymitywnie brutalnemu głodowi nie tylko dotyku, ale życia. Życia, które tętniło pod moimi palcami, które pulsowało w wargach przygryzanych z desperacji, które tliło się pod jego koszulą, jaką próbowałem nieświadomie rozerwać.
Nie rozpiąć.
Rozerwać.
Przycisnąłem go do barierek, drewno zaskrzypiało, echo odbiło się od wody. Wszystko we mnie pulsowało jednym rytmem: oddech, serce, wstyd. Nie całowałem go tak po prostu, ale uciekałem. Znikałem we mgle, która skrywała żałobę i wspomnienia, smutek i ból. Odbijałem od swojej bezpiecznej przystani, którą się dla mnie stał, w stronę własnego Avalonu. Czy właśnie tak zaczynała się zdrada? Od momentu, w którym pozwalasz sobie chcieć być wolnym? Ale jeśli to była zdrada, to jak nazwać życie, które od tylu lat polegało na umieraniu po kawałku, w imię wierności cieniowi? A jednak, mimo całego napięcia, mimo rozedrgania, mimo głodu, który zaczynał być niemal fizycznym bólem, coś we mnie wciąż się wahało. Coś szeptało łagodnie i czule, że nie umiałbym wyrzec się swojej przeszłości i zapomnieć o niej nawet dla egoistycznego pragnienia szczęścia.
Oderwałem się gwałtownie, cofnąłem o krok, potem drugi, jeszcze jeden, aż potknąłem się o własną stopę i niemal upadłem. Odetchnąłem ciężko, łapiąc z trudem równowagę; tę fizyczną, bo psychiczna wciąż szalała chaosem w mojej głowie. Jego smak nadal pozostawał na moich ustach; uczucie szaleńczo przyjemne i ogłuszające jednocześnie.
- Powinieneś... stąd... iść... - wyszeptałem z trudem; wyszeptałem z przekonaniem, że sam nie jestem w stanie zrobić już choćby jednego kroku.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#12
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
10-18-2025, 22:53
Morty nie mógł uwolnić się od wrażenie, że dzisiaj księżyc świeci wyjątkowo jasno, a jego blask roztaczał nad nimi cień wspomnień, które nie zdołały wyblaknąć.
Był taki czas, kiedy wmawiał sobie, że wszystko się ułoży. Powtarzał sobie, że to kwestia czasu. Mówił nie martw się, do wesela się zagoi. Powstrzymywał się na duchu naiwnym nie przejmuj się, to nic. Rany się zabliźnią. Ból zniknie. Wspomnienia przeminą, a w ich miejsce pojawią się nowe, które zastąpią stare.
Teraz, nie cierpiąc na brak na poczucie humoru, wyśmiewał swoją naiwność. Były chwil, gdy był kłębkiem nerwów. Miał ochotę krzyczeć, ale głos dławił w krtani. Miał ochotę wyrywać sobie włosy z głowy, ale nie chciał, by więcej bolało. Miał ochotę zanurzyć się w zimnym objęciach Tamizy i sprawdzić, jak długo wytrzyma bez oddechu.
Wspomnienia nadal w nim tkwiły i czyniły z niego zakładnika własnych słabości. Sprawiały, że czasem rozpadał się na atomy i nie miał siły, by zwlec się nazajutrz z łózka. Poddawał się im wtedy. Machał im białą flagą. Wszystko w nim krzyczało: Tu jestem. Jasne, zabicie we mnie wszystko; człowieczeństwo, poczucie własnej wartości. Wtedy też odżywały w nim dawne leki, skrawane pod skórą naciągnięta na stelaż kości. Czuł je podczas takich porankach wyraźnie, namacalnie; jakby stały obok i oblepiały każdy skrawek skóry, jednocześnie przytłaczając.
Czasem miał wrażenie, że podążała za nim śmierć i zabierała wszystko, co kochał. Zaprzyjaźniła go z żalem, smutkiem, ale przez długi czas nie pozwoliła mu na oswojenie się z samotnością, która niegdyś przyległa do niego jak druga skóra. Słyszał ją w każdym swoim tęsknym westchnieniu. Wydawało mu się, ze jego serce - pełne żalu, poczucie krzywdy - biło coraz słabiej. Było poszarpane jak roztrzaskana na milion kawałków dusza.
Pamiętał swojego akrobatą. Długo uciekał. I nie wiedział przed czym. Przed tym, co cienie malowały nad ścianie? Przez ciepłem, które ogrzewało jego ciało, gdy z nim był? Przed szczęściem, która było na wyciagnięcie ręki? Przed nim? Przed wszystkim? Przed samym sobą?
Myślał, że będzie łatwiej, gdy wyzna mu co do niego czuje. Myślał, że będzie łatwiej, kiedy złączy ich usta w pocałunku. Myślał, że będzie łatwiej, gdy zatrzyma go przy sobie. I jednocześnie wiedział, choć był wszystkim, co chciał chronić, zepsucie w końcu do niego przylegnie, wślizgnie sie głęboko pod skórę, zainfekuje komórki i kości. Jego myśli, serce, dusze. A ciche, smętne zawodzenie, jakie słyszał we własnej głowie - proszę, nie odchodź, bądź przy mnie, zostań - wreszcie ucichną, zagłuszone zawodzeniem organu wybijającego żałobny rytm w sercu.
Nie przyzwyczaj się, nie możesz, powtarzał sobie na okrągło, ale na to było za późno. Emocjonalne przywiązanie oblepiło go jak brud grzechów, jakich się dopuścił. Potem stało się, co nieuchronne - akrobata umarł, a Dunham przez długie czas był jak pusta skorupa. Wszystkie emocje tężące pod sercem okazały się kłamstwem, cała nadzieja iluzją, wiara pustą przestrzenią między żebrami. Czuł się tak, jakby całe szczęście, jakie w nim tkwiło, w jednej chwili wparowało, jak by było niczym więcej jak pustym, popękanym naczyniem. Jakby miłość nie była niczym więcej jak synonimem bólu.
Całował wiele ust, podążał wiele ciał, by odkryć, że żaden dotyk, żadna westchnienie, żaden pocałunek zamknięty w teraźniejszości, nie doprowadzi do rozliczenia się z przeszłością. Nie, gdy stanowiła integralną część życia. Zawsze będzie, nigdy nie zniknie, a mrzonki o tym, by ją porzucić i o niej zapomnieć były tylko płomiennymi nadziejami uciekającymi raz z nadchodzącym świtem. Moze dlatego od od zawsze wolał zachody słońca. Lubił momenty, kiedy dzień przechodzi w noc; kiedy słońce stykało się z linią horyzontu i pozostało po sobie różne odcienie czerwieni rozlewające się na niebie; lubił,kiedy na fasady budynków wydłużają się cienie, chociaż obecnie, kiedy nawiedzały go szepty, zaczął dokuczać mu irracjonalny lęk, że ich groteskowe palce zakleszczą się na jego szyi i wyduszą z jego płuc ostatni haust nabranego w pośpiechu powietrza.
Teraz nie obchodziła go przeszłość. Zniknęła pod naporem teraźniejszości; przeczucia, że był tam, gdzie powinien być – nad stawem, na pomoście, w towarzystwie mężczyzny, który był jego kolejnym pragnieniem, kolejną zachcianką, kolejnym miłym wspomnieniem, które chciał uwiecznić na kliszy pamięci – nie po to, by go później szantażować, a po to, by rozkoszować się ujmującą chwilą zapomnienia.
– Lub jego zasługa – mruknął cicho, bo sam był daleki od tego, by obwiniać za cokolwiek los, a już zwłaszcza za to, że obcy mężczyzna lgnął do niego, jak ćma do światła, jakby chciał spłonąć w żarze pragnienia, którego współdzielili. I od którego żaden z nich nie chciał się uwolnić.
Teraźniejszość była bezpieczną przestrzenia, która otuliła ich obu miękkością powietrza i chłodem delikatnej bryzy znad tafli wody. Świadectwem tego był pierwszy pocałunek łączący ich wargi, a potem kolejny. Zbyt chętnie gubił oddech w jego usta. Zbyt chętnie tonął w jego spojrzeniu. I zbyt chętnie drżał pod jego dotykiem. Nie myślał o niczym innym, jak o tym, ile przyjemności mu to sprawiało i jak pragnął, by ciepłe dłonie zbadały każdy segment jego skóry, kreśląc pod palcami mapę rozgrzanego ciała. Chciał chłonąć jego ciepło, rozpaść się w jego ramionach.
Gdzieś w tle szemrała woda, cicho rozbijała się o brzeg, mieszała się z nieregularnym rytmem ich oddechów. Ruchy Moritego były powolne, jakby chciał przedłużyć tę noc o całą wieczność. Czuł, jak w miarę, gdy ich ciała splatały się we wspólnym pragnieniu, napięcie powoli ustępowało miejscu czemuś innemu, czemuś co tkwiło pomiędzy słodyczą a tęsknotą, między rzeczywistością a snem. Skupił się tylko na tym - na dotyku skóry i smaku ust, na pocałunkach, które miękko osiadały na wargach; czuł się tak, jakby odnalazł zapomnianą melodii, której nuty poznaje się jedynie sercem.
Bezwstydnie rozkoszny jęk przyjął z rozrzewnieniem; było namacalną potrzebą bliskości, którą mężczyzna emanował i tym, co Mortimer chciał mu dać. W chwili, w której zryw namiętności, pulsując ogniem w żyłach, stawał się bardziej nachalny i zachłanny, nie protestował. Uległ mu, całując go z pasją, jakby nie mógł rozstać się z miękkością jego warg.
Gdy oparł niemal cały ciężar ciała o balustradę, która zatrzeszczała pod tym naporem, liczyło się tylko pragnienie, które już chwile temu wymknęło się spod kontroli. Staw odbijał ich sylwetki jak lustro, zniekształcając kontury, mieszając je ze światłem księżyca, które rozlewało się srebrem po powierzchni wody. Każdy kolejny pocałunek był bardziej zachłanny, intensywniejszy, a palce Mortimera zacisnęły się na ramionach mężczyzny, szukając w nim oparcia, bo miał wrażenie, ze zaraz grunt osunie mu się spod nóg.
I zachwiał sie, szukając podpory w barierce, gdy nieznajomy, przytomniejąc, odsunął się raportowanie, jakby niewidzialne nici łączące go z przeszłością, ciągnęły go w głąb samotności, pozostawiając po siebie niedosyt i niegasnące pragnienie. Dunham podniósł na niego wzrok. W pierwszej chwili na talerzu jego spojrzenia odbijało się niezrozumienie, lecz zniknęło po tym, jak dostrzegł, że nieznajomy z trudem łapie równowagę.
Odmawiał sobie przyjemności. Dlaczego? W imię przeszłości, która odeszła?
Nie zapytawszy, podszedł ku niemu, łapiąc w palce materiał jego rękawa.
- Rzadko robię co powinienem - sięgnął ustami jego ucha, muskając swoim oddechem skrawka skóry tuż pod nim. – Ale tym razem pozwolę sobie na wyjątek.
Głód, który dostrzegł w jego spojrzeniu, nie mógł być udawany. Zupełnie jak żarliwość, z jaką go całował. Zostanie z nim na dłużej niż ta jedna wykradziona bezsenna noc? Chciał wierzyć, ze tak. I chciał się przekonać, czy to prawda.
– Do zobaczenia w Hogwarcie.
Pojawisz się tam?, mówiło jego spojrzenia, gdy zerknął mu prosto w oczy, a potem, w ramach pożegnania, na ułamki sekund zetknął wargi z kącikiem jego ust. Nie czekał jednak na odpowiedź, lecz wiedział, że ta niewiedza będzie nową prześladowczynią często bywającą w jego myślach.
Nie rzucając mu choćby jednego tęsknego spojrzenie, chociaż walczył sam ze sobą, by tego nie uczynić, odszedł w kierunku posiadłości Crouchów, pewny, że smak jego ust, jak i dotyk jego dłoni na długo z nim pozostanie. Zapewne, aż do ich kolejnego spotkania.
A może jeszcze dłużej?
Los bywał przewrotnie okrutny.

zt2
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#13
Nylah Black
Czarodzieje
It's only illegal if I get caught.
Wiek
24
Zawód
Śpiewaczka operowa i łamaczka klątw
Genetyka
Czystość krwi
potomkini wili
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
9
0
OPCM
Transmutacja
15
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
3
8
Siła
Wyt.
Szybkość
5
9
5
Brak karty postaci
11-09-2025, 18:23
5 kwietnia 1962

Świat się nie skończył. Ani nie zatrząsł się w posadach ani w zasadzie nie zareagował w żaden inny sposób, może co najwyżej kilka osób zacznie bardziej pilnować własnego bezpieczeństwa. W jakiś sposób Nylah ten fakt w ogóle nie dziwił, bo w trakcie wypadków różnego typu potrafiło zginąć bardzo wiele osób i za specjalnie nikt nie robił afery. Ona też nie robiła afery. Zwyczajnie zanurzyła się w pracę, pozwoliła jej się pochłonąć i tylko nocne mary jasno pokazywały, jak tamte wydarzenia na nią wpłynęły. Kolejna nieprzespana noc była za nią, nawet jeśli na twarzy nie sposób było tego dostrzec. Nie było podkrążonych oczu, ani nienaturalnej bladości. Był jedynie cień czający się na dnie oczu, ale ten było za łatwo wytłumaczyć najnowszym projektem, zagadką, którą chciała rozwiązać.
I właśnie ta zagadka przywiała ją do domostwa Crouchów, do najstarszego kuzyna. Kierunek zawodowy wybrany przez Zachariasa w pewnym stopniu pokrywał się z jej własnymi zainteresowaniami, a poza tym miał kilka bardzo intrygujących ksiąg. Prościej było uderzyć do Zacha niż szukać ich w bibliotekach, a poza tym zwyczajnie lubiła dyskusje z kuzynem. Jedna rzecz, że całkiem lubiła go denerwować, pewnie dlatego, że Crouch przejawiał spokój i cierpliwość skały, inna sprawa natomiast, że cokolwiek by mu nie powiedziała, to zawsze zostawało między nimi. Bez względu na wszystko, Zach milczał jak grób. Dlatego tak dobrze jej się z nim rozmawiało.
Kwiecień przynosił pierwsze cieplejsze chwile, takie, których nie mogła zastąpić przydomowa szklarnia. A ponieważ przy okazji chciała porozmawiać w ciszy, bez nikogo nad głową, pomost nad jeziorem wydawał się być doskonałym miejscem na spotkanie. Podróż świstoklikiem z Londynu do Manchesteru zajmowała jedynie chwilę, nie było więc też ryzyka, że wprosi się do kuzynów na zbyt długo. Pokierowana przez domowego skrzata stanęła na pomoście, wpatrując się w taflę wody. Czuła, jak pierwszy raz od dłuższego czasu stres ją opuszczał, a delikatny zapach wody orzeźwiał po przeszukaniu niezbyt używanego poddasza na Grimmauld Place 12.
Zsunęła z dłoni rękawiczki, kładąc je na balustradzie pomostu. Przez chwilę jeszcze rozkloszowała się ciszą i spokojem, zanim lekki plusk dał jej znać, że Zach pojawił się przy pomoście. Odwróciła się w jego stronę, z ciepłym, choć dość szerokim uśmiechem widocznym na twarzy.
- Zach! Jak miło cię widzieć. - rzadko kiedy używała pełnego imienia kuzyna, chyba że na jakichś bardzo oficjalnych uroczystościach. Na szczęście teraz takiej nie było, Nylah nie miała za dużej ochoty na oficjalne wydarzenia. Przytuliła wylewnie mężczyznę, choć nie na tyle, by było to niezręczne i ukryła dłonie w kieszeniach długiego, butelkowo zielonego płaszczu. Spod jego końca obszytego futerkiem widać było kawałek długiej, brązowej spódnicy.
- Wybacz, że tak z dnia na dzień praktycznie się zapowiedziałam. Mam nadzieję, że nie oderwałam cię od pracy i nie przeszkadzam ci za bardzo? - w jej głosie zabrzmiała delikatna troska. Były jakieś granice, do których mogła się posunąć w zawracaniu komukolwiek głowy. Musiała też przyznać sama przed sobą, że po prostu się stęskniła za kuzynem. Nawet, jeśli różnica wieku między nimi była naprawdę spora.
I am the voice in the wind and the pouring rain
I am the voice of your hunger and pain
I am the voice
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek
Strony (2): « Wstecz 1 2


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 16:03 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.