• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Organizacja > Akta postaci > Zaakceptowane > Czarodzieje > Lucinda Macnair
Lucinda Macnair
Obrazek postaci
Dusza
Personalia rodziców
Stephen Selwyn & Marianne Selwyn (Nott)
Aspiracje
zostawić coś po sobie, wybaczyć, mieć swoje miejsce
Amortencja
delikatna woń dymu z ogniska, zapach starego pergaminu, spalona szałwia
Różdżka
11 i ¾ cala, włókno smoczego serca, cedr, giętka
Hobby, pasje
badanie magicznych artefaktów, starożytne języki, wyprawy do zapomnianych miejsc
Bogin
trumna, w której leży jej syn
Umysł
Data urodzenia
13 maja 1934
Miejsce urodzenia
Somerset
Miejsce zamieszkania
Przeklęta Warownia, Suffolk
Język ojczysty
angielski
Genetyka
Czarownica
Ukończona szkoła
Hogwart
Zawód
łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Czystość krwi
Błękitna krew
Status majątkowy
Pełna sakiewka
Ciało
28
168
58
Wiek
Wzrost
Waga
zielony
blond
Kolor oczu
Kolor włosów
Budowa ciała
Lucinda ma dość drobną sylwetkę, choć nie można powiedzieć, że jest krucha. Jej ramiona są delikatnie zaokrąglone, talia wyraźna, a biodra lekko szersze - nie ukrywa tego, ale i nie nosi jak zbroi. Lata treningów zostawiły ślad w delikatnie zarysowanych mięśniach ramion i nóg.
Znaki szczególne
blizny na nadgarstkach, które są skutkiem wieloletniego kontaktu z klątwami, blizna pod prawym żebrem, szeroka blizna na udzie, ukryta za uchem runa. Tatuaż na lewym przedramieniu związany z przynależnością do Śmierciożerców.
Preferowany ubiór
proste ołówkowe sukienki, płaszcze z lekko poszerzanymi ramionami, ołówkowe spódnice, wygodna szata z dopasowanymi spodniami podczas wypraw, stonowane kolory
Zajęty wizerunek
Elizabeth Olsen
Obrazek postaci
Wierzyłem zawsze w światła moc,
Władnącą nad mrokami,
A przecież nieraz wiarę tę
Gorzkimi zlewam łzami.
I wstaje z morza gorzkich łez
Zjawisko wnet olbrzymie,
Nachyla ku mnie smutną twarz,
A Rozpacz mu na imię.


Czasem zastanawiała się, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę.



Niektóre wspomnienia w jej głowie były bardzo wyraźne, jakby ktoś odcisnął je żarem na skórze, a inne rozmywały się jak atrament pod wpływem deszczu. Posiadłość, skrzypiące podłogi, zapach pergaminu i kadzideł, głos matki, który rzadko zwracał się bezpośrednio do niej, wspomnienie ojca bardziej obecne w listach niż w życiu. Miała przecież wszystko, co potrzebne, by być idealną. Przez długi czas właśnie tego od niej oczekiwano -  żeby była idealna. Niewidzialna w swojej poprawności. Nieprzeszkadzająca. Zawsze punktualna. Zawsze uprzejma. Dziewczynka, która wchodziła do salonu z książką na głowie i grzecznie znikała, zanim rozmowy przy stole zaczęły dotyczyć spraw poważnych.

Ale w niej od zawsze coś zgrzytało. Coś nie pasowało do tych marmurów, tych salonów, tej herbaty z mlekiem i wielkich nazwisk. Czasem nocami otwierała okno, wdychała chłodne powietrze i wyobrażała sobie świat, który nie znał jej nazwiska. Taki, w którym nie musiała być niczyim cieniem. Taki, w którym nie była córką Selwynów, tylko kimś, kto sam decyduje, dokąd pójdzie. Kimś, kto nie pyta o pozwolenie.



1934 - narodziny

Lucinda Margaret Selwyn. Trzecie i zarazem ostatnie dziecko swoich dumnych rodziców. Chluba rodu Selwyn – nazwiska znanego z nieskazitelnych manier, idealnie skrojonych wizerunków i powściągliwości. Tak o niej mówili używając przy tym tonu, którym opowiada się o starej butelce wina lub dobrze utrzymanym portrecie rodowym.



Była tą nieplanowaną, choć nigdy nie powiedziano tego wprost. Wszyscy zdawali się po prostu to wiedzieć. Wychowywała się w przestronnej, chłodnej posiadłości, pod czujnym okiem opiekunek, guwernantek i przyzwoitek. Tych samych, które miały w zwyczaju przy każdej pomyłce przypominać jej, że nosi nazwisko, które zobowiązuje.

Ku zdziwieniu wszystkich a najbardziej starszego rodzeństwa, rodzice również brali udział w jej wychowaniu. Nie było to jednak ciepło. Raczej zainteresowanie oparte na obowiązku, może nawet na poczuciu winy, które z wiekiem wślizguje się między człowieka a jego sumienie. Nie rzucili wszystkiego - nie byli tacy. Ale przez chwilę wydawali się być blisko. To wystarczyło, by Lucinda nauczyła się ufać złudzeniom.

Prawdę mówiąc, nie mogła narzekać na brak uwagi. Tyle że była to uwaga przefiltrowana przez oczekiwania. Od najmłodszych lat traktowano ją jak coś do wypolerowania. Krok, ton głosu, spojrzenie, myśl. Uczono ją mówić z klasą, oddychać z umiarem i milczeć, kiedy tego wymagano.

Wciąż pamięta, jak trzymała książkę na głowie, stąpając przez korytarz jak baletnica w szerokiej sukni, choć miała zaledwie pięć lat. Żeby się nie garbić, żeby wyglądać dobrze - nawet, jeśli nie było komu tego oglądać.

Przez pewien czas myślała, że to wyróżnienie. Ta uwaga, ten rygor, te wszystkie lekcje dobrych manier i próby wydobycia z niej „czegoś więcej”. Wierzyła, że to znaczy, że jest ważna. Nikt nie powiedział jej, że bycie ważną w tym domu oznaczało raczej bycie użyteczną. Zdatną do pokazania. Cichą, ale reprezentacyjną. Zdolną, ale niezbyt próżną.

Czasem nawet czuła się dumna. Że zna tytuły obrazów w salonie. Że potrafi mówić płynnie po francusku. Że potrafi grać na fortepianie. Czasem.

Miała osiem lat, kiedy nadeszła zmiana. Nie rozumiała z tego zbyt wiele, ale nawet dziecko potrafi poczuć, kiedy świat zaczyna się zmieniać. Kiedy spojrzenia dorosłych robią się cięższe, a korespondencja trafia do domu częściej niż zazwyczaj. Wiedziała, że dzieje się coś ważnego. Że gdzieś w dalekim kraju dwóch wielkich czarodziejów stanęło naprzeciw siebie. Jeden z nich nazywał się Dumbledore. Drugi - Grindelwald. Nazwiska brzmiały jak zaklęcia, których jeszcze nie wolno było jej wypowiadać.

Wtedy nikt nie tłumaczył dzieciom, czym jest wojna. Ani ta mugolska, ani ta magiczna. Nie pytano ich o zdanie. Nie pozwalano im rozumieć. Lucinda nie była głupia. Zauważyła, że guwernantki przestały mówić o przyszłości z tym samym entuzjazmem. Że w bibliotece pewne księgi zniknęły z półek. Że ojciec wracał później, a matka przy kolacji była bardziej nieobecna niż zazwyczaj. A raz, późnym wieczorem, usłyszała stłumione słowo: Nurmengard.


1942 - magia

Jej magia pojawiła się w tym samym roku. Drzwi zatrzasnęły się za nią bez dotyku, bez choćby delikatnego podmuchu wiatru. Nie było to nic wielkiego. Nie krzyknęła, nie ucieszyła się. Wszyscy potraktowali to jak coś, co musiało się wydarzyć. Jak kolejne oczko odhaczone w liście oczekiwań.

Z początku to wystarczało. Nie kwestionowała niczego. Była dokładnie taka, jaką chciano. Może właśnie dlatego starsza siostra patrzyła na nią z takim chłodem. Nigdy nie powiedziała tego wprost, ale Lucinda czuła to w każdym spojrzeniu, w każdym pominiętym słowie. Jakby sama jej obecność była czymś niewygodnym. Próbowała zrozumieć. Próbowała podejść bliżej, rozmawiać, zaczepić, ale z każdym kolejnym powrotem siostry z Hogwartu, dystans między nimi robił się coraz większy. W końcu przestała próbować. Zrozumiała, że niektórzy ludzie po prostu nie chcą jej w swoim świecie.

Kiedy skończyła jedenaście lat, przyszedł długo wyczekiwany list z Hogwartu. Nie było w tym zaskoczenia, a raczej radość, że w końcu nadszedł. Słyszała o tej szkole przez całe swoje dzieciństwo. W listach. W rozmowach przy kominku. W tonie głosu ojca, kiedy wspominał własne lata w Zamku.


1945 - początek szkoły

Tiara Przydziału nie wahała się ani chwili. Ravenclaw. Nie miało to dla niej większego znaczenia, ale gdy usłyszała, że nie trafi do tego samego domu, co jej siostra, poczuła coś w rodzaju ulgi. Być może pierwszy raz od dawna coś naprawdę należało tylko do niej. W nowych miejscach odnajdywała się szybko. Uprzejma. Zorganizowana. Ambitna. Lubiła mieć zajęte ręce, uporządkowane myśli i cel, do którego można zmierzać. Hogwart pochłonął ją całkowicie. Już na drugim roku znała Zamek niemal na pamięć. Każde przejście, każdy zakamarek, każde okno z lepszym widokiem na Błonia. Uczyła się dobrze. Zawsze punktualna. Zawsze przygotowana.

Najlepiej odnajdowała się w przedmiotach, które wymagały cierpliwości i uważności. Historia Magii, Starożytne Runy, Zaklęcia. To właśnie tam czuła się pewnie. Nie chodziło wyłącznie o łatwość przyswajania wiedzy. Selwyn miała w sobie trochę kolekcjonerskiego zacięcia. Lubiła, kiedy rzeczy miały warstwy. Kiedy symbol znaczył więcej niż to, co widoczne na pierwszy rzut oka. Historia Magii nie była dla niej nudną wyliczanką dat, lecz próbą zrozumienia, jak przeszłość wpływa na teraźniejszość. Tak naprawdę to dobrze czuła się w przeszłości. W rzeczach, które już się wydarzyły, które można było przeanalizować i poukładać. Runy fascynowały ją swoją precyzją. Każdy znak, każde przesunięcie linii miało znaczenie. Błąd nie był tylko błędem, a innym słowem, inną intencją, inną mocą. Uczyły pokory. Milczenia. I odpowiedzialności za każde wypowiedziane słowo. Zaklęcia z kolei były dla niej sposobem porządkowania świata. Lubiła ich strukturę, konkretność, zależność między ruchem, głosem i myślą. Wszystko musiało zagrać. Każdy element miał swoje miejsce. W tym również była jakaś ulga.

Miała w sobie jednak talent do chaosu. Nie tego gwałtownego, krzykliwego, raczej cichego, przemyślanego, ukrytego pod warstwą dobrego wychowania. Lubiła, gdy wiedza miała strukturę, gdy wszystko miało swój porządek, ale nie miała w sobie ślepej potrzeby podporządkowania. Zasady były dla niej raczej drogowskazem niż granicą. Czasem lubiła je lekko naruszyć. Szwendać się nocą po zamku, wsłuchując się w ciszę korytarzy, których nie powinna przekraczać. Zaglądać tam, gdzie „nie wypada”. Robić rzeczy, których oficjalnie by się po niej nie spodziewano, ale tak, by nikt nie mógł jej niczego zarzucić. Z precyzją. W białych rękawiczkach. Jakby testowała, na ile wolności może sobie pozwolić, nie wywołując przy tym żadnego hałasu.


1949 - poznanie Vincenta

To właśnie wtedy poznała Vincenta.

On był prefektem. Odpowiedzialnym, sumiennym, widział więcej, niżeli zdradzał w słowach. Przyłapał ją na gorącym uczynku, gdy skradała się korytarzem z latarnią zawiniętą w szalik, żeby nie rzucać za dużo światła. Próbowała go przekonać, żeby jej odpuścił. Rozmawiała z nim spokojnie, z wdziękiem, jak przystało na dobrze wychowaną pannę, która akurat przypadkiem znalazła się tam, gdzie nie powinna. Ale ten był nieugięty. Prefekt z zasadami. Nie uległ urokowi, nie dał się przekonać, a następnego dnia czekała ją kara. Rzeczy nieprzystające szlachciance, ale już całkiem na miejscu dla niesfornej uczennicy z ciągotami do przekraczania granic.

Nie polubili się od razu. Ich rozmowy były z początku chłodne, rzeczowe, nasycone wzajemnym dystansem, ale z czasem coś się zmieniło. Może przez to, że potrafili się nawzajem zaskoczyć. A może dlatego, że żadne z nich nie grało w te oczywiste, szkolne gry.

Zostali przyjaciółmi. Prawdziwymi. Takimi, którzy potrafią siedzieć razem w milczeniu i nie potrzebować słów. Zaufali sobie - po cichu, powoli, bez fanfar.

I tak zostało. Na dłużej.

Do domu wracała tylko na wakacje i święta. Hogwart był dla niej miejscem wyjątkowym - bezpiecznym, pełnym pasji i ciszy. Ale tęskniła. Za domem. Za zapachem kwiatów w ogrodzie, za stukiem obcasów matki na marmurze i herbatą parzoną przez tę samą skrzatkę od zawsze. Tęskniła za rodziną i choć nigdy nie potrafiła tego powiedzieć głośno, miała nadzieję, że ta tęsknota w końcu coś zmieni. Że sprawi, iż ktoś naprawdę za nią zatęskni. Że może tym razem, kiedy wróci, bliskość będzie czymś więcej niż tylko wyuczonym gestem.

Jednego roku, tuż po zakończeniu szóstej klasy rodzice postanowili odesłać ją na lato do krewnych we Francji. Nie była zachwycona w końcu miał być to czas dla rodziny. Ciężko było jej zrozumieć decyzje bliskich w tym jej najlepszego przyjaciela, którego wyjazd odżałowała na swój własny sposób.

Wioska, do której trafiła, była niewielka, spokojna i otoczona winnicami. Gościła u starszego wuja ze strony matki – ekscentrycznego, emerytowanego badacza. To właśnie dzięki niemu poznała kogoś, kto na zawsze zmienił sposób, w jaki postrzegała świat.


1949 - pierwsza fascynacja

Łamacz Klątw. Wysoki, milczący, z twarzą pooraną bliznami po ostrzu i ogniu. Był przyjacielem wuja, przyjechał w odwiedziny, a może po coś więcej - Lucinda nigdy nie zapytała. Z zapartym tchem słuchała jego historii: o przeklętych przedmiotach, starożytnych ruinach i miejscach, do których nie zapuszczali się nawet najodważniejsi magowie. Opowiadał bez przesady. Jakby każde słowo ważyło dokładnie tyle, ile powinno. Jakby każda przygoda niosła w sobie równie wielką cenę, co fascynację.

Słuchała i już wiedziała. Wiedziała, że to coś w niej porusza. Że chce więcej. Wtedy jeszcze nie nazywała tego marzeniem. Nie umiała. Ale gdzieś głęboko zaczęło kiełkować pragnienie - odmienne, niepokorne, niewypowiedziane.

Wróciła do Hogwartu zupełnie inna. Zaczęła czytać. Dużo. Wszystko, co wpadło jej w ręce. Zamieniała książki przy kolacji, przemycała pergaminy na zajęcia. Wyobrażała sobie siebie w tych wszystkich miejscach. W ruinach. W tropikach. Wśród starożytnych klątw. Z sercem bijącym z podniecenia, a nie z lęku. Chciała tej adrenaliny, tej wolności, ale przez długi czas nie wierzyła, że naprawdę może. W głowie wciąż miała obraz swojej siostry - idealnej, dystyngowanej, pięknej. Siostry, która nigdy nie ubrudziłaby sobie rąk.


1951 - koniec szkoły

Po Hogwarcie na krótko wróciła do domu. By odpocząć i się zastanowić, a może po prostu dać sobie trochę czasu, zanim znów zrobi coś, co nie mieściło się w oczekiwaniach. Zaczęła reprezentować rodzinę na wydarzeniach, zwiedzać kraje, które wcześniej znała tylko z map. Organizowała bale. Nosiła suknie. Życie stało się lekkie. Niemal przyjemne. Ojciec szukał dla niej kandydata na męża. Nie protestowała w końcu taka była kolej rzeczy.


1952 - strata narzeczonego

Spotykała się przez pewien czas z jednym z Prewettów, który był opiekunem smoków. Czuły i spokojny. Nie kochała go, ale potrafiła sobie wyobrazić życie u jego boku. A potem zginął. W górach, gdzieś daleko, z całą swoją ekspedycją. Długo nie potrafiła się z tego otrząsnąć. Nie dlatego, że serce jej pękło, ale dlatego, że po raz pierwszy zobaczyła, jak łatwo wszystko może się skończyć. Jak szybko można zniknąć. Rodzice zapoznali ją z kolejnym kandydatem. I znów zaczęły się wizyty. Rozmowy. Suknie. Do ślubu nie doszło. Nie była pewna dlaczego. Ojciec powtarzał tylko: „pięknem przymierza jest to, że tworzone jest naturalnie”. Ale Lucinda wiedziała swoje. Selwynowie zawsze szukali najlepszych okazji.

Wtedy zaczęła sobie przypominać. O wszystkim. O łamaczu klątw, o wyprawach, o adrenalinie, której tak bardzo jej brakowało. O tym, że przecież mogła, że jedyne, co musi zrobić to powiedzieć rodzicom prawdę.

Nie było jej łatwo. To, o czym marzyła, nie było przeznaczone dla niej. Nie dla dobrze wychowanej damy. Nie dla córki szlacheckiego rodu. To była praca dla mężczyzn. Dla silnych. Dla zdrowych. Dla takich, którzy nie mieli nic do stracenia. Ona miała wszystko. I jednocześnie nic. A rodzice? Gdyby tylko dowiedzieli się, co planuje…

Nie musiała się nawet zastanawiać, ich mina powiedziałaby wszystko. Wiedziała, że patrzyliby na to jak na kaprys, coś chwilowego, nieprzemyślanego, w najlepszym wypadku po prostu głupiego. Chciała to przed nimi ukryć, ale równie dobrze mogła próbować zatrzymać wodę w dłoniach - coś by zostało, ale reszta przeciekłaby między palcami. Choć byli mistrzami w kłamstwach, to z równą łatwością potrafili się w nich zakopać.

Wybuchł zamęt. Kłótnie. Krzyki. Milczenie, które bolało bardziej niż wszystko inne. Wtedy - jak na dobrą córkę przystało powinna była odpuścić. Nie zrobiła tego. Ojciec patrzył na nią z tą mieszaniną zawodu i zimnej dezaprobaty. Matka… obawiała się najgorszego, jakby widziała przed sobą katastrofę, której nie potrafiła zatrzymać. Blondynka miała wrażenie, że właśnie wtedy stała się największym rozczarowaniem rodu. A przecież nie chciała nic złego. Tylko odrobiny wolności. Tylko prawa do tego, by zrobić coś… po swojemu.

Zapewnienia, że nigdy nie przyniosłaby rodzinie wstydu, trafiały w próżnię. Każdego ranka zaczynali wszystko od nowa. Ojciec wymuszał posłuszeństwo, ona ulegała. Wieczorem znów walczyli. W końcu matka, ta sama, która przez lata milczała z lojalności do męża powiedziała: „Dość.” I wysłuchała jej.

Lucinda opowiadała o tym tak, jakby chodziło o coś niewinnego. O hobby, o ekscentryczną pasję młodej damy. O przygodę, która odpowiednio przedstawiona mogłaby nawet przynieść rodzinie korzyść. W końcu nie zamierzała porzucać wszystkiego. Chciała być szlachcianką. Może nie aż tak idealną jak jej siostra, ale przecież i tak nikt na nią nie patrzył. W końcu wygrała i odzyskała oddech.


1953 - początki w poszukiwaniach

Zajęło jej to trochę czasu. Chyba nawet więcej niż sądziła. Nauka była wymagająca i tak jak wcześniej kochała zapach starego pergaminu tak po nocach spędzonych nad manuskryptami miała go zwyczajnie dość. To nie były zwykłe zaklęcia z podręczników, nie uczyła się tego, co każdy przeciętny czarodziej znał jeszcze zanim skończył szkołę. To były niuanse. Detale. Historie, klątwy, mapy, języki, o których pochodzeniu nawet nie wiedziała. Ręce bolały od ciągłego machania różdżką, głowa pękała od ilości informacji, które musiała zapamiętać. Wszystko wymagało skupienia. Precyzji. Czasem jeden niepoprawnie wypowiedziany dźwięk w inkantacji mógł skończyć się trwałym uszkodzeniem ciała albo umysłu. Nie wystarczyło coś wiedzieć. Trzeba było umieć to zastosować. Natychmiast. Nie poddawała się. Choć nie raz miała ochotę. Choć czasem, kiedy inni spali, siedziała w ciszy z głową opartą o blat i zadawała sobie to jedno pytanie: „po co mi to wszystko?” Potem przychodził dzień, w którym coś zrozumiała. Narysowała odpowiednią runę, odnalazła właściwy schemat albo po prostu zobaczyła w czyichś oczach uznanie. I to wystarczało. Na chwilę. Na dzień. Na miesiąc.

Pierwsze wyjście na szlak nie wyglądało jak z opowieści. Nie było dramatycznych okrzyków, zapierających dech ruin czy nagłych odkryć owianych chwałą. Był za to chłód. I błoto. Stary las przy samej granicy z Walią, zarośnięte ścieżki i poszarpana mapa, której nikt nie ufał w stu procentach. Świat wyglądał inaczej niż wszystko, co znała. Pachniał zgnilizną, wilgocią i magią. Grupa liczyła siedem osób. Każdy z nich wnosił coś, bez czego nie dałoby się przetrwać. Milczenie było tu częścią pracy. Nie zadaje się pytań, jeśli można samemu dojść do odpowiedzi. Nie prosi się o pomoc, dopóki możesz uratować siebie sam. Słuchała uważnie. Nie dlatego, że kazano, ale dlatego, że czuła, jak wiele od tego zależy. Wiedziała, że jeśli chce tu zostać, musi być czymś więcej niż dziewczyną z nazwiskiem. Nie ufali jej i potrafiła to zrozumieć. Wcześniej było wielu, którzy chcieli spróbować swoich sił i którzy równie szybko ją tracili. Na koniec jedynie skinienie głowy doświadczonego łamacza powiedziało jej, że sobie poradziła.

Później przyszły kolejne wyprawy. Już nie z przymusu, a z wyboru. Czasem wyruszała z kimś – tropiciele, łamacze, poszukiwacze i uzdrowiciele. Zwykle jednak wybierała samotną wędrówkę. Tak było łatwiej. Nie musiała tłumaczyć się z wyborów, uporu, instynktów. Zdarzało się też, że zostawała na miejscu. Londyn miał wystarczająco dużo przeklętych podziemi i niepokojących zleceń, by nie trzeba było ruszać się z miasta.


1954 - wyprowadzka

Decyzja o wyprowadzce była szybka, może nazbyt pochopna. Chciała być z dala od posiadłości. Od herbów i rodzinnych rytuałów. Rodzice nie rozumieli tej decyzji. A może nawet nie próbowali zrozumieć. Tłumaczyła to praktycznie w końcu przedmioty, z którymi pracowała, bywały niestabilne, ale oni widzieli tylko jedno: że się oddala. Że wybiera inną drogę, niż ta, która była jej zapisana. W ich oczach stała się czarną owcą. Dystans mierzyli spojrzeniem. Udawała, że ją to nie rusza, ale bolało. Bardziej niż się spodziewała.


1954 - oszustwo Drew

To właśnie wtedy - gdzieś pomiędzy jedną samotną wyprawą a kolejnym raportem wysłanym sową - trafiła do Rosji. W mroźne i nieprzyjazne góry. Tam miał znajdować się artefakt, który według wielu został zniszczony dekady temu. Ona znalazła jedną wzmiankę. Jeden opis, ukryty między liniami tekstu starego manuskryptu. Weszła do jaskini z różdżką w dłoni i gotowością w umyśle, ale nie była pierwsza. Nieznajomy z uśmiechem, który wyglądał na zbyt pewny siebie, jak na miejsce, gdzie każda pomyłka mogła skończyć się śmiercią. Nie ufała mu. Od razu. Instynktownie. Nie zawróciła choć pewnie powinna, ale jaskinia nie dała jej czasu na decyzję. Pułapka zamknęła ich w środku pogrążając w ciemności, chłodzie, z artefaktem ukrytym gdzieś głęboko. Czekającym na odnalezienie. Nawet jeśli każde słowo kosztowało ich więcej niż zaklęcie, to musieli działać. Nie znali się, ale musieli sobie zaufać. Choćby na jeden moment. Przez chwilę nawet wydawało się, że to działa. Znaleźli artefakt, ona znalazła artefakt. Dotknęła go pierwsza. Był jej. A potem wystarczyło zaledwie mrugnięcie. Jedno odwrócenie wzroku. Zniknął. Zabrał wszystko – artefakt i mapę, która prowadziła dalej. Zostawił ją samą. Z poczuciem, że zaufała nie temu, komu trzeba. Z przekonaniem, że świat łamaczy klątw nie wybacza naiwności. Zostawił ją z echem zaklęć i poczuciem porażki. I nieświadomością, że właśnie zaczął się zupełnie inny rozdział. Taki, którego jeszcze nie miała odwagi nazwać historią.

To nie była jej jedyna porażka. Nie pierwsza i nie ostatnia. Zresztą, nie wszystkie błędy kończyły się kradzieżą. Niektóre kończyły się krwią albo oddechem, który przez chwilę nie chciał wrócić do płuc. Kilka razy naprawdę myślała, że to już koniec. Że tym razem nie wyjdzie. Że nie będzie następnego poranka. Ale za każdym razem los pchał ją dalej. Wszystko to stawało się częścią jej codzienności. Nie po to ruszyła własną drogą, by teraz zawracać przez ból choć ból czasem był jedynym, co trzymało ją przy życiu.

1955 - początek współpracy z Dumbledorem

To wtedy, po jednej z takich wypraw - zmęczona, poraniona i gotowa rzucić wszystko - trafiła do niego. Do Dumbledore’a. Nie była nikim ważnym. Jedną z wielu twarzy. Z nazwiskiem, które coś znaczyło, i umiejętnością, która w odpowiednich rękach mogła przynieść rezultaty. Potrzebna była grupa - niewielka, zaufana, gotowa podjąć się misji, o której niewiele było wiadomo. Artefakt, którego szukali, był stary. Niebezpieczny. Więcej mówiono o tym, co może zrobić niż o tym, czym właściwie był. Zgodziła się bez wahania. Może dlatego, że potrzebowała czegoś większego niż ona sama. Czegoś, co nada sens temu, co robiła do tej pory albo przynajmniej usprawiedliwi ślady po klątwach na nadgarstkach. To był początek. Nie tylko misji, ale też czegoś, co potem nazwałaby, choć nigdy głośno - ideą. Bo im więcej słuchała Dumbledore’a, tym bardziej czuła, że coś w niej się układa. Że lęki, które nosiła od dziecka, mają swoje imię. I że wreszcie ktoś je wypowiada bez wstydu.

Zawsze ją to gryzło. Sposób, w jaki arystokracja mówiła o mugolach, jak o czymś gorszym, czymś ubogim. Sposób, w jaki rodowód miał większe znaczenie niż serce. W Hogwarcie uczono o równości, ale na salonach nikt w nią nie wierzył. Ona też przestała i z czasem zamilkła. Nie dlatego, że zmieniła zdanie tylko dlatego, że miała wrażenie, że nikt go nie słucha. Aż do teraz. Dumbledore nie próbował jej przekonać. On po prostu był. Ze swoją mądrością, ze swoją spokojną siłą, z oczami, które widziały więcej, niż powinny. To on pokazał jej, że działanie ma znaczenie. Że można pomagać. Nawet jeśli to tylko jedna osoba dziennie. Jedna decyzja, która coś zmienia. Zaczęła więc pomagać. Tym, których społeczeństwo odrzuciło - nie z powodu winy, ale z powodu pochodzenia. Młodym czarodziejom z mugolskich rodzin, którzy nie wiedzieli, jak odnaleźć się w świecie, który patrzył na nich z góry. Ludziom, którzy trafili na czarną listę Ministerstwa tylko dlatego, że urodzili się nie tam, gdzie trzeba. Zaczęła patrzeć inaczej. Nie na nazwiska, nie na historie, bo Dumbledore zaszczepił w niej coś, co mówiło: ludzie są ważni. Nie magia. Nie status. Nie krew. Ludzie.


1956 - początek idei

To nie było nic wielkiego. Żaden ruch oporu. Żadne tajne przymierze, o którym opowiadano by po latach. Nie było znaków, przysiąg, ukrytych kryjówek, ale mimo to czuła, że uczestniczy w czymś ważnym. W czymś, co może nie zmieni świata dziś, ale kiedyś… może. Może zasieje ziarno. Dumbledore wiedział, jak mówić do ludzi takich jak ona. Ludzi z wątpliwościami, z przeszłością, z sercem większym, niż na to pozwalały rodowe nazwiska. To był też moment, w którym po magię sięgała chętniej. Chciała być gotowa. Przygotowana na każdą ewentualność. Obrona przed czarną magią, zaklęcia. Znaleźli się tacy, którzy chcieli ją nauczyć. Pokazać jej więcej, a ona chętnie z tego korzystała.

A potem los jakby nie dość już miał ironii znów postawił go na jej drodze. Tym razem znała już jego imię.

1956 - ponowne spotkanie z Drew

Drew Macnair. Nie była zaskoczona jego obecnością. Ona szukała. On też. To był ich świat. Mimo wszystko nie potrafiła przejść obok niego obojętnie. Nie po tym, co zrobił. Wciąż pamiętała tamten moment - moment, w którym zniknął z jej artefaktem, jej mapą i jej zaufaniem. A gniew - stary, dobrze znany gniew - podsunął jej myśl, że to jest szansa. Najpierw przypadek, później już plan. Celowe kroki, ruchy, spotkania i wszystko po to, by odzyskać to, co jej się należało.

Nie znosiła go. Za jego arogancję, za uśmiech pełen pychy i dumy. Za to, jak patrzył - jakby niczego nie żałował. Jakby to on był górą. Spotkań jednak było więcej niż sobie życzyła. Los nie chciał jej oddać zwycięstwa i pozwolić odejść z podniesioną głową. Zamiast tego podsuwał kolejne sytuacje, rozmowy, spojrzenia. A ona, nie wiedząc nawet kiedy, zaczęła się gubić. Złość zaczęła się łamać. Niechęć topnieć. I choć tego nie chciała to zaczęła widzieć w nim coś więcej. Nie zmienił się. Wciąż był trudny. Wciąż był uparty, irytujący, ale teraz… zaczęła go rozumieć. Ciekawość przyszła pierwsza. Zasłonięta pogardą. Maskowana uszczypliwością. Nie umiała już jej cofnąć. A potem przyszła potrzeba. Potrzeba jego obecności. Potrzeba tych rozmów, w których czas płynął inaczej. Potrzeba momentu, w którym mogła być po prostu sobą. Nie nazwali tego. Nigdy. Nie było wyznań. Nie było deklaracji. Zbliżali się do siebie tylko po to, by za chwilę znów się odsunąć. Jakby każde z nich bało się, że jeśli zostanie na dłużej… to coś się zmieni. A przecież już się zmieniało.

Z czasem zaczęło do niej docierać, że różnice między nimi nie były jedynie powierzchowne. To nie tylko kwestia wychowania czy temperamentu. A to jak patrzyli na świat. Dla niej od zawsze najważniejsi byli ludzie. Ci zwyczajni, pomijani, cisi. Ci, których magia nie chroniła, tylko omijała. Chciała dla nich sprawiedliwości. Drew chciał czegoś innego. Nigdy nie rozmawiali o tym wprost, może właśnie dlatego, że oboje wiedzieli, jak bardzo się różnią. On nie chciał stać z boku. Nie był bierny, ale też nie był taki jak ona. W jego świecie ludzie liczyli tyle ile mogli dać. Moc. Wpływ. Dziedzictwo. I nie w tym było między nimi zgody. Choćby nie wiem jak się starali. Choćby nie wiem jak często próbowali mówić do siebie łagodniej.

1958 - pożegnanie

Najtrudniejsze było to, że tuż przed końcem… naprawdę poczuła, że mogłoby się udać. Że może po raz pierwszy znalazła kogoś, z kim nie trzeba tylko przetrwać. Tylko być. Dzielić codzienność, nie walczyć z nią. Był pierwszy, którego nie wybrano za nią. Pierwszy, którego chciała. Ale żadne z nich nie zrezygnowało z siebie. I może to właśnie było najbardziej uczciwe. Może właśnie dlatego to bolało tak bardzo. Nie było wyznań. Nie było "na zawsze" ani "wrócę". Była tylko ostatnia rozmowa. Trochę za spokojna. Trochę za cicha. Jakby oboje wiedzieli, że już nie ma co ratować. Że ostatni bastion właśnie się sypie. Pożegnali się. Na zawsze. A przynajmniej tak wtedy myślała.

Strata bolała bardziej niż chciała przyznać. Próbowała ją zagłuszyć - pracą, wyprawami, obecnością innych ludzi. Mówiła sobie, że to minie. Że to tylko kwestia czasu. Ale ból wracał. W snach, które budziły ją nad ranem z sercem w gardle. W myślach, które same odnajdywały tamte obrazy - spojrzenia, dotyk, niedopowiedziane słowa. Rzuciła się w wir wszystkiego, co mogło ją rozproszyć. Pomagała. Szukała. Działała. Jakby każda uratowana osoba, każdy odzyskany artefakt, każdy dzień bez rozmyślania - był dowodem na to, że jeszcze żyje.

Nikomu o tym nie mówiła. Nie musiała. I nikt nie pytał. A potem… wrócił Vincent. Niespodziewanie. Bez zapowiedzi. Jakby czas się cofnął, a wszystko, co było między nimi, to dzieciństwo, śmiech, pierwsze błędy i sekrety, wróciło razem z nim. Na początku była wściekła. Za to, że zniknął. Że nie pisał. Że nie wiedziała, czy w ogóle jeszcze żyje. Ale złość nie wytrzymała zbyt długo. Zgasła pod ciężarem ulgi. Nie musiał nic mówić. Po prostu był. I to wystarczyło. Jego obecność koiła coś w niej, czego nie potrafiła nawet nazwać. Ten rodzaj spokoju, który mają tylko ci, którzy widzieli cię w najgorszych chwilach i nadal chcą zostać.

1960 - wdrążenie Vincenta

Opowiedziała mu. O sobie. O Dumbledorze. O tym, jak zmieniło się jej życie. Nie była pewna, co skłoniło go, by iść tą samą drogą. Czy przekonania. Czy przyjaźń. Czy coś zupełnie innego, czego nie umiała jeszcze dostrzec. Ale poszedł. A ona po raz pierwszy od dawna nie czuła się samotna.


1960 - ponowne spotkanie z Drew

Minęły dwa lata. Dwa lata od tamtego ostatniego spojrzenia, od słów, których nigdy nie wypowiedzieli, i ciszy, która miała już nigdy nie zostać przerwana. Myślała, że to zostawiła za sobą. Że poskładała siebie na tyle, by znów iść do przodu, może nie całkiem taka sama, ale wystarczająco spokojna, by zacząć widzieć przyszłość. Tę, w której go już nie było. Aż los zadrwił z niej po raz kolejny. Spotkali się przypadkiem. Bez zapowiedzi, bez ostrzeżenia. W miejscu, w którym żadne z nich nie powinno się znaleźć, a jednak się znaleźli. Nie była gotowa choć udawała, że jest. Choć próbowała z tego spotkania zrobić coś neutralnego, coś obojętnego w środku znów się zatrzęsła. Zaproponował kolejne spotkanie. A ona… się zgodziła. Dlaczego? Nie potrafiła wtedy odpowiedzieć. Wmawiała sobie, że z ciekawości. Że chce zamknąć sprawy do końca. Ale prawda była prostsza i trudniejsza zarazem. Nie potrafiła się nie zgodzić. Z każdą rozmową coś wracało. Z każdym spojrzeniem coś w niej pękało. Uczucia, które schowała głęboko, znów zaczęły przebijać się przez mury, które tak długo budowała. I zrozumiała, dlaczego wtedy tak bardzo bolało. Bo to nie było nic błahego. Bo wtedy naprawdę chciała, żeby to się udało. I teraz… znów była w tym samym miejscu. Zbliżyli się do siebie. Bez słów, bez planów, bez obietnic. Tylko jedno powtarzali jak zaklęcie: to ostatni raz. To już naprawdę ostatni. Nie zobaczą się więcej. Nie pozwolą sobie znów na to samo. A mimo to… zostali.

Choćby na chwilę.

Przez moment wydawało się, że świat naprawdę się zmienia. Ciszej było o uprzedzeniach, o podziałach. Głośniej o wspólnych celach, o pomocy, o równowadze. Zaczęła myśleć, że może to wszystko, te lata pracy, wysiłku i wiary nie poszły na marne. Może naprawdę coś się zmieniało. I może dlatego pozwoliła sobie na więcej. Na więcej marzeń. Na więcej bliskości. Na więcej niego. Drew był jedynym, którego kochała naprawdę.


1960 - amnezja

To, co wydarzyło się później, zatarło się w jej wspomnieniach. Jakby ktoś rozlał tusz na stronach, które miały być ważne. Pamięta jedynie tyle, że spotkali się w starym schronisku - tym samym, gdzie kiedyś przysięgali sobie, że to już ostatni raz. Wieczór był zwyczajny. Cichy. Rozmowy przedzierały się przez dźwięki uderzanego o siebie szkła. A potem… pustka. Obudziła się w innym miejscu. Z głową ciężką jakby ktoś zawiązał w niej węzeł. Ciało bolało. Na skroni znalazła siniak. Pod paznokciami ślady ziemi. Drew powiedział, że w pubie wybuchła bójka. Że jacyś przyjezdni napadli lokalnych. Że oberwała od jednego z nich butelką, zanim zdążyła się zorientować. Że zemdlała, a on zabrał ją do siebie. Brzmiało to… prawdopodobnie. Może nawet zbyt. Ale nie kwestionowała. Nie miała siły. Czuła tylko lęk. Nie przed nim. Raczej przed wszystkim, przed tym, co wydarzyło się w jej głowie. Zaczęło się niewinnie. Nieufność wobec obcych twarzy. Podejrzliwość wobec ludzi, którym dotąd pomagała bez wahania. Zaczęła się zastanawiać - czy oni kiedykolwiek pomogliby jej, gdyby to ona była słaba? Czy ich wdzięczność naprawdę wynikała z dobroci, czy po prostu z potrzeby? Zaczęła dostrzegać świat oczami, które nie były już do końca jej. Cieniem czegoś innego. Czegoś obcego. I nie wiedziała, kiedy to się stało. Nie rozumiała i nie rozumie do dziś, że to on chciał, by spojrzała na świat tak, jak on go widzi. By w końcu zrozumiała. Nie siłą. Nie perswazją. Czymś znacznie subtelniejszym. Zasiane w niej jak szept. Jak myśl, która wydaje się własna, ale wcale taka nie jest. Bo klątwy nie dostrzega się od razu, ona jej nie dostrzegła.

Została. Z nim. W jego domu, z jego rodziną. Z dala od wszystkiego, co kiedyś znała i co zaczynało ją coraz bardziej przerażać. To tam, wśród obcych ścian, które z czasem stały się znajome, zaczęła czuć się bezpieczna. Nie było tu starych wspomnień. Nie było ludzi, którzy patrzyli z troską i to taką, która zaczęła ją ranić. Nie było nic, co przypominało jej dawną siebie. Nieufność rozlewała się w niej powoli. Z pozoru przejrzysta. Z pozoru łagodna. Ale każdego dnia silniejsza. Lucinda stała się głucha. Na słowa. Na głosy rozsądku, które kiedyś stanowiły dla niej kompas. Na prośby przyjaciół, którzy chcieli jej dobra, ale które zaczęły brzmieć jak atak.

Została. I zaczęli budować. Nową codzienność. Nowy świat. Jej światopogląd, choć jeszcze niedawno pełen światła, przyjął cień, a ten zakorzenił się w nim z zaskakującą łatwością. Drew wiedział, jak go pielęgnować. Nie wpychał go na siłę, wystarczyła cierpliwość. Pojawiły się oświadczyny.

1961 - ślub

Później ślub.

1962 - narodziny Waldena

A potem dziecko. I choć kiedyś pragnęła zmieniać świat teraz przestał ją już interesować. Walczyła przecież o swoje. O rodzinę. O to jedno miejsce na ziemi, gdzie nikt nie próbował od niej tylko brać. Przestała cieszyć się z tego, że świat dążył ku równości. Bo czy naprawdę dążył? A jeśli tak to czemu to właśnie ona przez tyle lat musiała dawać więcej niż inni? Czemu nikt nie pytał, co straciła po drodze? Złość zaczęła wyprzedzać smutek. Złość, że nadzieja została wyśmiana. Że szlachetność została wykorzystana. Że wciąż to ona była tą, która dźwigała - a inni tylko trwali. Zaczęła wierzyć, że może świat nie powinien być równy. Bo równość przynosiła chaos. Bezkrólewie. A teraz miała rodzinę. Miała dziecko. Miała coś do ochrony. I chciała to chronić za wszelką cenę.

1962 - dołączenie do śmierciożerców

Dołączyła do śmierciożerców. O czarodzieju zrzeszającym swoich ludzi jeszcze nie mówiło się wiele, ale Drew jak nikt inny wiedział, w które drzwi zapukać i zabrał ją ze sobą.

Dlatego, gdy świat zaczął mówić o nowym Ministrze Magii - mugolaku, który swoją pozycję zawdzięczał tylko historii cierpienia i moralnemu szantażowi - poczuła, że nie ma już na to zgody. Nie miała już cierpliwości do współczucia na pokaz. Do pustych haseł i łzawych przemówień. Ten świat, który kiedyś próbowała ocalić – teraz to przed nim musiała chronić to, co było jej najdroższe. Wybrała inną ścieżkę. Może trudniejszą. Może mroczniejszą. Ale czy nie właśnie trudne czasy wymagają trudnych decyzji?
0
Pozostało PP
wand
0
Pozostało PM
30
15
1
OPCM
Uroki
Czarna magia
0
0
0
Transmutacja
Magia lecznicza
Eliksiry
5
10
10
Siła
Wytrzymałość
Szybkość
Ścieżka V — Starożytne runy
Wiedza o runach północnoeuropejskich
Inne starożytne systemy zapisu
Zaklinanie runiczne i pieczęcie ochronne
Łamanie klątw i rozbrajanie pieczęci
Runiczne klątwy i przekleństwa
Ścieżka VIII — Historia i kultura magiczna
Znajomość obyczajów i etykiety
Analiza i interpretacja starożytnych tekstów
Archeologia i badanie artefaktów
Ścieżka XIII — Szpiegostwo
Unikanie pułapek i zabezpieczeń
Skradanie się
Ścieżka XIV — Odkrywanie świata
Kartografia i nawigacja
Przewodnictwo i przetrwanie w nieznanych terenach
Eksploracja ruin i starożytnych miejsc
Przystosowanie do obcych kultur
Ścieżka XV — Przetrwanie
Sztuka kamuflażu
Ścieżka XVI — Społeczeństwo i wpływy
Czujność
Urok osobisty
Ścieżka XVII — Artyzm i twórczość
Fortepian
Ścieżka XVIII — Sport
Taniec balowy
Pływanie
Ścieżka XX — Poliglotyzm
Język francuski

drzewko

Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
07-25-2025, 21:01

Witamy na forum Serpens!


Mistrz Gry utworzył dla Ciebie osobisty dział, w którym została umieszczona Twoja skrytka bankowa. Udaj się do niego i opublikuj temat z sowią pocztą oraz umieść tam swój prywatny kuferek. Na start otrzymujesz też od nas skromny prezent - znajdziesz go w swoim ekwipunku.

Możesz już rozpocząć zabawę na forum! Zachęcamy, abyś sprawdził, co Ci się przyśniło, rozeznał się w aktualnych wydarzeniach oraz spytał, kto zaczyna.

Odtąd Twoje słowa, decyzje i sojusze mają znaczenie. Uważaj, komu zaufasz — wężowe języki są zdradliwe. Dobrej zabawy!


Karta zaakceptowana przez: Philippa Moss
    Odpowiedz
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
07-26-2025, 12:29

Lucinda Macnair


Ekwipunek

pozostałe przedmioty spoza automatycznego ekwipunku


darmowa sowa pocztowa

Historia rozwoju

[26.07.2025] akceptacja karty postaci, +1 OPCM   [prezent na start], +1 uroki, +2 OPCM [nagroda za zaangażowanie w tworzenie Serpens]
[10.08.2025] Zdobycie trofeum: Pierwszy dzień w Hogwarcie, +20 XP
[21.09.2025] Nagroda za wydarzenie: Człowiek, który został ministrem, +15 XP
[05.11.2025] Zdobycie trofeum: Jest Leviosa, nie Leviosaaa, +20 XP
    Odpowiedz
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 14:13 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.