• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Organizacja > Akta postaci > Zaakceptowane > Czarodzieje > Morty Dunham
Mortimer "Morty" Dunham
Obrazek postaci
Dusza
Personalia rodziców
Francis & Josephine z d. Flemyng
Aspiracje
zapisać sie na kartach historii muzyki klasycznej
Amortencja
słodki zapach bzu przełamany odświeżającą wonią liści herbaty z domieszką żywicznej nuty cedru
Różdżka
11 i ćwierć cala, giętka, sosna, włos demimoza
Hobby, pasje
komponowanie, malarstwo, przekraczanie i testowanie granic, przepowiadanie przyszłości
Bogin
postać własnego odbicia, które ulega powolnej deformacji pod wpływem słyszanych głosów
Umysł
Data urodzenia
07/11/1935
Miejsce urodzenia
Birmingham
Miejsce zamieszkania
Londyn
Język ojczysty
j. angielski
Genetyka
Jasnowidz
Ukończona szkoła
Hogwart, Slytherin
Zawód
wiolonczelista w magicznym teatrze \\\\\\\"Arkadia\\\\\\\", wróżbita
Czystość krwi
Półkrwi
Status majątkowy
Stabilna sakiewka
Ciało
27
179
63
Wiek
Wzrost
Waga
hebanowy
ciemny brąz
Kolor oczu
Kolor włosów
Budowa ciała
atletyczna, krok sprężysty, lekki
Znaki szczególne
wyraźna, podłużna blizna znajdująca się pod trzecim żebrem, tatuaż jaskółki na nadgarstku
Preferowany ubiór
na co dzień preferuje luźny ubiór, który zapewnia mu wygodę i swobodę ruchów. Jego styl wyróżnia się nieszablonowym podejściem do mody, często wybiera ubrania w żywych, wyrazistych kolorach oraz nietuzinkowe wzory
Zajęty wizerunek
Marco Bellotti
Obrazek postaci

1940 - dzieciństwo w  cieniu śmierci

Matka na okrągło powtarzała, że każda nuta niesie ze sobą kawałek duszy tego, kto ją zagrał. Robiła to tak często, że w końcu, uświadomiwszy sobie przesłanie tych słów, zacząłem się zastanawiać, na ile odłamków melodia fortepianu roztrzaskała jej dusze. Te myśli nachodziły mnie przede wszystkim wtedy, gdy przyłapywałem ją na bezmyślnym wpatrywaniu się w jeden z wiszących na ścianie obrazów; przedstawił panoramę jakieś londyńskiej ulicy – z perspektywy czasu podejrzewam, że był wycinkiem jej wspomnień. Gładziła wówczas w dłoni przesiąkniętą wonią bzu chusteczkę i bezwolnie nuciła pod nosem melodię, które na stałe wkomponowała się w mój umysł.
Była pianistką, a raczej mogłaby nią być, gdyby nie przekreśliła swojej kariery (i po części też talentu) zupełnie nieplanowaną ciążą. Jej ciało źle ją zniosło. Pojawiły się problemy ze stawami, które przypominały reumatyzm. Smukłe, długie place wodzące po czarno-białych klawiszach zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa - najpierw rzadko, potem coraz częściej. Tak długo jak mogła, uczyła gry na pianinie, lecz zbiegiem czasu przyjmowała mniej uczniów. Widziałem, ile przynosiło jej to bólu. I w końcu ręce zupełnie odmówiły jej posłuszeństwa, a ona całkowicie opadła z sił. Przypominała kwiat, który zwiędnął przedwcześnie na progu wiosny.
Choroba pożerała ją kawałek po kawałku. Obserwowałem ten proces oczami sześcioletniego dziecka i nie wiedziałem, co się dzieje. Zapadła się w sobie. Nikła w oczach. Stała się krucha, słaba. Przestała się uśmiechać. I nawet mówienie sprawiało jej ból.
Śmierć zabrała ją wraz z pierwszym przymrozkiem. Pamiętam, jak tuż przed ostatnim uderzeniem serca, schowała swoją dłoń w mojej i na moment, zanim jej oczy zmatowiały i pogrążyły się w pustce, rozjaśnił je krótki blask uśmiechu. Jej usta poruszyły się, ale jej ostatnie słowa nie odnalazły drogi do sinych ust.
Odeszła w zupełnie niepodobnej do niej ciszy.
 

1941 - wiolonczela

Pod dachem domu, w którym dorastałem, mówiono, że instrumentami jest zupełnie jak z różdżkami - to one wybiera swojego muzyka, nie odwrotnie. I miałem okazje przekonać się o tym na własnej skórze
Kiedy zostawałem sam w domu, miałem wrażenie, że wszystko się zmieniało. Ze ścian wydobywała się muzyka - kojąca melodia. Najpierw myślałem, że to skrzypce, bo dźwięki był lekki i trochę smutny. Często zamykałem oczy i nasłuchiwałem. I kiedy to robiłem, wydawało mi się, że ta melodia opowiadała historię, która była przeznaczona tylko dla moich uszu.
Pewnego razu, aby się przekonać, że była prawdziwa i jej nie wymyśliłem, jak twierdziła babka, gdy jej o tym wspominałem - zawsze dopuszczała wtedy do głosu złość, mówiła, żebym nie wygadał bzdur, a ja nie wiedziałem, co wywoływało u niej takie poruszenie - ruszyłem jej tropem;  cicho, żeby nie spłoszyć muzyki. Dźwięki ciągnęły mnie na górę, aż na sam strych. Zawsze było tam trochę strasznie - dużo kurzu i dziwny zapach, ale melodia całkowicie zagłuszyła dziecięce lęki. Widziałem wielką płachtę, która zakrywa coś dużego, o nieregularnym kształcie. Pamiętam, jak mocno biło mi serce, gdy powoli podnosiłem tkaninę.
Pod płachtą nie leżały skrzypce, tylko ogromny instrument - potem dowiedziałem się, że to wiolonczela. Pod wpływem nieznanego impulsu, jakby cos sterowało moją dłonią, położyłem ją na drewnie, delikatnie dotknąłem strun - i wtedy stało się coś, co udekorowało różem moje policzki. Struny zaczęły same się poruszać, a wiolonczela grała melodię mojej mamy. Tą, która nuciła, gdy myślała, że jest sama.
Babka zjawiła się nagle, zła i chyba przestraszona. "Co ty tu robisz?!", krzyczała. Nigdy wcześniej nie widziałem jej tak zdenerwowanej. Powiedziałem jej, że instrument do mnie mówi, ale ona tylko zacisnęła usta.
Zawsze była kobietą twardo stąpającą po ziemi i pierwszy raz widziałem ją taką roztrzęsioną. Dopiero trzy lata później wyjawiła mi dlaczego wiolonczela pokryła się kurzem zapomnienia.
Opowiedziała mi o tym, co się stało z poprzednim właścicielem instrumentu. O tym, jak spoczął w bezimiennym grobie. O tym, że wiolonczela była przeklęta, O tym, jak każdego, kto usłyszał jego melodię, spotykało nieszczęście, a więc wkrótce wszystkie osoby z jego najbliższego otoczenia zmarły, zanim w końcu podzielił ten sam los. W tym jej syn.  Miała łzy w oczach, jak to mówiła. Chyba były prawdziwe, ale ja w to nie wierzyłem. Oczywiście, że to były bzdury i ucieczka przed prawdą. Nigdy w to nie wątpiłem. Poza tym ta wiolonczela mnie wybrała. I żadna tragedia tego nie mogła zmienić. I nie zmieniła. Babka musiała to jakąś przełknąć, bo zacząłem na niej grać i szybko okazało się, że odziedziczyłem talent po swojej matce. Chyba była z tego powodu szczęśliwa, ale rzadko to okazywała.
 

1942 - jasnowidzenie

Rok po tym, jak odnalazłem na strychu zapomnianą wiolonczelę, zaczęło się dziać ze mną coś, czego z początku nie potrafiłem nazwać. Na początku było to tylko ledwie uchwytne przeczucie, nieokreślone mrowienie w skroniach, natrętna myśl przybierająca formę niepokoju. Instynktownie czułem, że coś się wydarzy. Najpierw były to drobnostki, którym łatwo można było przypisać przypadek, lecz z czasem zaczęły układać się w coraz bardziej spójny wzór, którego nie mogłem dłużej bagatelizować.
Przeczucie podpowiadało mi, że wiatr wyrwie babci parasol z dłoni - i rzeczywiście, chwilę później parasolka szybowała już nad rabatkami. Innym razem wiedziałem, że przypadkowo strąci łokciem szklankę i ta pięć uderzeń serca później roztrzaska się na podłodze, rozlewając mlecznobiałą plamę na podłodze. Przyszło mi do głowy, że wróbel zapłacze się w suszące się na podwórzu prześcieradło i wystarczyło kilka minut, bym usłyszał nerwowe trzepotanie i zobaczył spłoszonego ptaka, który nie może uwolnić się z okowów materiału. Przeczuwałem, że kot przyniesie do domu mysz i jeszcze w tej samej godzinie w kuchni rozległ się triumfalny miauk świadczący o tym, że upolował swoją zdobycz i niesie ją jako trofeum.
Wszystkie te scenariusze się sprawdzały, jeden po drugim. Świadomość tego, że przewiduję to co się wydarzy, fascynowała mnie coraz bardziej. Kiedy nagle zrodziło się we mnie niejasne przeczucie, że w łazience rozbije się lustro, natychmiast zainterweniowałem, by tego uniknąć. Zupełnie jakbym próbował odgonić od siebie wizję siedmiu lat nieszczęścia. Wiara w przesądy i znaki towarzyszyła mi na każdym kroku. Wierzyłem to mocniej niż w klątwę instrumentu. Wierzyłem w to mocniej niż w samego siebie.
Zbiegiem czasu przeczucie zaczęły zmieniać się w zamglone wizje. Pojawiały się najczęściej wtedy, gdy targały mną zbyt silne emocje. Zdarzało się też, że mogłem "poczuć" przedmiot, zupełnie tak, jakby miał dusze. I czasem to robiłem - świadomie lub mniej świadomie. Lubiłem myśleć, że jestem wyjątkowy. Że mam coś, czego nie ma nikt inny.
Poza wizjami pojawiły się także sny. Czasem sprawiały, ze budziłem się przez nie  w środku nocy. Nie mogłem nazwać ich koszmarami, balansowały na ich granicy. I obciążały mnie emocjonalnie. Byłe pełne symboli. Zdarzało się, że powtarzały się jak w zapętleniu. Nie mogłem o nich zapomnieć. Niekiedy zdarzało mi  się też nagle łapać jakąś nagłą myśli i notować ją na skrawku pergaminu. Czasem była to przypadkowa sekwencje słów, innym razem jedno, pojedyncze zdanie. Często nie miałem pojęcia co znaczą, dopóki nie przeniknęły do rzeczywistości. Od tego czasu nie rozstawałem się z notesem. Od tego czasu zaczęłam obracać je w głowie, analizować, rozbierać na czynniki pierwsze. Babka zauważała zmiany w moim zachowaniu. Sądziła, że dopadła mnie klątwa wiolonczeli, dopóki nie odkryła moich notatek. Wtedy zrozumiała, że jestem taki sam, jak jej najmłodsza córka i że otrzymałem ten sam dar tego co ona - jasnowidzenie.
 

1947 - edukacja i dorastanie

Swojego ojca poznałem wczesną jesienią - sześć lat po tym, jak kostucha złożyła zimny pocałunek na pulsującej bólem skroni Josephine i dwa lata po tym, jak pierwszy raz przekroczyłem próg Hogwartu. Miałem  wtedy wrażenie, ze kamienne mury, ozdobione wiekowymi gobelinami, szepczą do mnie tajemnice minionych lat. Tiara, po dłużej chwili namysłu, przydzieliła  mnie do Slytherinu. Nie byłem wzorowym uczniem. Moje podejście do nauki można by określić jako selektywne: zgłębiałem tajniki magii tylko w tych dziedzinach, które mnie interesowały. Największym cieszyła się u mnie transmutacja. Spędzałem długie godziny w bibliotece, pochłaniając kolejne tomy poświęcone zamianie materii i przekształcaniu obiektów. Bywały chwile, kiedy nie rozstawałem się z podręcznikami.
Ojciec wysłał mi list i zaprosił mnie do swojego życia; chciał się spotkać, chciał mnie poznać, a ja nie wiedziałem, co o tym myśleć.
Odszedł od matki niedługo po tym, jak się urodziłem.  I chociaż wypowiadała się o nim ciepło, zawsze był kimś odległym, kimś, kto nie wydawał się prawdziwy; kimś, kto sprawiał wrażenie matczynego urojenia, a nie człowieka z krwi i kości. Lecz, pomimo protestów babki, która nazywała go lekkoduchem, który nic w życiu nie osiągnął i uważała, ze pociągnie mnie za sobą na dna, zdecydowałem, że się w nim spotkam. Próbowała mnie powstrzymać, ale nie zdołała.
Żył inaczej, zupełnie inaczej, z dnia na dzień. Jego życie w ogóle nie przypominało tego, jakie do tej pory wiodłem. Nie miał stałego miejsca pobytu, a jego rodziną okazało się obwoźna trupą cyrkową, z którą przemierzał kontynent. Zabrał mnie wtedy do Francji. Pamiętam, jaki byłem tym wszystkim zachwycony. Zachłysnąłem się tym. Tą wolność. Tymi kolorami. I tym balansowaniem na granicy ryzyka.
Poznałem tam też kogoś. I chyba się zakochałem. A może to tylko zauroczenie? Nadal mylę jedno z drugim. Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj, a nie ponad dekadę temu.
To był jeden z tych dni, kiedy powietrze pod namiotami cyrku smakowało cukrową watą i zapowiadało przygodę. Ten chłopak, dwa lata ode mnie starszy, był akrobatą - i już na pierwszy rzut oka wyróżniał się z tłumu. Skórę miał pokrytą białymi plamami, które, zamiast go oszpecać, sprawiały, że wyglądał jak postać z zupełnie innego świata. Był inny. Miał inny akcent słowa, w jego ustach brzmiały nieco obco, melodyjnie, jakby płynęły z oddali. Poruszał się inaczej niż reszta- miękko, lekko, z gracją, która nie przystawała ani do ziemi, ani do ludzkich ograniczeń. Miałem wtedy wrażenie, że nie stąpa po podłożu, lecz unosi się zaledwie kilka milimetrów nad ziemią, igrając z grawitacją jak z kolejną cyrkową sztuczką.
Między nami szybko nawiązała się nić porozumienia. Zaczęliśmy wymykać się nocami. Włóczyliśmy się razem po mieście, odkrywając jego ciche zakamarki, przesiadując na stacjach kolejowych i wędrując po labiryncie londyńskiego metra. Akrobata miał niezwykłe, zwinne dłonie. Potrafił nimi wyczarować teatr cieni, ale równą z lekkością i uśmiechem potrafił okradać przechodniów. Robił to z takim wdziękiem i błyskiem w oczach, z taką frywolnością, że jakiekolwiek wyrzuty sumienia, które jeszcze wtedy odczuwałem, szybko zostały zagłuszone i przestałem dostrzegać w tym coś niewłaściwego. Zresztą sam szybko uległem tej pokusie. Spróbowałem raz, potem drugi i trzeci - i nie mogłem już przestać.
Od tamtej pory każdą drugą połowę wakacji spędzałem z ojcem, nadrabiając czas, jaki utraciliśmy przez rozłąkę. Zasada była jedna – nie rozmawiamy o matce. To tam zainteresowałem się akrobatyką.  I to tam, pod kopułą cyrkowego namiotu, ulegając namową Francisa, namalowałem pierwszy obraz, ale też - i w szkole, i poza nią zgłębiałem arkany transmutacji. Budziła we mnie coraz większą ciekawość, tym bardziej, że stała się też wierną towarzyszką moich scenicznych występów, zwłaszcza  Corpus Caoutchouc, chociaż, zanim osiągnąłem poziom, który umożliwił mi swobodne używanie tego czaru, upłynęło sporo czasu.  Nie mogłem jednak narzekać na brak rezultatu; oba egzaminy - zarówno SUMy, jak i OWEUTemy, z tego przedmiotu zaliczyłem na W.
Dopiero później pojąłem, że obraz, w jaki wpatrywała się matka, był dziełem ojca i to nie muzyka roztrzaskała jej duszę, a jego odejście. Nie rozumiałem jeszcze wtedy, jak złym człowiekiem ojciec był, a gdy w końcu to pojąłem, było już za późno.
Lecz wszystko zaczęło się niepozornie.
Zawsze patrzyłem na ojca z mieszaniną lęku i fascynacji. Wkrótce nasze nocne rozmowy wypełniły się nie tylko cyrkowymi anegdotami, lecz także tajemnicami, których nie zdradza się nikomu obcemu. Ojciec, przywykły do cyrkowej sceny, gdzie każdy krok musiał być precyzyjny, a każde spojrzenie wyczulone na najmniejszy ruch publiczności , sam zaczął uczyć mnie, jak stać się niewidzialnym nawet w tłumie. Lekcje zaczynały się od d zabawy- musiałem poruszać się tak, by nie dotknąć żadnej wstążki czy prześlizgiwać się pomiędzy zawieszonymi dzwoneczkami. Ojciec tłumaczył, że w cyrku liczy się każdy detal. Były też chwile, gdy po występach, gdy cały cyrk spał, ojciec zabierał mnie do wielkiego namiotu wypełnionego rekwizytami. Tam pokazywał mi jak rozpoznawać ukryte pułapki, jak manipulować zamkami.
Pewnej nocy - miałem wtedy czternaście lat - pod przykrywką cyrkowego zamieszania, ojciec zabrał mnie na obrzeża miasta. To będzie twoja scena, wyszeptał, wskazując dom za wysokim płotem. Ściszyłem oddech, a moje serce waliło jak bębny podczas spektaklu. Ojciec prowadził mnie krok po kroku – pokazał, jak ocenić kraty w piwnicznym oknie, gdzie szukać słabych punktów w zabezpieczeniach. Wiedziałem, jakie to było ważne. Wewnątrz przecież panowała cisza, którą mógłby przerwać każdy nieprzemyślany krok. Skupiwszy się jak podczas cyrkowego triku, omijałem trzeszczące schody. Po wszystkim ojciec pochwalił mnie i poklepał po plecach.
Ojciec nie tylko przekazywał umiejętności z pogranicza sztuki i przestępczości, ale też ciągle powtarzał, bym nie zostawiaj śladów. Mawiał często, że najlepszy występ to ten, o którym nikt nie mówi, choć byłem innego zdania.
Ojciec nie balansował na granicy prawa-  dawno ją przekroczył. Był szubrawcem, oszustem i złodziejem. Wciągnął mnie w ten świat. Za pośrednictwem zaklinacza węży pokazał mi też coś, co wykraczało poza hogwarcki program nauczenia, czarną magię. Była jak ojciec. Rodziła we mnie podobne uczucia – lęk i fascynacje. Nadal pamiętam, jakie to uczucie, gdy Exspiraviit zamarło mi na języku; poczułem pod nim posmak słodyczy wymieszanej z goryczą.
Tuż po zakończeniu Hogwartu, zdecydowałem, że na będę wieść życie u boku ojca. W zasadzie nie miałem wyboru. Obiecałem, że to zrobię. Ojciec, jak chciał, był cholernie przekonywujący. Dopiero później zrozumiałem, że byłem marionetkę w jego ręce i że tylko mnie wykorzystał, a raczej moje zdolności. Nie wiem, jak się o nich dowiedział.
Pewnego wieczora ukłucie niepokoju uderzyło zupełnie, jak powiew nocnego powietrza. Wcześniej miałem sen. Byłem pewny, co znaczy – zawistował czyjąś śmierć, lecz nie wiedziałem kto umrze. Po jednym ogłuszającym huku wystrzału było po wszystkim. Mój akrobata. Był tam. Martwy. Francis zakleszczył wtedy palce na moim ramieniu. Bolało, ale nie czułem wtedy bólu. Wiedziałem, czego ode mnie oczekuje. Necrosis Cruor przyśpieszyło proces rozkładu.  Do teraz nie wiem, co przeskrobał, że sobie na to zasłużył. Do dzisiaj prześladuje mnie lęk, że podzielę jego los. Zatraciłem się w tym tak bardzo, że prawie zaprzepaściłem całą swoją karierę, cały swój talent i całą swoją przyszłość.
Prawie.
 
 

1955 - kariera

Pamiętam dzień, w którym sprawiedliwość upomniała się o Francisa. Wiedziałem, że to się stanie. Miałem przeczucie, ale go nie ostrzegłem. Podskórnie chciałem, żeby to się wszystko skończyło.  I właśnie tak się stało. Wpadł, trafił za kraty i byłem pewna, że to kwestia czasu, kiedy podzielę jego los, lecz czas mijał, a ja zatonąłem w zimnych odmętach stagnacji.
Pamiętam, że nic mnie wtedy nie cieszyło. Nic nie interesowało. Całe dni siedziałem zamknięty w czterech ścianach mojego pokoju. Przenosiłem na płótno wizje,jakie nachodziły mnie w snach i frustrowało mnie, że nic z tego nie rozumiem, chociaż ewidentnie dobijała się do mnie przyszłość. Jedyne, co sprawiało, że nie całkowicie nie zamknąłem się w sobie, to wiolonczela.
Nie zrozumiecie mnie źle, nigdy jej nie opuściłem. Zawsze była przy mnie. Potrafiłem grać na niej do upadłego, często zapominałem wtedy o całym świecie. Była tylko ona i ja. I ta nierozerwalna więź, jaka nas połączyła. Lecz dopiero wtedy pojąłem, że stać mnie na więcej.
Skupiłem się tylko na tym. Na sobie i wiolonczeli. Babka podzielała mój entuzjazm. I nadal pokładała we mnie dużo nadziei. Chyba nic innego jej nie pozostało. W centrum mojego zainteresowania znalazły się konkursy muzyczne, które zyskiwały coraz większa popularność. Brałem w nich udział – jeden pod drugim i z każdą porażką czułem się, że nie jest wystarczający. Po dwóch latach zdobyłem pierwsze wyróżnione, rok później - zająłem pierwsze miejsce. Nie była to prestiżowa nagroda, lecz otworzyła mi drzwi do kariery, które wcześniej były zamknięte na cztery spusty. Dostrzegł mnie wówczas wicedyrektor teatru „Arkadia”. Podjąłem z nim współpracę – najpierw nieregularną, lecz z czasem dołączyłem do składu głównej orkiestry, dzisiaj mogę liczyć na występy solo. Myślę, że to nie tylko zasługa mojego talentu. Babka musiała pociągnąć za odpowiednie sznurki. I ja też nie byłem bez winy. Miałem gadane. Chyba po ojcu. Nauczył mnie, jak odpowiednie pokierować rozmowę. Potrafiłem korzystać z uroku osobistego. Potrafiłem też obracać słowa na języku. Wiedziałem, w którym momencie powiedzieć prawdę i kiedy skłamać. Dość łatwo nawiązywałem nowe kontakty. Byłem duszą towarzystwa i skrzętnie to wykorzystałem.
Podobnie jak jasnowidzenie. 
 

1962 - obecnie

Babka dopiero bliska śmierci wyłożyła mi prawdę. O moich rodzicach - Francis porzucił moją matkę, gdy dowiedział, że to jej siostra, a nie ona, jest jasnowidzem.  I ojcu - był charłakiem. Z początku nie chciałem w to uwierzyć, lecz, gdy przewertowałem w głowie wspomnienia, uzmysłowiłem sobie, że chociaz miał różdżkę, nigdy przy mnie nie czarował. W istocie, nie mogąc się pogodzić z tym, że chociaz wywodził się z magicznej rodziny,  nie odziedziczył magicznych zdolności, pogardzał magią i jednocześnie traktował ją jak narzędzie. Jej słowa rozpaliły pożogę nienawiści w moich trzewiach. Do ojca i świata, do którego należał. Teraz  - z perspektywy czasu – wiem, że babka tak długo trzymała to przede mną w tajemnicy. Chciała wywołać ten efekt. Żyła przecież w cieniu wojny. Dowiedziałem się później, że mój dziadek był akolitą. A ja, korzystając z kontaktu, jaki pozostawiała mi babka, przejąłem po nim tą spuściznę - te poglądy. Wkroczyłem na tę samą ścieżkę, rozumiejąc, że Gellart Grindewald nie był nadzieją, był szansą.
Teraz, będąc w miejscu, w którym się znalazłem, wiem już, że nie mogę zmarnować tej szansy. Czuję to całym sobą. Czuję to, gdy gram na wiolonczeli. Czuję to, gdy ogarnia mnie chwilowe zamroczenie i przelewam swoje wizje na płótno. Czuje to każdą komórką, nerwem i synapsą w ciele. 
Czuję też coś innego. Coś, co zajrzało do mojego życia końcem lutego. Pojawia się, gdy nachodzi noc. Szepty - wyłaniają się z mroku. Śmieją się, mamroczą mi do uchu. Jestem pewny, że próbują nawiązać ze mną dialog. Jestem pewny, że to głosy zaświatów. Zagubione dusze szukające końca swojej drogi. Próbuje im pomoc, lecz strzępki wizji, jakie mam, nic mi nie mówią i obecnie rodzą we mnie tylko niepokój. I strach przed ciemnością. Zasypiam przy zapalonym świetle. I boję, każdej nocy się boję, że gdy tylko zgaśnie, one mnie dopadną, a potem rozerwą mnie na strzępy, jak ból, przez który czasem pulsują mi skronie.
0
Pozostało PP
mixed
20
Pozostało PM
0
0
15
OPCM
Uroki
Czarna magia
20
0
0
Transmutacja
Magia lecznicza
Eliksiry
5
11
10
Siła
Wytrzymałość
Szybkość
Ścieżka IV — Astronomia i wróżbiarstwo
Astronomia teoretyczna
Astrologia i wpływ gwiazd
Numerologia i moc liczb
Kartomancja i systemy wróżbiarskie
Rytuały księżycowe
Ścieżka XII — Przestępczość
Zręczne ręce i kradzież kieszonkowa
Ścieżka XIII — Szpiegostwo
Kamuflaż i maskowanie tożsamości
Unikanie pułapek i zabezpieczeń
Skradanie się
Ścieżka XVI — Społeczeństwo i wpływy
sztuka kłamstwa i oszustwa
urok osobisty
odczytywanie emocji i czujność
Ścieżka XVII — Artyzm i twórczość
gra na instrumencie - wiolonczela
malarstwo
Ścieżka XVIII — Sport
akrobatyka
Ścieżka XX — Poliglotyzm
j. francuski

drzewko

Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
09-14-2025, 19:53

Witamy na forum Serpens!

Mistrz Gry utworzył dla Ciebie osobisty dział, w którym została umieszczona Twoja skrytka bankowa. Udaj się do niego i opublikuj temat z sowią pocztą oraz umieść tam swój prywatny kuferek. Na start otrzymujesz też od nas skromny prezent – znajdziesz go w swoim ekwipunku.

Możesz już rozpocząć zabawę na forum! Zachęcamy, abyś sprawdził, co Ci się przyśniło, rozeznał się w aktualnych wydarzeniach oraz spytał, kto zaczyna.

Odtąd Twoje słowa, decyzje i sojusze mają znaczenie. Uważaj, komu zaufasz — wężowe języki są zdradliwe. Dobrej zabawy!

Karta zaakceptowana przez: Lucinda Macnair

    Odpowiedz
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
09-18-2025, 21:26

Morty Dunham

Ekwipunek

pozostałe przedmioty spoza automatycznego ekwipunku

darmowa sowa pocztowa

Historia rozwoju

[18.09.2025] zatwierdzenie karty postaci, +1 PP do wytrzymałości
    Odpowiedz
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 13:56 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.