• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Organizacja > Akta postaci > Zaakceptowane > Czarodzieje > Zacharias David Crouch
Zacharias David Crouch
Obrazek postaci
Dusza
Personalia rodziców
Amadeus Crouch, Nefile Crouch (née Nott)
Aspiracje
poszerzanie swojej wiedzy, wychowanie dzieci zgodnie z posiadanymi wartościami, zostanie niewymownym
Amortencja
pieczone kasztany w miodzie, mleko, jesienne liście, gałka muszkatołowa
Różdżka
Dwanaście cali, dość giętka, jaśmin, pazur gryfa
Hobby, pasje
sporty walki, nauka,
Bogin
postać nożownika
Umysł
Data urodzenia
19.04.1926
Miejsce urodzenia
Manchester, Anglia
Miejsce zamieszkania
Manchester, Anglia
Język ojczysty
angielski
Genetyka
Jasnowidz
Ukończona szkoła
Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, Evershire College of Arcane Arts
Zawód
Badacz, wykładowca na Evershire College of Arcane Arts
Czystość krwi
Błękitna krew
Status majątkowy
Bezdenna sakiewka
Ciało
36
182
83
Wiek
Wzrost
Waga
niebieski
brązowy
Kolor oczu
Kolor włosów
Budowa ciała
Wysportowany, o dobrze zaznaczonych mięśniach, choć zachowujący przy tym lekkość i smukłość sylwetki.
Znaki szczególne
ciało przyprószone licznymi cętkami i pieprzykami
Preferowany ubiór
Zwykle nosi się dość klasycznie, wybiera stonowane kolory. Lubi zarówno elegancję jak i wygodę, więc zręcznie żongluje elementami garderoby tak, aby czuć się jak najlepiej.
Zajęty wizerunek
Valentin D Hoore
Obrazek postaci
***


1926 - Dzieciństwo


Moje życie jest od początku układane w sposób tak skrupulatny, że niemal nie istnieją w nim pozbawione sensu poszukiwania ścieżki i luki, które zapełnia jedynie chaos dziecięcych myśli. Myślę, że to na swój sposób tragiczne, choć tragizmu ciężko szukać w jasnych, przepełnionych dobrami materialnymi przestrzeniach i dniach okraszonych błogim poczuciem posiadania wszystkiego czego tylko może zapragnąć dusza. 
To jednak tylko ta pierwsza warstwa, która łuszczy się bardzo szybko wraz z nieprzychylnymi warunkami panującymi wokół, brak werniksu doświadczenia i ugruntowania w sobie przekonania, że warto walczyć o ideały przodków, szybko doprowadza do małej katastrofy. Wystarczy odrobina wątpliwości i poczucie dyskomfortu pulsujące pod skórą, kiedy rodzice przedstawiają plan na przyszłość. Drobne szczelinki jasnych plam farby ukazują nieporządek panujący pod wypracowanymi szczegółami kompozycji, pierwotny zamysł malarza ostatecznie uformowany pod dyktando rodzinnych wartości.


Urodziłem się w 1926 roku w rodzinie Crouch - dumnie pielęgnującej swe tradycje, stawiającej na silne postaci, które mogą ubogacić dorobek przodków prestiżem i oddaniem dla pracy. Wymagane tylko tyle i aż. Wtedy jeszcze nie myślałem zbyt często o swojej przyszłości, jedynie co jakiś czas widmo zobowiązań przemykało gdzieś obok w postaci rodziców wymagających zawsze więcej i więcej. Zwykle próbowałem usprawiedliwiać matkę w ślepym podążaniu za ojcem, który i tak przecież ostatecznie pragnął naszego dobra. Prawda?
Zdaje się zresztą, że dość szybko skapitulowałem stawiając ponad wszystko zadowolenie matki i ojca; spokój rodziny ponad własne pragnienia. To takie proste, gdy nie musisz się zastanawiać, to takie łatwe, kiedy tyle ci wystarcza - wypełnianie poleceń i święty spokój. 
Bywa jednak tak, że to nie syci; najtłustsze kąski i najbardziej wyrafinowane dania są jedynie atrapą lub czymś na kształt cukrowej waty - pozostawiają w ustach smak doprowadzający do mdłości, a w żołądku nieznośną pustkę. I jedyne, co masz ochotę zrobić, to rozszarpać sobie brzuch z rodzącego się wśród trzewi bólu. Byłem jednak wtedy zbyt mały, zbyt zależny od karmiących mnie dłoni, by zacząć działać.
Naciągałem więc na twarz uśmiech dobrego chłopca, który pozostał ze mną do dzisiaj.
Często przesiadywałem w gabinecie ojca i przeglądałem książki układane skrupulatnie na regałach. On z dumą opowiadał mi o rodzinie, o prawie, którego mamy strzec. Lubił mawiać wtedy, że to podstawa naszego społeczeństwa, że bez mocnych podwalin, bez naszego zdecydowania, cały porządek upadnie. Że ja również powinienem zacząć o tym myśleć, bo jestem przyszłością i gwarantem ciągłości naszych ideałów.

Crouch powinien mierzyć wysoko, iść tam, gdzie inni nie zawędrowali. Być kimś, nawet jeśli to wypadkowa standardów nie do osiągnięcia i ambicji nie własnych, a cudzych.


***

932 - Pierwsza przepowiednia


Salon o poranku wyglądał jak zwykle - spomiędzy ciężkich zasłon przedostawały się pierwsze promienie kwietniowego słońca. Szczelina, która pojawiła się wtedy w moim umyśle była czymś oszałamiającym, bo sączące się przez nią obrazy przypominały wartki potok, którego biegu nie sposób było zatrzymać. Mając ledwie kilka lat nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego widzę matkę potykającą się na schodach. Próbowałem krzyknąć, lecz niewiele to dało, bo zdawała się mnie nie słyszeć. Następnie znów przed moimi oczami były jedynie zasłony. Nie rozumiałem wtedy, co takiego się wydarzyło, równie zaskoczona wydawała się Pani Crouch, gdy pytałem ją o ból kostki. 

Skręciła ją po południu. 

Pierwsze wizje były dla mnie czymś zupełnie abstrakcyjnym, nikt też nie widział nic niepokojącego w historiach snutych przez małego chłopca. Uważano mnie za indywiduum o niezwykle wybujałej wyobraźni, z tendencją do dzielenia się swymi niestworzonymi historiami z ogółem rodziny. Nie było przerażenia, nie było niczego wielkiego. Nie przewidywałem ogromnych tragedii, chyba, że do takich zaliczyć można przesoloną zupę, o której wiedziałem już od samego poranka, więc na zapas zjadałem więcej mlecznych bułeczek na śniadanie. Sam też nie czułem się źle, nie rozumiałem raczej, dlaczego inni się dziwią i dlaczego nie widzą tego, co ja. Była to zupełnie naturalna reakcja małego chłopca. Pojęcie niezwykłości dotarło nieco później, kiedy najbliżsi byli pewni, że moja gadanina to nie efekt szalonej fantazji. Mawiali, że w naszej rodzinie dar jasnowidzenia zdarzał się niezwykle rzadko, był kapryśny, a praprababka niemalże oszalała, poddając pod wątpliwość wszystko to, co widziała. 
Dopiero po latach zrozumiałem, że moje wizje to nie tylko skręcona kostka, niespodziewana wizyta wujka czy katar u jednej ze służących. Nim jednak do tego doszło, czułem się zuchwały i wyjątkowy, a to coś, co Crouch przyobleka niczym drugą skórę.


***

1937-1944 - nauka w Hogwarcie


Hogwart był dla mnie od zawsze azylem. Magia była we mnie, a momencie, gdy skończyłem odpowiedni wiek, wyczekiwałem dnia odjazdu i rozpoczęcia nowego rozdziału w życiu. Być może potrzebowałem złapać oddech, bo rodzinne strony zaczynały tłamsić mnie nieznośnie, dając poczucie, że z roku na rok zatracam się coraz mocniej w życiu, które zdaje się nie być moim; przynajmniej tym prawdziwym. 
Ravenclaw okazał się być niczym skrojony dla mnie i chyba pierwszy raz poczułem, że choć jest to decyzja Tiary Przydziału, wynika prawdziwie z moich pragnień i tego, co ukryte pod niecierpliwie nakładanymi przez rodziców warstwami powinności. Co jednak muszę im oddać - nigdy nie odważyli się kwestionować drogi, którą wyznaczył mi los. Zresztą... nigdy nie mieli podstaw, aby we mnie wątpić. Robiłem przecież wszystko, by czuli zadowolenie. Ich głos, choć znacznie osłabiony odległością, nadal rezonował w mym ciele i kazał trzymać się pewnych ram wyznaczonych nazwiskiem.


Nauka nigdy nie była dla mnie trudna. Lata w Hogwarcie płynęły mi dość przyjemnie, bo wreszcie czułem, że coś zaspokaja mój głód wiedzy. Przynajmniej w tym aspekcie mogłem czuć się zaopiekowanym i nasyconym. Szaleńczy pęd przez kolejne księgi, lekcje, dodatkowe zajęcia, niekończące się problemy, które oczekiwały rozwiązania - wszystko to wypełniało moją codzienność. Nigdy nie czułem się wyobcowany, choć pozornie zamiłowanie do otaczania się słowem pisanym mogło odstraszać część uczniów. Rozumiałem prawidła rządzące światem, rządzące grupą dzieci przede wszystkim, nigdy nie byłem na tyle słabym, by dać innym choć cień przekonania, że mogę być łatwym celem. Nie oczekiwałem poklasku, nie oczekiwałem uwielbienia, sam też nie zwykłem obierać konkretnego frontu, zajmując się tylko i wyłącznie sprawami, które miały dla mnie znaczenie i na które miałem jakikolwiek wpływ. A najwięcej mogłem zdziałać chłonąc wiedzę i pnąc się po kolejnych szczeblach naukowej przygody. Kwestia jasnowidzenia dawno mi spowszedniała i przypominałem sobie o niej jedynie w te noce, gdy sen nie chciał przychodzić, a podsuwane przez umysł wizje jeżyły mi włosy na karku.
Po pewnym czasie zrozumiałem, że chcę wiedzieć więcej, nieśmiało spoglądając w kierunku sali, gdzie staliśmy oko w oko z wróżbiarstwem. Czułem jednak, że nie mogę, bo tym zawiodę rodziców. Kierowałem się więc inną ścieżką, dzięki której mogłem szlifować cnoty bliższe ideałom Crouchów; skupiałem się na podstawach magii, na jej torii, na zawiłościach prawnych, na sztuce rzucania czarów obronnych. Rodzice wymagali ode mnie pewnych postaw, oczekiwali, że podążę dobrze znaną ścieżką i zasilę Ministerstwo Magii, a litera prawa będzie mi najważniejszą. 
Nie chciałem podjąć tego wyboru, a jednak musiałem. 


***

1944 - Pierwsze spotkanie z Apollonie Bulstrode


Nie czułem wiele. To znaczy nie to, że właśnie tego dnia kształtuje się ważny element mojej przyszłości. Tej najbardziej intymnej i pojawiającej się niespodziewanie, niczym owoc na drzewie figowym, które spisano na straty. Moją głowę zaprzątały raczej myśli o podjęciu dalszych kroków związanych z kształceniem. Na końcu języka przycupnął cierpki posmak rozczarowania samym sobą; miałkość, brak rumieńca znanego mi z czasów, gdy robiłem rzeczy naprawdę poruszające moje serce. Zgiełk wiosennego pikniku przepełnionego radością dla rozkwitającej przyrody niknął w pochmurnym umyśle. Niewiele myślałem, gdy chwyciłem w dłoń zwiewny szalik przypominający magiczną mgiełkę. Spojrzenie zawieszone na wyjątkowych oczach nie przyniosło oszołomienia, nie stało się wyrwą w rzeczywistości, nie miało być punktem zwrotnym. Było raczej bodźcem podprogowym, drążącym wytrwale niewyczulone jeszcze na tyle zmysły. Apollonie Bulstrode zaczęła pojawiać się w mych myślach nieco później. 

Wiosenny piknik nie zwiastował żadnego przełomu, brałem w nim udział chyba tylko dlatego, aby na chwilę odgonić myśli od poczucia, że kończy mi się czas i wkrótce stanę przed obliczem wyboru, a i być może egzaminów wstępnych. Apollonie Bulstrode była tam również, otoczona wianuszkiem koleżanek i przyjaciółek, a ja zupełnie nieświadom stanąłem na drobny moment w samym centrum jej świata. 
Nie było pomiędzy nami znacznej różnicy wieku i choć znaliśmy się w pewnym sensie, to odległe placówki kształcenia nie stwarzały dogodnych warunków, aby nasza relacja szybko przerodziła się w coś, co miałoby znaczenie. Była związana z jednym z moich starszych kuzynów, co dokładało nie tylko komplikacji, ale w pewnym sensie odgradzało ją niewidocznym murem, za który raczej nie zdołałbym sięgnąć będąc przy zdrowych zmysłach.
Czasami nadal nie potrafię zrozumieć złożoności ludzkiego losu, nawet wtedy, gdy niejednokrotnie mam dostęp do tego, co zakryte przed oczami pozostałych magów.


***

1944-1947 - Studia na Lex Magica


Powinność względem rodziny - nic innego. To z poczucia obowiązku wybrałem Lex Magica. Ojciec kiwał z uznaniem głową, bo wszystko wskazywało na to, że historia znów potoczy się dokładnie tak, jak tego oczekiwano. Bez niespodzianek, bez głosu sprzeciwu. Moje wspomnienia z tamtego okresu są dość rozmyte, bardzo szybko wyrzucałem z głowy kolejne lekcje, a to, co sprawiało mi do tej pory przyjemność, okazało się katorgą. Dumny student - z całą pewnością chciałem za takiego uchodzić i łudziłem się jeszcze, że z czasem przywyknę. Nic takiego się nie wydarzyło. 

Nadal pamiętam trud przygotowania, stres przed całym, żmudnym procesem rekrutacji. Nic jednak nie zwiastowało porażki, bo jeśli na coś się zdecydowałem, to robiłem to na sto procent. Nic więc dziwnego, że wkrótce stałem w gronie nielicznych przyjętych na kierunek.
Studiowanie prawa sprawiało mi trudność. Nie natury intelektualnej, a psychicznej; nie potrafiłem udźwignąć poczucia, że robię coś wbrew sobie. Że nigdy nie poczuję satysfakcji, a jedyne, co może mi zrekompensować trud, to świadomość, że rodzina będzie dumna. Zawsze dość dobrze przychodziło mi rezygnowanie z siebie. Dlaczego więc tym razem miałem postąpić inaczej? 
Na drugim roku zacząłem szukać odskoczni: relacja z Apollonie, studiowanie podręczników do numerologii, podstaw metodologii badań, wreszcie prosty wysiłek fizyczny, którym mogłem odreagować nieujawnione emocje. Dostrzegłem wtedy, że dbałość o kondycję fizyczną przynosi mi długotrwałą ulgę i pozwala zachować jasność umysłu; odkryłem w sobie pasję do tradycyjnych sportów walki i długich wypraw połączonych ze wspinaczką.
Nigdy nie miałem problemów ze zdawaniem egzaminów, jeszcze za czasów Hogwartu przylgnęła do mnie łatka tego, który bez żadnego niemal wysiłku otrzymywał promocję na kolejny rok nauki. Tym razem balansowałem gdzieś na granicy - nigdy nie przyznawałem jednak na głos, że dotykają mnie jakiekolwiek wątpliwości i problemy. Nadal skupiałem się tylko na tym, co uważałem za wartościowe, pielęgnując potajemnie pasję do badania natury magii, jasnowidzenia i uczuć, które kiełkowały w mym ciele na widok panny Bulstrode.
Obecnie wiem, że szamotałem się wtedy strasznie, byłem zmęczony i przytłoczony tym, co sobie zgotowałem przez pragnienie uszczęśliwienia rodziców. Jedyne, co pozostało mi po tamtych latach to strzępki wiedzy na temat prawa, umiejętność stosowania bardziej zaawansowanych zaklęć w celu obrony i nie tylko. Myślę też, że owe perturbacje otworzyły mój umysł na szeroko pojęte zdobywanie wiedzy i zacięcie do sprawdzania różnych tez w sposób interdyscyplinarny. Gotując się ciągle we własnym sosie, być może nie mógłbym aż tak bardzo cenić opinii innych fachowców na tematy, które mnie interesowały.
Miałem też wtedy, być może, najspokojniejszy pod względem oczekiwań czas – rodzice czuli się zadowoleni i na pewno nie spodziewali się, że wkrótce ich idealna wizja przyszłości runie. 


***

1947 - Tragiczna śmierć Melchiora, porzucenie studiów


Widziałem Twoją śmierć zdecydowanie zbyt wcześnie. Widziałem mężczyznę z nożem i ten widok prześladuje mnie po dziś dzień, stając się moim najgorszym koszmarem. Wiedziałem, że nic nie odwróci losu. Żadne błagania, zaklęcia, żaden dobry dzień, których wszak doświadczyłeś po drodze bez liku. Nie istniała i nie istnieje moc, która ostateczność wizji mogłaby obrócić w proch. Ból tej świadomości trawił mnie przez miesiące, nim odważyłem się z Tobą porozmawiać. Wydawałeś się spokojny, o ile spokojem można nazwać grobowe milczenie skrywające przynajmniej tuzin przeróżnych emocji i wątpliwości. Od zawsze byliśmy blisko, dzieliły nas cztery lata i pokolenie, do którego przynależeliśmy, a jednak staliśmy się jak bracia. Mój drogi. Nigdy nie zatraciłeś swoich przekonań, stałeś wobec nich niezachwiany i pełen nadziei nawet w obliczu śmierci, która miała na ciebie opaść i przykryć czarnymi skrzydłami. Zasiało to we mnie ziarno poczucia winy, nie dlatego, że byłem złym posłańcem, a z przyczyn zgoła odmiennych: byłem tchórzem chowającym się za rodzinnymi obowiązkami. Byłem słabym człowiekiem poszukującym aprobaty na chłodnym obliczu ojca. Jak wiele odwagi i determinacji w sobie miałeś? Ile pewności? 
Nie zapytałem cię wtedy i do tej pory żałuję... 


Być może... być może w przyszłości, jeszcze nie teraz... obiecuję. 

Melchior Crouch był tak naprawdę jednym z moich wujków, lecz nasze relacje należały do tych braterskich. Od zawsze po cichu uwielbiałem w nim to, że potrafił torować sobie własną ścieżkę, pomimo pomruków niezadowolenia. Ja nigdy nie potrafiłem, choć rozmawialiśmy wielokrotnie. Sam miewałem wątpliwości, które kiełkowały we mnie od najwcześniejszych lat, ale w ostatecznej bitwie poniosłem klęskę. 
Rok 1947 miał okazać się jednak przełomowym. Gdy nagłówki gazet krzyczały o tragicznym finale kolacji, podczas której zginęło kilkoro gości, ja zwijałem się z bólu na samą myśl, że moja przepowiednia znalazła swój finał. Że już nigdy nie ujrzę najdroższego przyjaciela oraz jego żony. Że pozostał po nich cień w postaci małego dziecka, którego oczy już zawsze będą mi przypominać o bezradności, o bezsilnym łoskocie poczucia winy jaki tylko może zrodzić się w umyśle jasnowidza. Sądziłem, że kiedyś się na to przygotuję. Jak bardzo się myliłem! 
Melchior Crouch zginął w imię wartości, które wyznawał, a jego spuścizna tymczasowo pozostała bez godnego następcy. 
Tamtego lata wiedziałem, że nie powrócę na Lex Magica, a moja żałoba potrwa jeszcze rok, nim będę zdolny pozbierać swoje myśli. Rodzice na moment nie przywiązywali do tego uwagi, bowiem spadł na nich obowiązek przejęcia opieki nad dzieckiem zamordowanych krewniaków. Kiedy jednak wszystko okrzepło, a oni zrozumieli, że to nie jedynie krótkie zachwianie w mym postępowaniu, a faktyczna rezygnacja z prestiżowych studiów, zaczęło rozgrywać się prawdziwe piekło. 


***

1948 - Początek studiów na Fatum et Arcanum


Lato 1948 roku niosło ze sobą powiew świeżości. Kusiło obietnicą, że tym razem wszystko ułoży się tak, jak tego pragnąłem. Strząsałem z siebie powierzchowne oznaki żałoby, by pewnym krokiem iść w nowe. Choć nigdy nie przestałem pamiętać, miałem w sobie o wiele więcej energii. Nowy start, nowy rozdział w życiu. Mogłem skupić się na tym, co naprawdę było dla mnie ważne. 
Nigdy później nie zwątpiłem w swoje pragnienia i ważność celów, które przed sobą stawiałem. Raz boleśnie odcinając plan rodziców, nigdy więcej nie zamierzałem tak łatwo się ugiąć. Nie oznaczało to jednak, że pragnąłem rozłamu czy rewolucji. Chciałem raczej osiągnąć cel wielkości po swojemu, będąc prawdziwie s o b ą.

Z nowymi studiami wiązałem wiele nadziei. Od zawsze interesował mnie dar, który otrzymałem od losu. Wróżbiarstwo być może nie było celem samym w sobie lecz narzędziem do większego poznania ludzkich pragnień, dlatego uczyłem się go pospołu z przedmiotami pomagającymi prowadzić badania naukowe. Od zawsze wymagało to ode mnie pokaźnych nakładów pracy, bo wiele robiłem ponadprogramowo, ale zupełnie szczerze się z tego cieszyłem. Ponowne przejście przez nabór nie ciążyło już tak na moich barkach jak za pierwszym razem.
Ciążyła natomiast reakcja rodziców, a przede wszystkim ojca, którego wściekłość przerodziła się najpierw w dość długą rozmowę, a później została opakowana w milczenie. Mam wrażenie, że żadne z tłumaczeń do niego nie trafiało, że żadna argumentacja nie była w stanie przekonać choć odrobinę, iż wiem, co robię. Od tamtego momentu zaczął traktować mnie z dystansem, zapewne mniej poważnie, ostatecznie jednak nie zamknął mi drzwi przed nosem, kiedy opuszczałem dom, by ziścić swoje marzenia. Może była w tym rola matki, bo ostatnie, co pamiętam z tamtego dnia, to słaby uśmiech na twarzy. Nic więcej, nigdy nie stała w opozycji do męża. 
Ja opuściłem Manchester i nie chciałem tu już więcej wracać. 
Dość szybko złapałem kontakt z moimi nauczycielami, którzy upatrywali we mnie obiecującego studenta mogącego w przyszłości wzbogacić grono fachowców Evershire College of Arcane Arts. Już wtedy powoli przymierzałem się do szeroko zakrojonego projektu badawczego, choć być może nieco jeszcze nieśmiało z uwagi na pierwsze kroki stawiane na nowym kierunku. 
Pogłębiona wiedza w zakresie astronomii, numerologii... kartomancji... wszystko zdawało się przychodzić do moje głowy nadzwyczaj naturalnie, bez oporów, które odczuwałem podczas studiowania zawiłości prawa. Nie potrzebowałem ich wprawdzie, bo mój dodatkowy zmysł potrafił i bez nich przewidzieć przyszłość, jednak czułem, że muszę poznać wszystko. Szybko okazało się, że i to nadal jest dla mnie z a m a ł o, że wraz z rozbudzonym apetytem wiedzy, głód który we mnie narastał stawał się nie do zniesienia. Mam wrażenie, że poruszenie odpowiednich strun uwolniło melodię ambicji, których ciężar wcześniej był dla mnie brzemieniem nie do udźwignięcia. Konstatacja, że pewnych cech nie jestem w stanie z siebie wyplenić była dość późna i być może, gdybym od samego początku próbował inaczej podejść do sprawy mojej kariery, zaoszczędziłbym sobie i rodzinie wielu rozczarowań. 
W głowie zaświtała mi myśl, że w końcu poczuję się na miejscu, akceptując przy tym nazwisko, które noszę. I być może, ale tylko być może, kiedyś ojciec stwierdzi, że dokonałem dobrego wyboru.


***

1949 - Ślub z Apollonie Bulstrode


Pamiętam tamten dzień doskonale i choć dzieli mnie od niego coraz więcej lat i trosk, jestem spokojny. Pamiętam też dokładnie to jak wyglądałaś i to, że czułem emocje, których nigdy wcześniej nie miałem okazji doświadczyć. Najdroższa, miłość nie przyszła od razu, nie uderzyła mnie nagle zwalając z nóg, gdy nasze spojrzenia przecięły się tamtego wiosennego dnia. Byłem nieobecny, poszukiwałem swojego miejsca i nie miałem świadomości, że być może to, czego najbardziej potrzebuję znalazło się dosłownie w zasięgu mej ręki. Wiem, że upływ czasu uwydatnił niektóre nasze wady, że nie zawsze jestem dość wyrozumiały, że moje myśli wędrują ku pracy. Nigdy jednak nie zapominam i nie uciekam. Zawsze wracam do naszego domu i czuję ulgę, gdy widzę Ciebie oraz nasze dzieci. Nie wyobrażam sobie codzienności bez drobnych oznak Twojej obecności. 
Można zarzucić nam wiele, można dopatrywać się w rodzinnej sielance gry pozorów, ale na koniec dnia pozostajemy przed sobą w prawdzie - a według niej chcemy nadal być r a z e m. Prawda?
Czasami moja głowa zbyt mocno analizuje to, co się ze mną dzieje. Czasami czuję mrowienie na skórze i pytam sam siebie, czy aby na pewno? Trwa to ledwie kilka mrugnięć okiem, zaraz wracam do rzeczywistości i uśmiecham się łagodnie, bo słyszę odgłosy maleńkich stóp na korytarzu. 


Ślub z Apollonie nie był tak oczywisty od samego początku. Zaręczona panna stanowiła dla mnie zakazany owoc, choć wyraźnie czułem, że darzy mnie szczególnymi względami. Najpierw spotykaliśmy się przy bardziej oficjalnych okazjach, potem zdarzało się nam do siebie pisać, a więź zacieśniła się wraz z wyjściem na jaw kłopotliwych zawiłości z życia mojego kuzyna (którymi okazały się długoletni romans i potomek będący jego owocem, czego nie potrafił w żaden sposób zatuszować), z którym miała wziąć ślub. Gdy zaręczyny zostały zerwane, nadal miałem jednak odrobinę rezerwy. Myślę, że nie chciałem być źle zrozumianym, nietaktownym, zaborczym. Być może skłamałbym mówiąc, że nie ogarnęła mnie ulga, ale sądzić, iż grymas radości wykrzywił choć na moment moje usta, byłoby ogromnym nadużyciem. Była jednak moją odskocznią w momentach zwątpienia związanych ze studiami. Była jedyną nadzieją, gdy musiałem zmierzyć się ze śmiercią Melchiora i decyzją o odejściu z uczelni. Patrzyła wtedy na mnie z łagodnością zdolną uratować mnie przed autodestrukcją. Sprawianie jej przyjemności, wysyłanie podarków i kolejne listy wciągnęło mnie bez pamięci. Rodzina upatrywała w tym chyba pierwszej dobrej rzeczy jaką zrobiłem po serii niefortunnych wydarzeń. Najprawdopodobniej nieco ugłaskałem ojca pojawiając się w odpowiednim czasie z właściwym nastawieniem – mogłem uratować Crouchów przed skandalem, o który tak starał się mój kuzyn. 
Stanęliśmy więc na ślubnym kobiercu, a  niecały rok później doczekaliśmy się pierwszego syna.


***

1951 - Kariera naukowa oraz wykłady na uczelni


Zakończenie studiów spadło na mnie niemalże niespodziewanie, gdyż pędzący czas zdawał się nieubłaganym. Miałem wrażenie zbyt prędkiego pokonania dystansu trzech lat, podczas których próbowałem łączyć pracę i pierwsze kroki stawiane w małżeństwie. Powinności rodowe, spotkania towarzyskie, kolejne fakultety, dodatkową praktykę, pracę w roli pomocnika dla moich nauczycieli. Chwytałem wszystko to, co mogło pogłębić moją wiedzę i przyczynić się do tego, by zostać zapamiętanym. Uśmiechy, łagodne spojrzenia, dokładna analiza ludzkich nastrojów i oczekiwań - okazało się, że potrafię zjednywać sobie ludzi, co po części uważałem za zasługę Apollonie. To ona nauczyła mnie otwartości i chęci rozmowy z innymi. Zawsze wiedziała dobrze, iż relacje są ważne; zapewne było jej łatwiej niż mnie; zamknięta natura badacza nigdy nie stanowiła dobrej gleby pod uprawę, a ona została stworzona do wzbudzania zachwytu. Nie mogłem jednak przecież zupełnie pozbawić się kontaktów. Dla dobra siebie... dla dobra kariery, którą rozpocząłem z solidnego rozpędu. 

Początkowo, po zakończeniu Fatum et Arcanum, poświęciłem się pracy nad badaniami, które rozpocząłem w asyście moich profesorów, zgłębiając zwłaszcza archaiczne rytuały wróżbiarskie z całego świata; palenie kości, wróżenie ze skał geodowych, spalanie istotnych przedmiotów, odczytywanie przyszłości z wnętrzności zmarłych zwierząt. Był to czas, w którym wgłębiałem się w folklor i starożytne pisma, wzbogacając się o kolejne porcje wiedzy. Przeżywałem zafascynowanie Kabałą, Księgą Zmian czy Junishi. Już w tamtym czasie miałem za sobą kilka pomniejszych publikacji w zakresie historycznego spojrzenia na systemy wróżbiarskie. Badania zmuszały mnie do wielu podróży, a te odbywałem z przyjemnością, poszerzając tym samym grono ludzi, w których pamięci osiadało moje nazwisko. O årsgång słuchałem w Szwecji, o Yijing od specjalistów z Chin na międzynarodowych konferencjach. Ostatecznie wszystko tylko i wyłącznie po to, aby zrozumieć, że dalej potrzeba mi iść własną ścieżką, choć nie bez korzystania z posiadanych już zasobów. 
Zgłębianie tajemnicy jasnowidzenia było mi wszak najbliższe. Postanowiłem zbadać je jeszcze raz, kompleksowo z wykorzystaniem jak największej ilości narzędzi, często wykraczając poza moje dziedziny specjalizacji. Sam opis i poszukiwania w zakresie najstarszych wzmianek o jasnowidzach, wieszczkach, wyroczniach zdawał się być tematem, na który mógłbym poświęcić większość życia. Wyjście poza główne nurty i poszukiwanie wierzeń najbardziej rdzennych miało mnie przybliżyć do pełnego opisu natury umiejętności widzianej przez wiele cywilizacji jako daru otrzymywanego przez bogów. 
Wszystko zdawało się jednak nazbyt miałkie...
Szybko zdałem sobie sprawę, że potrzebuję czegoś specyficznego, czegoś co pomoże nam, czarodziejom jeszcze pełniej wykorzystywać potencjał otrzymywanych przepowiedni. Moje myśli powędrowały ku badaniu jasnowidzenia per se, dotknięcia nie tylko czynników genetycznych, wyzwalaczy ale i potencjalnie wpływających na jakość przepowiedni substancji oraz zaklęć. Wiele z myśli pozostało jednak jedynie w mojej głowie z obawy, że kontrowersyjne tezy nie ucieszą każdego z obywateli magicznej społeczności. Miałem nadzieję... nadal ją mam, że zdołam wyłonić choć nikły wzorzec lub kilka dróg, którymi podążyć można, by niepewność przyszłości była choć odrobinę bardziej znośna. Zapewne robię to po części dla siebie i wiem, że część odpowiedzi nie powinno nigdy ujrzeć światła dziennego jednak dla uczucia p o z n a n i a jestem gotów zrobić wiele. 
Lata pięćdziesiąte były z całą pewnością okresem niezwykle dogodnym dla ludzi pragnących zgłębiać swoją wiedzę i eksperymentować. Zapewne i ja uległem pokusie nieograniczonych możliwości, zachłyśnięcie psychologią było więc kwestią czasu. 
Przełom przyszedł wraz z pojęciem deprywacji sensorycznej, której wpływ na ludzki umysł badano ochoczo nie tylko w Europie ale i za oceanem. Jak więc mogłem zaniechać próby wykorzystania tego stanu w kontekście wizji? Poszukiwanie chętnych do prowadzenia eksperymentów nie było łatwe, ale z uporem szukałem nie tyle wśród doskonałych nazwisk, co wśród tych, którzy często doświadczali braków. Posiadając fundusze mogłem pozwolić sobie na działanie. Rezultaty, które otrzymałem po miesiącach żmudnej pracy, konsultacji z magipsychiatrami oraz specami od metod eksperymentalnych (skądinąd wiele się od nich ucząc) otrzymałem bardzo obiecujące wyniki. 
Dopiero jednak w roku 1956 mogłem poszczycić się śmiało idącą tezą, jakby stan odcięcia jasnowidza od wszelkich bodźców (czyli deprywacja sensoryczna) wpływał znacznie na ilość doświadczanych wizji, a także ich jasność. Co do ich jakości i prób wywoływania wizji dotyczących danego zdarzenia/osoby, potrzebowałem jednak kolejnych nakładów i czasu. 
Wtedy byłem jednak zachwycony i pełen nadziei, że jestem choć o krok bliżej, że mam zdolność wpływania na przyszłość. 

W pewnym momencie Departament Tajemnic zaczął majaczyć mi jako całkiem realny cel, bowiem jako jedyny, przynajmniej w moim odczuciu, oferował zasoby potrzebne mi do dalszych działań. Wciąż jednak pozostawał dylemat, czy praca dla samej pracy jest tą właściwą czy chodzi w niej o coś więcej - o możliwość nieskrępowanego dzielenia się posiadaną wiedzą z ogółem? Do tej pory jestem rozdarty i nie wiem, gdzie leży większe dobro. Jakaś część mnie pragnie spowicia całunem milczenia na rzecz bycia k i m ś. Co jeśli jednak można osiągnąć zupełnie to samo nie odgradzając się murem?


Mój umysł rozrasta się niczym pokaźna korona drzewa. Tam, gdzie zaczyna się jeden pomysł, pędy rozwija dziesięć kolejnych. Czasami zaczynam przypominać szaleńca, notując wszystkie szczegóły, analizując jednostkowe przypadki, by następnie rozbijać je na czynniki składowe i przemielać przez maszynę statystyki. Sprawdzam kolejne narzędzia, odkrywam starożytne rytuały i ingrediencje mające na celu ułatwić snucie wizji.
Przekazywanie wiedzy studentom jest dla mnie tym stabilnym gruntem, gdzie znów chwytam kontakt z rzeczywistością. Powoli zmieniam swoją pozycję; wsparcie, zastępstwa, pojedyncze wykłady. Staję się coraz bardziej samodzielny, choć nigdy nie marzyłem o profesurze i tkwię gdzieś w zawieszeniu. Pracuję przecież głównie za kulisami, korzystając z dobrodziejstw uczelni, by prowadzić dalsze badania. Może to właśnie droga, którą powinienem podążyć, dzieląc się tym, co tworzy mój umysł? 
Nie jestem na świeczniku, zakurzone księgi piętrzą się wokół mnie częściej niż ludzie pełni podziwu.


***

1962 - Terażniejszość

Nadal ciężko mi wybrać, choć przecież nie stoję w miejscu i przez lata nadal rozwijam swoje zainteresowania oraz pasje. Nauczyłem się jednak dzielić mój czas pomiędzy obowiązki domowe i zawodowe.
Wraz z Apollonie wychowujemy piątkę dzieci - dwóch synów oraz trzy córki. Średnia spośród gromadki zawsze zajmowała najwięcej miejsca w mych myślach, natomiast najmłodsze bliźniaczki, które skończą wkrótce dwa lata okazały się dla mnie niemałym zaskoczeniem i niezwykłym powrotem do pierwszych lat ojcostwa. Myślę, że mam dobry kontakt z synami, staram się być z nimi na tyle, na ile to możliwe. Próbuję wychowywać ich inaczej, niż czynił to mój ojciec, kiedy wpajał mi oraz młodszemu bratu ideały Crouchów. 

Wśród tego wszystkiego pozostają kwestie rodzinnych interesów, oficjalnych spotkań, na których bywam z żoną. Nie umiem odciąć się całkiem od dziedzictwa błękitnej krwi, choć kolejne nużące rozmowy przychodzą mi z trudem. Bywam nieobecny myślami, zbyt zafiksowany na kolejnych ideach, ale obdarzam uwagą innych ludzi. Wtedy też zdaję sobie sprawę, jaki wiele z tych przyziemnych kwestii niewiele mnie obchodzi… Że sprawy czystości krwi nikną gdzieś pod stertami papierów z licznymi analizami, że słowo “mugol” nie wywołuje większych emocji, bo bardziej przejmuję się tym czy zdążę dopiąć swoje terminy. Zapewne nie nadeszła jeszcze moja pora, nie przyszła sytuacja, gdy musiałem wybierać. To wygodne, bezpieczne, ale jak wielka będzie cena neutralności?
Czasami być może j e s t e m zbyt mało... uciekam w ciemności gabinetu. Często słyszę, że ciężko mnie rozgryźć, że potrafię zmieniać się diametralnie, że bywam zupełnie kimś innym w zależności od danej sytuacji. 
Przykładny mąż bez afer na koncie; zdaje się że całkiem znośny ojciec mający pod swą pieczą piątkę jasnych, dziecięcych główek. Jestem specjalistą w swym fachu, ale i duszą towarzystwa. Jedynie nieobecne spojrzenie świadczy o tym, że cząstka mnie, niezmiennie pozostaje odległa i nierozpoznana, być może nawet przeze mnie samego...



0
Pozostało PP
mixed
10
Pozostało PM
17
12
0
OPCM
Uroki
Czarna magia
0
0
0
Transmutacja
Magia lecznicza
Eliksiry
14
12
6
Siła
Wytrzymałość
Szybkość
Ścieżka IV — Astronomia i wróżbiarstwo
Astronomia teoretyczna
Astrologia i wpływ gwiazd
Numerologia i moc liczb
Kartomancja i systemy wróżbiarskie
Rytuały księżycowe
Ścieżka V — Starożytne runy
Wiedza o runach północnoeuropejskich
Ścieżka VI — Nauka
Znajomość teorii magii
Planowanie i metodologia badań
Innowacje interdyscyplinarne
Statystyka i analiza
Rozwój teorii magii i krytyczne myślenie
Ścieżka VIII — Historia i kultura magiczna
Znajomość obyczajów i etykiety
Mitologia i folklor
Analiza i interpretacja starożytnych tekstów
Ścieżka X — Polityka i prawo
Znajomość prawa i regulacji
Ścieżka XVI — Społeczeństwo i wpływy
dyplomacja
odczytywanie emocji i czujność
urok osobisty
Ścieżka XVIII — Sport
walka wręcz
wspinaczka

drzewko

Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
08-01-2025, 11:13

Witamy na forum Serpens!

Mistrz Gry utworzył dla Ciebie osobisty dział, w którym została umieszczona Twoja skrytka bankowa. Udaj się do niego i opublikuj temat z sowią pocztą oraz umieść tam swój prywatny kuferek. Na start otrzymujesz też od nas skromny prezent – znajdziesz go w swoim ekwipunku.

Możesz już rozpocząć zabawę na forum! Zachęcamy, abyś sprawdził, co Ci się przyśniło, rozeznał się w aktualnych wydarzeniach oraz spytał, kto zaczyna.

Odtąd Twoje słowa, decyzje i sojusze mają znaczenie. Uważaj, komu zaufasz — wężowe języki są zdradliwe. Dobrej zabawy!

Karta zaakceptowana przez: Philippa Moss

    Odpowiedz
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
08-10-2025, 20:53

Zacharias Crouch

Ekwipunek

pozostałe przedmioty spoza automatycznego ekwipunku

darmowa sowa pocztowa

Historia rozwoju

[10.08.2025] zatwierdzenie karty postaci, +1 OPCM [prezent powitalny]
[21.09.2025] Nagroda za wydarzenie: Człowiek, który został ministrem, +15 XP
    Odpowiedz
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 16:04 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.