• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > The White Cliffs of Dover (Kent)
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
07-10-2025, 23:35

The White Cliffs of Dover (Kent)
Białe klify Dover to majestatyczne, jasne wapienne urwiska, które wznoszą się wysoko nad falami Morza Północnego. Ich błyszcząca biel kontrastuje z głębokim niebieskim kolorem wody i zielenią traw porastających szczyty klifów. To miejsce, które od wieków było symbolem ochrony i nadziei, widziane z daleka przez żeglarzy i podróżników. Spacer wzdłuż krawędzi klifów oferuje zapierające dech w piersiach widoki na morze i rozległe przestrzenie angielskiej prowincji. Ścieżki prowadzą przez kwieciste łąki, gdzie rosną dzikie kwiaty i bujnie rozwijają się krzewy, a powietrze przesycone jest morską bryzą i zapachem soli. W słoneczne dni ich biel lśni tak intensywnie, że można je zobaczyć z daleka, nawet z francuskiego wybrzeża.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Oriana Medici
Akolici
niepokorne myśli, niepokoje
Wiek
25
Zawód
magimedyczka, genetyczka, badaczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
25
9
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
8
Brak karty postaci
10-05-2025, 11:55
13/03/62

Pisała. Ciągle pisała, jakby sam ruch pióra mógł utrzymać ją przy życiu. Szeptała słowa, które rodziły się na kartkach, zestawiała znaki, symbole i równania w kompozycje, od których bolały ją skronie, co łagodziła wściekłym przesuwaniem palców wśród spiętych niechlujnie włosów. Analizowała – aż świat stawał się gęstą siecią, w której każdy punkt był tropem, każda nitka prowadziła do kolejnej. Filiżanki z osadem włoskiej krwi, odzianej w brunatność czerni, piętrzyły się obok notatek, przypominające, że noc trwała już zbyt długo. Płyn palił jej gardło, rozgrzewał wnętrzności i pozwalał przetrwać kolejne godziny, gdy ciało odmawiało posłuszeństwa Odrywała się od tego tylko wtedy, gdy wzywał ją szpital. Wtedy zamykała księgi, własne notatki i gasiła światło, a cień pod oczami zdawał się stawać jeszcze cięższy. Korytarze Munga pachniały cierpieniem, potrafiły wyrywać ją z własnych obsesji, choć tylko na chwilę. Wracała stamtąd z głową przepełnioną obrazami ludzkiej kruchości – i od razu siadała do biurka, żeby rozrywać noc na kolejne fragmenty, jakby w nich mogła odnaleźć odpowiedź, jak opisać mogła choć ułamek tego, co widziała wśród szpitalnych ścian. Serce biło szybciej, palce drżały, ale umysł wciąż rwał naprzód, chciwy, żarłoczny, głodny jeszcze jednej hipotezy, jeszcze jednego zdania, jeszcze jednej korekty. Jeszcze jednego przypadku, który potwierdzi to, w co dogłębnie wierzyła.
Jakaś część niej nigdy nie przestawała tęsknić, ale nie była nauczona jego ciągłej bliskości. Z innej strony spoglądała na to wyjątkowo bezemocjonalnie – potrafiła wyprzeć obraz mężczyzny z głowy i oddać się w szeregi bolesnych prawd, w których cielesność nazywała innym imieniem, a prawda była taka, jaką sobie dopowiedziała. I potem znów wpadała w szał, znów uciekała od ludzi, bojąc się przyznać do zdrady kogoś, z kim nic ją oficjalnie nie łączyło. Noc za nocą trwała w tym stanie, aż sen stał się abstrakcją, a rzeczywistość przypominała jedynie mętny, gorączkowy sen na jawie. I tylko cisza, kawa i jej własne notatki były świadkami tego, że pochłaniało ją coś, co było większe niż ona sama. I on pojawiał się wtedy znienacka, abstrakcyjnie nawołując z otchłanie jej wspomnień. List powstawał w szeptach myśli: urywany, pełen niedopowiedzeń, obdarty z jej naturalnego kunsztu wypowiedzi. Nie potrafiła pisać gładko o emocjach, nie potrafiła ich wyartykuować, bo przecież nie była to prośba ani wyznanie, raczej desperacki znak, że nadal istnieje pomiędzy nimi nić, której nie umiała zerwać. A to była słabość.
Wieczór był zimny, marcowy. Angielskie wybrzeże ciągnęło się w milczeniu, fale uderzały o piasek ciężkimi westchnieniami, a wiatr świstał w pustce jak skrzypce bez melodii. Stała tam, czekając, otulona płaszczem, lecz i tak przeszywana chłodem, który wdzierał się do wnętrza. Czuła smak soli na ustach, jakby sama natura sprzysięgła się, by nadać tej chwili powagę i ciężar.
Każdy krok na plaży był znakiem niepewności. Czy przyjdzie? Czy zechce jeszcze raz spojrzeć na nią tym spojrzeniem, które od lat nosiła w pamięci? Czy mógł jej wybaczyć, jeszcze raz, jeśli poprosi?
Płaszcz nie potrafił grzać, usiadła na tej samej kłodzie leżącej na brzegu jak wtedy, gdy pierwszy raz rozmawiali o tym, do czego między nimi doszło. Ten sam chłód koił nerwy, to samo spojrzenie wypatrywało go pośród ledwie widocznej mary wieczoru; miała mu ponownie to samo do powiedzenia.
Przestałą już przepraszać, przestała też prosić. Po prostu pojawiała się i nie mogąc nic powiedzieć, oznajmiała tęsknotę. Jedyne słowo, którego się nauczyła. Zanim jeszcze zdała sobie z tego sprawę, jej relacja była echem tamtej, którą przez lata podpatrywała w milczeniu — matki i ojca, splecionych nie w harmonii, lecz w przedziwnym rytmie, który raz przypominał pieśń, a raz wojnę. Raz nienawidzili się do szpiku kości, kiedy indziej brylowali wspólnie na salonach. Ale u nich istniała nuda, nie było namiętności, która wpędzała ją w relację, jakiej nie potrafiła określić. Pamiętała jedynie kształt jego żuchwy, tębr głosu, ledwie wyczuwalne tętno na szyi, gdy osłabiony artefaktem opadł na podłogę mieszkania. Pamiętała jego dłoń opadającą na głowę córki, gdy przedstawiał ją jako doktor Medici. I tylko czasami myślała o tym, że był po prostu piękny. Perfekcyjnie skrojony w tym, jakim był — w równowadze bycia mężczyzną, ojcem, opiekunem. I nie potrafiła zapomnieć momentu, gdy otulona kocem czytała książkę na tarasie, a on przynosił jej kawę, po prostu pozwalając jej trwać. Bez pytań, bez nachalnej obecności. Jak gdyby ich życia korespondowały razem w byciu obok siebie, ale i razem. Bo mogła być jak przypływ, który teraz obserwowali — znikała, milczała, ale wiedziała, że on tam jest, on tam zawsze będzie, a ucieczka w męskie ramiona da poczucie bezpieczeństwa. Był dla nie zbyt dobry, był dla niej tym, czego zawsze pragnęła.
I nie mogła się do tego przyznać.
I nagle usłyszała ten szelest, na który czekała, a dreszcz przeszedł wzdłuż jej ciała.
Czy musiała cokolwiek mówić?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Atticus Lestrange
Akolici
Ona jak noc kryje mój wstyd, bez słów wybacza
Wiek
40
Zawód
urzędnik MM, bywalec podziemi
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
zaręczony
Uroki
Czarna Magia
10
15
OPCM
Transmutacja
6
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
12
13
5
Brak karty postaci
10-05-2025, 14:16
W jego miejscu pracy zawsze panował pedantyczny wręcz porządek; wszystkie dokumenty leżały w schludnym stosie, czekając na przejrzenie i podpis; kałamarz, pełen po brzegi, nie uronił ani jednej kropli tuszu na mahoniowe biurko; przybywający na spotkania interesanci zawsze wchodzili i wychodzili punktualnie. Atticus zadedykował zarówno swoje życie, jak i karierę w Ministerstwie Magii dwóm cechom: porządkowi i organizacji. Mógł poszczycić się zdolnością planowania nawet najmniejszych detali – wszystko po to, by zarówno praca, jak i życie prywatne toczyły się w stałym, bezpiecznym rytmie.
I bardzo irytowała go myśl, że zaprzepaścił tą harmonię – chociaż nie zrobił tego sam.
Zawsze powracała wtedy, gdy spodziewał się tego najmniej; zawsze, gdy ostatnie żegnaj nie zdążyło jeszcze porządnie wybrzmieć, a umysł nieustannie podsyłał obrazy chwil, których wolałby nie pamiętać. Nie pamiętał jak wiele razy przechodzili przez ten sam, utarty schemat – a mimo to zawsze pozwalał jej odejść, gdy czuła się zbyt przytłoczona tym, czego nawet nie potrafili zdefiniować.
I zawsze pozwalał jej wrócić.
Od dłuższego czasu jednak nowa myśl zaprzątała jego myśli, skutecznie odciągając od priorytetów pracy i spychając wygłodniałą ambicję na dalszy plan. Nie był już przecież młokosem, który mógł ganiać za spódniczkami bez żadnych konsekwencji; reputacja i noszone nazwisko były kotwicą, która przytwierdzała go do ziemi i nie pozwalała na swobodę – nawet, jeśli w ostatnich latach zerwał ten łańcuch więcej razy, niż byłby w stanie zliczyć. W całym chaosie niedopowiedzeń, przygodnych romansów i udawanej lekkoduszności; Oriana sama w sobie stanowiła stałą – jego własne, prywatne zaklęcie, które nie pozwalało się uwolnić.
Być może jednak to nie wolności szukał; nie, kiedy pewna myśl zaczęła wybijać się ponad inne, a decyzja praktycznie podjęła się sama.
Tym razem jednak zamierzał być cierpliwy ponad miarę. Nie pamiętał które z nich zakończyło związek ostatnim razem, i w sumie nie miało to większego znaczenia. Czuł się już zmęczony tą wieczną grą, która na początku zdawała się czymś świeżym i ekscytującym, niemal zakazanym; w miarę upływu czasu otoczka tajemnicy i sekretne schadzki przestały być wystarczające, a wieczne odejścia i powroty zbyt komplikowały ułożone życie, które tak sobie cenił.
Mimo tego - tym razem nie napisał.
Nie prosił.
Nie szukał.
Zamiast tego wybrał oczekiwanie; na kolejny list, może nawet na słowo rzucone niechętnie podczas przypadkowego spotkania; na spojrzenie, które powiedziałoby mu więcej, niż musiałby wiedzieć.
Z pewną dozą irytacji powrócił do pracy, próbując skupić uwagę na codziennych zajęciach. Dzień wlókł się niemiłosiernie, a presja nasilała się z każdym kolejnym spotkaniem; pod koniec, kiedy wracał do gabinetu by szykować się na powrót do domu, walczył już z narastającą złością. Gdy przekroczył próg pomieszczenia na początku bardziej poczuł, że coś się zmieniło, nim faktycznie dostrzegł przyczynę – niepodpisaną kopertę leżącą idealnie pośrodku biurka, jakby już samo ułożenie miało przykuć jego absolutną uwagę. Wziął list do ręki, lecz nie otworzył; schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza, podświadomie znając już nadawcę; dopiero gdy teleportował się do domu, w zaciszu salonu zabrał się za czytanie. Treść była przesączona chaosem myśli, emocji i niedopowiedzeń; kilka krótkich zdań nakreślonych w pośpiechu drżącą ręką i lokacja, tak dobrze znana. Atticus odetchnął głęboko, nim pozwolił pergaminowi spłonąć w kominku, a potem – zarzuciwszy płaszcz i chwyciwszy przy okazji ciepłą pelerynę – teleportował się ponownie.
Natychmiast uderzył go silny podmuch wiatru i mocna woń soli; wieczór był wyjątkowo chłodny i niemalże ponury. Dostrzegł Orianę bez trudu, siedzącą na powalonym pniu, i przez chwilę tylko patrzył, chłonąc detale; jej skulone przez zimno ramiona i taniec niesfornych kosmyków na wietrze. Gdy się zbliżył, bez słowa zarzucił pelerynę na jej ramiona, szczelnie okrywając drobną sylwetkę, i dopiero wtedy usiadł obok.
Ostatecznie to nie pierwszy raz.
- Doktor Medici jak zwykle dba o wszystkich, ale nigdy nie o siebie samą – skwitował na powitanie, choć w jego głosie krył się spokój; nie był to przytyk.
Zapatrzył się na wzburzone morze, przez dobrą chwilę pogrążając się w milczeniu; napięcie między nimi wisiało w powietrzu niczym katowski topór, gotów opaść w każdej chwili. Atticus powoli odwrócił głowę w kierunku kobiety, podchwyciwszy spojrzenie ciemnobrązowych tęczówek.
- Dlaczego teraz?
Przerwałaś ciszę, napisałaś, chciałaś się spotkać?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Oriana Medici
Akolici
niepokorne myśli, niepokoje
Wiek
25
Zawód
magimedyczka, genetyczka, badaczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
25
9
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
8
Brak karty postaci
10-11-2025, 18:14
Szaleństwo było w tym geście nieoczywistym, w którym porwanie emocji niosło słowa na papier. Nigdy nie była skłonna do zorganizowanego działania; poza ambicją, była raczej szaleństwem morza; przypływem i odpływem, ciszą i grzmotem. Nie działała metodycznie, wdawała się w nurt i pozwoliła, by ją niósł ku totalnej utracie wydolności, aby wreszcie opaść na kolana w wycieńczeniu weń.
I tak pojawił się on, którego bliskość była chwilą i w tej chwili wiecznością, która niosła wspomnienia skóry, smaku i ciepła w odmętach woluminów myśli. Stąpał spokojnie po ich świecie, w którym żyli wspólnie, acz oddzielnie. Nie byli obok siebie, ale nie byli rozłączni. Niezmiennie tkwiła w nich bliskość, napęd relacji kołatającej pośród niewypowiedzianych słów, gdy odmawiała innym emocjonalnego zaangażowania. Wiedziała, że go zdradza; wiedziała, że i on miał tego absolutną i wręcz absurdalną świadomość, miast jednak karać jej niegodność, tulił kobiecą głowę do swojej klatki, nadając jej życiu czułości, której nie było jej zrozumieć. Nie umiała inaczej. Miłość — ta prawdziwa, ta święta i czysta — zawsze wydawała się kłamstwem, które inni potrafią wypowiedzieć bez zająknięcia. Ona, za każdym razem, dławiła się na słowie wierna. Było zbyt ciasne, zbyt wymagające, jakby miało uwięzić w jednej wersji siebie, a przecież wciąż się rozszczepiała, rozsypywała na milion drobin pragnienia i lęku. Zdrada nie była więc grzechem — była desperacką próbą przypomnienia sobie, że wciąż jest żywa. Że krew płynie. Że wciąż czuje. Że nie zabrał jej całej.
Ale pojawił się obok, a ciepło płaszcza otuliło jej ciało. Pojawił się, a męski głos przypomniał każde szaleństwo, które odeszło w niepamięć, bo obok był on. Piękny człowiek, jej ulubiony, który w końcu potrafił dać jej namiastkę domu; potrafił być namiastką jej domu. Dlaczego teraz? Przez długie miesiące trzymała swoje myśli jak w zamkniętym słoju, w którym dusiły się powoli, aż zaczęły cuchnąć tęsknotą. Wiedziała, że powrót do przeszłości był jak rozdarcie starej rany — a jednak coś w niej wołało, jak syrena wzywająca żeglarza na mieliznę. Weń pojawili się tutaj, niczym przycupowany statek poszukujący swojego portu. Odezwała się, bo miała nadzieję, że słowo stanie się kluczem do zrozumienia jej uczuń. Że gdy wypowie jego imię, świat zadrży w miejscu, a echo cofnie czas choćby o jedno drgnienie. On... on niczym rozmowa z własnym cieniem, z utraconą cząstką siebie, którą zostawiła, kiedy odeszła. Nie oczekiwała odpowiedzi. Chciała jedynie, by jej słowa wypłynęły w przestrzeń — jak papierowy statek puszczony na wzburzone morze. Wiedziała, że może się rozpaść, zanim dopłynie do brzegu. Ale mimo to wypuściła go z dłoni. Bo inaczej utonęłaby w sobie, nie potrafiąc zaczerpnąć oddechu w czystości powietrza. Nie potrafiłaby zaczerpnąć powietrza, bo zapomniała jak się oddycha.
— Wiesz doskonale — odparła więc, a dłoń odnalazła męską dłoń, splatając ich palce na udzie mężczyzny. Spoglądała w jego tęczówki, szukała w nich tego, czego potrzebowała — oceny, osądu, oskarżenia. Ale to nie było w jego stylu; nie zrobił tego nigdy w ich życiu. Nawet teraz był, troskliwy i stały, niczym port, który zawsze zapalał latarnię na widok zagubionej łódki. Tęskniła za nim, tęskniła za nim i przed, tęskniła gdy był obok, bo zabierał jej wolność, której potrzebowała do funkcjonowania. Ale gdy był obok, nie potrafiła być nieszczęśliwa.
— Panie Lestrange, wiesz dlaczego. Wiesz też, dlaczego ty się tutaj pojawiłeś.
Bo chciał tego samego, bo tkwili w tym absurdalnym układzie, w którym pragnęli siebie nawzajem, nie potrafiąc być razem. Ale cielesność, silniejsza niż umysł. Ich ciała znały się lepiej niż ich serca. Wiedziały, jak się odnaleźć w półmroku, w szumie oddechu, w drgnięciu palców. Była w tym czułość, ale też pewna desperacja — jakby każde z nich pragnęło zniknąć w drugim, roztopić się, przestać istnieć. Szukali wolności, a znajdowali tylko chwilowe zawieszenie; ułamek sekundy, w którym ból świata przestawał istnieć. Ich spotkania miały w sobie coś z rytuału — powtarzalność gestów, oddechów, spojrzeń. Jakby próbowali odtworzyć coś, co kiedyś naprawdę było między nimi, a teraz istniało już tylko jako wspomnienie, cień dawnego ognia. Każdy dotyk był próbą przypomnienia sobie, czym kiedyś była miłość. A może tym właśnie ich miłość była? Uczucie, które było metodyczne w pełnym chaosu umyśle? A może to świat był metodą, a oni i ich bliskość byli szaleństwem? Dzikością; nielogiczną, pełną bólu, ale prawdziwą. Gdy oboje zrzucali maski, nie byli już nikim — nie synem, nie córką, nie urzędnikiem, nie naukowczynią. Byli tylko ludźmi, z sercami bijącymi zbyt szybko, z oddechem łapanym w pół słowa. W każdej nocy, jaką dzielili, czaił się poranek, w którym musieli odejść. A mimo to wracali. Bo ta samotność, dzielona we dwoje, bolała mniej niż ta, którą nieśli w sobie osobno.
A jednak i razem byli samotni, a na to nie potrafili do teraz znaleźć odpowiedzi.
— Tęskniłam.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#5
Atticus Lestrange
Akolici
Ona jak noc kryje mój wstyd, bez słów wybacza
Wiek
40
Zawód
urzędnik MM, bywalec podziemi
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
zaręczony
Uroki
Czarna Magia
10
15
OPCM
Transmutacja
6
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
12
13
5
Brak karty postaci
10-18-2025, 17:25
Nawet szum morza i wycie wiatru nie były w stanie zagłuszyć chaosu myśli; a każda z nich sprowadzała się przecież do niej.
Nie pamiętał już czasów przed Orianą; wspomnienia tamtych chwil i tamtych kobiet wydawały się mdłe i nijakie, pozbawione sensu i znaczenia, bo tylko ona odcisnęła tak trwałe piętno na jego życiu. Po trzech latach nieustannych rozstań i powrotów, pełnych niedopowiedzeń i wątpliwości – bo nigdy przecież nie rozchodzili się „oficjalnie”, nie padały żadne słowa – znów znalazł się w punkcie wyjścia. Białe klify Dover były świadkami niejednego pojednania między nimi, a było to tylko jedno z wielu miejsc, które sobie upatrzyli – zawsze gdzieś na uboczu, zawsze wieczorami. Żadne nie było gotowe zaryzykować cennej reputacji na rzecz bycia ofiarą złośliwych plotek; im dłużej o tym myślał, tym bardziej postrzegał to jako wymówkę przed podjęciem bardziej stanowczych kroków.
Dziś był gotów powiedzieć dość.
Czas naglił brutalnie; trzy lata wdowieństwa dla kogoś z jego nazwiskiem było rzeczą nie do pomyślenia. Coraz częściej rodzina dopominała się, by dopełnił obowiązku i ponownie się ożenił; mężczyzna samotnie wychowujący dziecko nie wyglądał dobrze na rodowym drzewie. Matka nieustannie podsuwała kolejne kandydatki, które uznała za godne, lecz on postawił sprawę jasno – jeśli miał znów stanąć na ślubnym kobiercu, to zamierzał sam zadecydować z kim zwiąże swój los.
Nigdy więcej aranżowanego ślubu.
Być może wspomniał o tym Orianie raz czy dwa; o naglących komentarzach i „przypadkowych” spotkaniach na rodowych włościach, które finalnie kończyły się wymianą uprzejmości. Zapamiętał, że w takich chwilach zwykła milczeć, a niewypowiedziane słowa ciążyły na jej duszy; nigdy jednak nie naglił, nigdy nie naciskał. Była przecież ideałem; olśniewająco piękna, piekielnie inteligentna, ogromnie ambitna; wspaniała osoba, najlepsza, najwspanialsza. Wiedział też, że mężczyźni krążyli wokół niej niczym sępy; wiedział, że mogłaby mieć każdego – a już na pewno kogoś bliższego jej wiekiem, nieobciążonego balastem nieszczęśliwego małżeństwa i z dorastającym dzieckiem. O Audelii nie rozmawiali prawie wcale, bo ich spotkania nie zobowiązywały do niczego; układ cienki niczym pajęcza sieć w końcu jednak musiał pęknąć.
Tyle myśli, tyle pytań, tyle wahania, tyle decyzyjności; przeniósł spojrzenie na ich dłonie, od razu mocniej zaciskając palce na jej własnych. Miał wrażenie, że elementy układanki, którą wspólnie tworzyli od lat, powoli zaczęły wskakiwać na właściwe miejsca; chociaż jeszcze chwilę odwlekał to, co nieuniknione. Patrzył wprost w jej oczy, próbując odczytać czyhające na dnie tęczówek emocje; słowa wywołały drgnięcie kącików ust w nikłym uśmiechem.
- Nic się nie zmieniło – skomentował cicho, niemalże z rezygnacją; trwali w tej samej niewygodzie i nie oczekiwali w zamian niczego poza własnym towarzystwem – okazjonalnie, raz na jakiś czas.
Przemilczał słowa o tęsknocie, którą sam czuł, ilekroć Oriana pozostawała poza jego zasięgiem; o tej palącej, niedającej chwili wytchnienia emocji, która prześladowała go nawet wtedy, gdy umilał swoje noce w innym towarzystwie. Patrzył na kobietę tak, jakby pragnął zapamiętać każdy, nawet najmniejszy detal; niesforne kosmyki włosów opadające na twarz, lekko zaciśnięte usta, zarumienione od zimna policzki. Atticus niespiesznie podniósł jej dłoń do ust, składając pocałunek na wewnętrznej stronie nadgarstka; gdy się wyprostował, na jego twarzy malowała się jedynie powaga.
- Wyjdź za mnie.
Nie tak to zaplanował, nie tak widział oczyma wyobraźni – a już na pewno nie w tej scenerii i okolicznościach. Decyzja z jego strony zapadła jednak na długo przed wysłaniem przez Orianę listu o ich spotkaniu; pewność, że nie był w stanie dłużej kontynuować tego, co przedtem zwykł nazywać wolnością.
- Przez ostatnie lata obydwoje próbowaliśmy żyć bez siebie. Przymykałem oczy na miesiące ciszy, na innych mężczyzn i na wszystko, co do tej pory było dla Ciebie wygodne, bo nie chciałem Cię stracić. I uwierz mi, Oriano, że nie potrafię nawet wyobrazić sobie jak moje życie mogłoby wyglądać bez Ciebie u boku – jego głos był spokojny, pewny, niemalże łagodny; nie odrywał spojrzenia od jej twarzy, próbując dostrzec reakcje. – Nie mogę zaoferować Ci tego, co wcześniej wydawało się fundamentem naszej relacji, ale nie chcę dłużej tkwić w takim układzie. To cholernie męczące, nie uważasz? – uśmiechnął się blado, jednocześnie rozplatając ich palce i przykładając dłoń Oriany do swojego policzka; na kilka sekund zamknął oczy, chłonąc ten moment. – Wyjdź za mnie, Oriano Medici. Zostań moją żoną, a już nigdy więcej nie będziemy musieli chować się przed światem. Chcę być Twoją opoką, chronić Cię i mieć pewność, że już nigdy niczego Ci nie zabraknie.
Dosyć uciekania.
Dosyć niewiadomych.
Ujął jej twarz w dłonie i przytknął czoło do jej, zmniejszając już i tak niewielki dystans między nimi; tylko tyle i aż tyle, nim ostatnie słowa, wyszeptane słowa zostały porwane przez nieustający, nieustępliwy wiatr.
- Chcę, żebyś była moja.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#6
Oriana Medici
Akolici
niepokorne myśli, niepokoje
Wiek
25
Zawód
magimedyczka, genetyczka, badaczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
25
9
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
8
Brak karty postaci
10-18-2025, 20:37
Myślała o tym długo, zbyt długo, aż myśli zaczęły się plątać w węzły, które zaciągały się same na sobie, jakby rozum próbował udusić serce, a serce —  rozum, bo przecież w świecie, w którym dorastała, kobieta nie była jeszcze całkiem sobą, lecz cieniem nazwiska, przedłużeniem cudzej woli, ozdobą przy boku mężczyzny, który miał być dla niej losem – i więzieniem zarazem. I kiedy tylko pierwszy raz, o wiele młodsza, leżała u jego boku myśl przecięła się wzdłuż jej umysłu. Widziała możliwość ulgi, coś w rodzaju wytchnienia od nieustającego marszu przez życie, które wymagało, by była silna, niezależna, bezbłędna; i myślała, że może gdyby zagrała rolę kobiety, której pragnie świat, nie tej, którą naprawdę jest, wszystko stałoby się łatwiejsze. A przecież było jej źle, okrutnie ,źle,  potwornie źle; w środku, głęboko pod skórną pokrywą, w tym miejscu, gdzie rodzą się wszystkie nienazwane żale i gorycz wylewająca się z czary. Jak ktoś, kto usiłuje oddychać w powietrzu zbyt gęstym od oczekiwań, kto próbuje smaku pustki. Każda decyzja, nawet ta o uśmiechu przy stole, była cholerną decyzją polityczną, moralną, kobiecą, a więc kwestionowaną. Małżeństwo nie było dla niej obietnicą, lecz strategią przetrwania, aktem adaptacji, kompromisem pomiędzy pragnieniem a koniecznością.
I on byłby ideałem, ale potem tchórzyła tak, jak za każdy razem. I mogłaby go mieć,  i każdego innego.
Jak
cholernie
się
bała.
Wiedziała, że mogłaby go uwieść; przecież to była jej natura, jej przekleństwo, jej dar. Wiedziała, że potrafiła to zrobić, że wystarczyłby jeden ruch, jedno spojrzenie, jeden gest i westchnięcie spomiędyz warg,  by przekonać go, że w niej znajdzie wszystko, czego potrzebuje: czułość, chaos, spokój i namiętność, tę dziwną mieszankę, która sprawia, że mężczyzna traci rozum i nazywa to miłością. Wiedziała, że mogłaby mieć go w garści, że mogłaby mieć jego nazwisko, jego dom, jego społeczną ochronę, ten cienki mur, który dzieli kobiety „porządne” od tych, które stoją poza światem. Gdy była dziewczynką, ledwie podrosłą, marzyła o tym spokoju. O wielkim nazwisku ze skorowidzu; o tytulaturze, o księciu z bajki. Teraz siedziała u brzegu znających prawdę klifów, które widziały setki ich krzyków, setki pocałunków i wszystkie żałosne próby budowania bycia razem, gdy nigdy nie byli osobno. Ale wiedziała też, że zapłaciłaby za to utratą siebie – a może właśnie to przerażało ją najbardziej. Brak tchu, związanie na wieczność i zależność, która ciążyła nawet tak światłym kobietom, jak jej matka. Ile mężczyzn obiecywało, a potem trafiało w jej ręce? Ile razy on pragnął innej, gdy był z poprzednią żoną? Wszyscy skrojeni byli tak samo, kłamliwie i rozpaczliwie dla kobiet upokarzający.
Ale teraz mówił, i mówił, i mówił i coś w niej pękało od chęci ucieczki. Bała się każdej kolejnej zgłoski, każdego frazesu, każdego momentu, który pokazywał, że był człowiekiem. Nie chciała małżeństwa, choć powinna go chcieć, ale nie była gotowa go też zranić. Czasem, gdy noc była długa, a lampka w jej gabinecie żarzyła się jak samotna gwiazda nad pustkowiem, rozważała, czy przypadkiem jej bunt nie jest tylko inną formą kapitulacji. Bo może każda kobieta, nawet ta, która walczy; nawet ta, która odrzuca role i obietnice, w końcu chce tylko ciepła, tylko kogoś, kto powie „zostań”. Ale potem przychodziła refleksja, że to właśnie „zostań” bywa największym więzieniem, na które mogłaby się zdecydować.
Zamarła.
Ponownie.
Nie od razu zrozumiała ciężar jego słów — przez chwilę brzmiały jak echo dawnej mary, jak wyobrażenia, których już nie potrafiła rozpoznać, choć znała każdy dźwięk synestezji. Patrzyła na niego w milczeniu, z tą mieszaniną przerażenia i czułości, która rozsadzała jej pierś od środka, jakby każde uderzenie serca było błaganiem, by cofnąć czas — choćby o oddech, o sekundę przed jego propozycją. Ból. Trzask pękającej duszy — połysk żalu i winy, które spływały w niej cicho, nie zostawiając śladu na skórze, lecz wypalając ścieżki wewnątrz, wzdłuż kręgosłupa odzianego w jego płaszcz. Przez dłuższą chwilę nie mogła mówić. Głos uwiązł jej w gardle, a język stał się ciężki od niewypowiedzianych słów. Chciała mu odpowiedzieć — czymkolwiek, choćby półprawdą — ale każde możliwe zdanie niosło w sobie zbyt wiele bólu. W jego oczach widziała szczerość, tę rzadką, niemal świętą, której sama nie potrafiła już unieść.
Nie tak miało wyglądać to spotkanie.
Nie tak miała wyglądać miłość.
Bo przecież wiedziała, że „chronić” oznaczało „posiadać”, a „opoka” była tylko innym imieniem dla klatki. Kurwa mać.
—  Nie wiesz, co mówisz —  wyszeptała w końcu, prawie bezgłośnie, z uśmiechem tak smutnym, że nawet on musiał zrozumieć, iż to nie odmowa, lecz żal.  Ale on był obok, słowa raniły coraz mocniej a ona drżała w uczuciu spływających po policzkach łez. Jak miała się zachować, co miała zrobić?  Nie potrafiła być obojętna. Widziała jego zmęczenie, jego wiarę w to, że ona mogłaby być dla niego ratunkiem. I to właśnie bolało najbardziej – świadomość, że on szukał w niej ukojenia, którego ona nigdy mu nie da. Raz po raz, każda jego sugestia, którą zbywała. Nie byla kobietą, z którą winien się zestarzeć. Nie była kobietą, której powinien ufać.  Nie. Tak bardzo chciała się nie zgodzić. Tak bardzo chciała odbiec, zaczerpnąć powietrza, uciec.
Dusisz mnie.
Łzy, które dotąd  na wpół tłumiła, wreszcie popłynęły; wreszcie silnie, wreszcie w pełni mocy. Nie płakała z gniewu, ani z rozpaczy. To był płacz człowieka, który wie, że właśnie winien odrzucić coś, czego pragnął, ale co mogłoby go zniszczyć. Chciała mu powiedzieć, że się boi. Że kocha go w sposób, który jest niebezpieczny, który pali ją od środka, że gdyby mogła, uciekłaby od siebie samej. Ale jedyne, co potrafiła, to odwrócić wzrok i wciągnąć powietrze, jakby to miało pomóc w oddzieleniu prawdy od pragnienia.
— Nie wiesz, co mówisz, Atticusie
Wyszeptała ponownie, dłoń kładąc na jego dłoni, a  policzek wtulając w szorskość jego dłoni. Nie potrafiła na niego patrzeć, miast tego przymknęła nerwowo oczy.
Bo przecież nie chodziło tylko o niego.
Chodziło o wolność. O jej własne istnienie, o jej wolność, o przestrzeń, w której mogła być kimś więcej niż żoną, kimś więcej niż obietnicą, kimś więcej niż wspomnieniem dawnej dziewczyny, którą on próbował przywołać do życia. Więc milczała, pozwalając, by cisza odpowiedziała za nią cięższa niż wszystko, co kiedykolwiek powiedzieli sobie wprost.
Wiedział, że to była jej zgoda.
Zawsze zapierała się tak silnie, zawsze wszystko kwestionowała.
W naturze naukowca, gdy znajdujesz odpowiedź, zadajesz więcej pytań. Gdy znajdujesz potwierdzenie, coraz silniej zaprzeczasz.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#7
Atticus Lestrange
Akolici
Ona jak noc kryje mój wstyd, bez słów wybacza
Wiek
40
Zawód
urzędnik MM, bywalec podziemi
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
zaręczony
Uroki
Czarna Magia
10
15
OPCM
Transmutacja
6
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
12
13
5
Brak karty postaci
10-27-2025, 17:49
Spodziewał się krzyku; głośnego, wściekłego, wydobywającego się z najdalszych zakątków jej duszy – oznaki buntu wobec niemego przyrzeczenia między nimi, które teraz łamał.
Zawsze odchodzisz, a ja zawsze pozwalam ci wrócić.
Spodziewał się kłótni; równie gwałtownej jak otaczające ich, wzburzone murze; argumentów, które mogłyby z łatwością przesądzić o finale tego spotkania.
Bez względu na wszystko.
Spodziewał się ucieczki; momentu, w którym ona po prostu wstanie, odwróci się i zniknie; bez słów, bez żalu, bez wyjaśnień; przypieczętowując tym samym moment, który uważał za nieunikniony przerażający.
Nieważne ile razy zrobisz to samo.
Zamiast tego otrzymał najpierw jej niedowierzanie, wyrysowane tak wyraźnie na dnie tęczówek; błysk zrozumienia, gdy waga jego słów w pełni do niej dotarła, raz na zawsze zmieniając dynamikę pokrętnej relacji. Atticus obserwował kobietę czujnie, wyłapując każdą, nawet najmniejszą zmianę – i, och bogowie, mógłby przysiąc, że w tej krótkiej chwili ujrzał całą feerię przeróżnych emocji, które musiały rozwalać Medici od środka.
A potem przyszły łzy.
Płakała bardzo rzadko; mógł zliczyć na palcach jednej ręki chwile, w których pozwalała łzom popłynąć po policzkach. Zawsze wtedy szukała ukojenia w jego ramionach i rzeczowych słowach; dzisiaj był jedynie dystans, panika i ból; jakby własnoręcznie wbił nóż wprost w jej serce i dodatkowo przekręcił ostrze dla większego efektu. Odniósł wrażenie – ale tylko na kilka uderzeń serca – że świat płonął mu w rękach i za moment nie będzie już czego zbierać; że pozostaną jedynie spalone szczątki tego, co tworzyło się między nimi przez ostatnie trzy lata.
A potem przyszedł spokój.
Atticus Lestrange nie zadrżał pod wpływem emocji; nie zerwał się z miejsca, nie padł na kolana i nie błagał. Nie chwycił Oriany w ramiona, nie tłamsił, nie dusił swoją obecnością.
Milczał. Długo.
Pozwolił, by wtuliła rozgrzany policzek w jego rękę; palce odruchowo musnęły miękką skórę w ostrożnym, wyważonym geście. Niebieskie oczy szukały spojrzenia brązowych tęczówek z wytrwałością; gdy odwróciła wzrok, Atticus powoli cofnął ręce i wyprostował się, zwiększając dystans między nimi – pozostał blisko, ale starał się nie przytłaczać.
Chociaż mogło już być za późno.
- Nie podejmuję żadnej decyzji pochopnie – wtrącił łagodnie w odpowiedzi na jej słowa; na wydźwięk krótkich zdań i nutę rezygnacji, którą dosłyszał w tonacji. Zdecydował się na to, by chwycić dłonie Oriany i zamknąć je w stabilnym, mocnym uścisku palców; gdy ponownie na niego spojrzała, podjął wypowiedź. – A w szczególności takiej. Nie mam zamiaru przekonywać cię, że to jedyna słuszna decyzja, bo finalnie zrobisz to, co sama uważasz za słuszne. Nigdy nie będę tego negować. Chcę jednak żebyś wiedziała, że nie ma we mnie zawahania ani żadnych wątpliwości.
Urwał na moment, zupełnie jakby zabrakło mu słów; odetchnął głębiej, sięgając po pokłady opanowania, którego uczył się przecież całe życie.
- Pragnę tylko Ciebie.
I już nie jako kochankę, którą pieprzyłby w każdy wtorek i piątek pod nieobecność nowej małżonki wybranej przez rodzinę; lecz jako swoją partnerkę, wspólniczkę, powierniczkę.
Równą sobie. Ważną. Docenianą. Kochaną.
Ten wybór nie był dla niej prosty, i Atticus miał tego bolesną świadomość; wiedział, z czym Oriana uosabiała wolność, której tak desperacko pragnęła. Musiała jednak zejść na ziemię, chociaż nie chciał być tym, który musiałby uświadomić jej te kwestie, które znała doskonale, ale z premedytacją wypierała z myśli -
Nazwisko, które nosiła, było brzemieniem; nie nagrodą.
W jego przypadku było przecież identycznie.
Medici stracili tak wiele podczas wojny; zasoby rodziny Lestrange mogły pomóc w przywróceniu dawnego prestiżu, a różnorodne kontakty ponownie sprawić, by rodzina wybiła się ponad szereg innych – takie argumenty padły podczas rozmowy z Mattią ledwie kilka miesięcy temu. Uczynił to za plecami Oriany, już wtedy nakierowany pragnieniem małżeństwa; musiał jednak rozegrać wszystko z dokładnym planowaniem.
Wolał nie skupiać się na tych kwestiach, skupiwszy uwagę na tym, co tu i teraz – chociaż tutaj wymarzony scenariusz zdołał rozsypać się niczym zamek z piasku.
Chciałby, by Oriana ujrzała siebie jego oczyma; może wtedy byłaby w stanie pojąć, że wcale nie zamierzał zamknąć jej w złotej klatce i związać każdą literą nazwiska Lestrange. Chciał mówić o niej z dumą jak o swojej żonie, błyszczeć na salonach u jej boku i stworzyć coś prawdziwego.
Koniec z gonitwą, koniec z tajemnicą.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#8
Oriana Medici
Akolici
niepokorne myśli, niepokoje
Wiek
25
Zawód
magimedyczka, genetyczka, badaczka
Genetyka
Czystość krwi
czarownica
czysta
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
zaręczona
Uroki
Czarna Magia
4
0
OPCM
Transmutacja
4
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
25
9
Siła
Wyt.
Szybkość
5
6
8
Brak karty postaci
10-27-2025, 19:08
Powietrze było chłodne, przesycone solą. Wszystkie żywioły karmiły się tą sceną gehenny, w której ona cierpiała za utratą wolności, a on nie chciał jej ranić, tym samym jej reakcją raniąc samego siebie. Masochistyczne decyzje oparte na wymogach społeczeństwa;  pierdolona wizja przyszłości, w której wszyscy szczęśliwi to ci postawieni pod ścianą niuansów.
Jak miała w tym świecie prosperować?  Choć noc zbliżała się powoli, w tej granicznej godzinie, między światłem gdy zwykli się kryć, a ciemnością tylko dla nich, wszystko wydawało się na chwilę możliwe — nawet to, że fale mogłyby się zatrzymać, a czas przestać płynąć. Tak przecież było, gdy spoglądała na niego, a jego słowa docierały do jej umysłu ze zdwojoną siłą. I znów był tak dobry.  I znów ją rozumiał.  Dobro zbyt czyste, by należało do świata, w którym dorastała, do świata pełnego brudu, kalkulacji, chłodnych wyborów i półprawd. Nie rozumiała, jak człowiek może być tak spokojny, tak pewny w swoich gestach, jakby życie nigdy nie dotknęło go szorstkością, jakby nie znał zapachu porażki, ani goryczy lęku. W jego oczach było coś, co przerażało ją bardziej niż jakiekolwiek zagrożenie — bezwarunkowa czułość. Ta miękkość, ta niepodważalna lojalność, której ona nie potrafiła odwzajemnić w pełni, choć chciała. A może właśnie dlatego, że chciała zbyt mocno wmówić sobie, że jej nie potrzebuje, że to ją odrzuca?
Gdzie znaleźć stabilność, czym jest stały grunt?  Miała wrażenie, że każde jego słowo buduje dla niej dom, a ona wciąż stoi na progu, niezdolna przekroczyć progu, zaczerpnąć zapachu kominka i świeżo upieczonego chleba  — bo wiedziała, że z chwilą, sekundą, momentem gdy to zrobi, nic już nie będzie należało tylko do niej, a będzie spójnością ich razem.  I choć serce biło szybciej, gdy brał jej dłonie w swoje, podświadomość szeptała, że on zasługuje na kogoś lepszego. Na kogoś, kto nie zna tej nieufności, tego nieustannego drżenia w środku tej skazy, którą w sobie nosiła i nigdy nie miała porzucić. Bo byłaby gotowa z nim być z rozsądku; nie oddałaby swojej ręki z miłości, a z obowiązku i był tego świadom od  z a w s z e, gdy uparcie obstawiała przy panieńskim nazwisku, gdy w przypływie głębszych rozmów, mówiła, jak nienawidzi instytucji małżeństwa, jak gardzi tym, że rodzina ją do tego przymusza.
—  Atticusie —  wyszeptała wreszcie, a cała nagromadzona troska uwydatniła się wręcz słyszalną obawą. Powróciła na niego spojrzeniem, załzawione oczy szkliły się bólem sięgającym samego rdzenia jej osoby, jak gdyby bólu zaznała każda cząstka jej człowieczeństwa. Ale spokój wracał w rozognione ciało, a twarz zakołysała się pierwszymi nutami powracającego spokoju; chłodnej kalkulacji zakotwiczonej na dnie wcześniejszych dysput, analiz i dyskusji. Wszystko zaczynało składać się w całość, każde słowo jej ojca, zapytanie z ust jej matki.
—  Nigdy nie będą taką żoną, jakiej od ciebie oczekują — odparła, z całym przekonaniem i spokojem. Język zwilżył spierzchnięte wargi, pozwalając sobie na spojrzenie mu w oczy, pierwszy raz od dłuższej chwili, w pełnej klarowności wejrzenia. Nie potrafiłaby zamknąć się w ramie codzienności, gdzie dzień równa się dniowi, a miłość — obowiązkowi. Ale spoglądała na niego i nie mogła odmówić. 
Nie była stworzona do tego, by być tłem. Ani ozdobą mężczyzny, ani jego spokojem. Niczym ogień; nie dawała ciepła bez zniszczenia, nie istniała bez spalania, nie niosła za sobą życia, jak górskie źródło.  Być żoną w rozumieniu świata, w rozumieniu ich rodzin — cichą, wdzięczną, wierną w milczeniu — byłoby dla niej jak oddychanie pod wodą. Wiedziała, że dusiłaby się powoli, grzecznie, w rytmie przyjętych zwyczajów, ale z tak przedzierającym tkanki bólem, że jej duch odpracowywałby to cierpienie przez kolejne tysiąclecia. Nie umiałaby być tą, która czeka w domu z herbatą; tą, która mówi „wróć bezpiecznie” i zasypia z mantrą o jego spokój. Ona błagała o ruch, o myśl, o zrozumienie, o kolejną ekscytację. O to, by jej życie miało sens większy niż nazwisko, pierścień i para dłoni splecionych w konwencjonalnym szczęściu, które zamknie ją w domu na kilka lat noszenia dziecięcia pod sercem. Nie chciała tego, ciąży się wręcz bała, widząc niejednokrotnie śmierć, jaką za sobą niosła.  Ona chciała żyć; w pełni, bez przystanków, na swoich zasadach.
— Czyli moja matka już wiedziała...
Nastała cisza, której nie potrafił przerwać nawet siarczysty podmuch wiatru.
Przytaknęła sama sobie, zbijając  na moment usta w cienką linię, gdy spoglądała na jego twarz z narastającą wściekłością. Czyli wszystko przed nią ukryto? Czyli mimo ich wielkich słów, nie była pierwszą do podjęcia decyzji. Jakby całe to misternie budowane poczucie kontroli — jej spokój, jej niezależność, jej starannie pielęgnowana godność — zostało właśnie wystawione na kpinę. Kurwa mać. Wściekłość miała smak żelaza. Poczuła go na języku, kiedy ugryzła się w wargę, by nie powiedzieć już ani słowa. Wszystko w niej pulsowało, rozsadzało wnętrze  i karmiło się jej emocjami. Silniej, mocniej, głębiej.  Cała jej wściekłość była jednocześnie rozpaczą po prostu młodej kobiety — bo kochała ich, rodziców. Kochała też jego. Bo wiedziała, że robili to z troski.  Ale troska, gdy dławi, przestaje być miłością. Bo wiedziała, że nie chciał jej dawać nadziei. I za to właśnie kochała go tak, jak człowiek kocha coś, czego nie potrafi mieć — z desperacją, z niemym błaganiem, z bólem, który nie przynosi katharsis.  Ale kiedy patrzył na nią tym wzrokiem — tym, który pamiętał jej młodość, błędy, słabości — wszystko w niej pękało, raz po raz.
Czuła, jak krew pulsowała w skroniach, jak serce biło zbyt szybko, zbyt mocno, jakby chciało zniszczyć podstawy jej życia. Ich dłonie, dotąd splecione w niepewności, wyrwały się z uścisku tylko po to, by odnaleźć siebie znowu, w nowym geście; gwałtownym, rozedrganym, pełnym pragnienia i bólu. Oplotła je wokół jego twarzy, zachłannie i boleśnie, wręcz sadystycznie.  Usta same odnalazły jego wargi, ciało same przywarło do niego i nie akceptowało odmowy. Czuła pod palcami ciepło męskiej skóry, oddech, który drżał razem z jej własnym. Łzy napłynęły jej na powrót do niemalże czarnych oczu. Spływały po policzkach, mieszały się z oddechem, z szeptem jego imienia, który teraz wybrzmiał wściekłością.  Akt kapitulacji i buntu jednocześnie. Krzyk w bezgłosie, w którym rozpadało się wszystko — rozsądek, duma, strach, podstawy pierdolonego człowieczeństwa. W tej chwili byli sobą sprzed lat, nagimi emocjami, które nigdy nie dorosły, choć świat wokół nich dawno spoważniał. Sobą sprzed lat, którzy wtapiali się w nieznany nurt bliskości obcych sobie ludzi. Sobą sprzed lat, gdy on był ciągle taki sam, a ona była zupełnie inna; dziewczęca, prostsza, pozbawiona ciężaru, który teraz wiązał jej dłonie. Tylko gdzieś na dole, w podświadomości, miała poczucie, że stworzył ją z własnego żebra na podobieństwo tego, co od niej chciał; nie dlatego, że był potworem, ale dlatego, że był mężczyzną — a oni zawsze niszczyli, rujnowali i budowali swoje życie na upadku innych. Nie twórczo w sense artystycznym, a ratując się resztkami zdolności manualnych, które były w stanie sprostać oczekiwaniom.  I kiedy wreszcie oderwała się od niego, z drżącym oddechem, z włosami rozsypanymi na policzkach, poczuła, że znowu coś w niej pękło. Kochała go, ale to nie było twórcze; to była pierdolona destrukcja.
— Nienawidzę cię, Atticusie Lestrange — i tylko śmiech zawtórował jej słowom, gdy opadła głową w załamanie jego szyi, ręce bezwiednie oplatając wokół jego ramion. Zostanę Twoją żoną.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#9
Atticus Lestrange
Akolici
Ona jak noc kryje mój wstyd, bez słów wybacza
Wiek
40
Zawód
urzędnik MM, bywalec podziemi
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
błękitna
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
zaręczony
Uroki
Czarna Magia
10
15
OPCM
Transmutacja
6
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
12
13
5
Brak karty postaci
11-15-2025, 19:53
Nigdy nie rozmawiali o wolności, bo nie musieli.
Ich relacja przecież była wolnością; dawała swobodę ucieczki w dowolnym momencie, wycofania się, pogrzebania tego, co powoli i nieuchronnie narastało między nimi. Czasem pierwsza odchodziła ona, niezdolna pogodzić się z natłokiem emocji; czasem robił to on, przecinając więzy przywiązania, którego nie chciał czuć. Widział Orianę jako swój ideał i nie dostrzegał wad, pozostając celowo ślepym na wszystko inne; ciszę, innych mężczyzn, brak zobowiązań. Sam przecież czynił podobnie, dostosowując się do chaosu w niemal naturalny sposób.
Ale w końcu nadszedł kres; w końcu był gotów powiedzieć dość.
I nawet teraz nie byłby w stanie przyznać, że to tylko z miłości.
Rodzinne zobowiązania trzymały go na krótkiej smyczy, której nigdy nie próbował zluzowywać. Zawsze wyprzedzał oczekiwania rodziców, dostosowywał się do ich woli i czynił wszystko, by spełnić ich aspiracje i ich marzenia, jakby sam był jedynie narzędziem w ich dłoniach; pierworodnym synem, ale też nosicielem wszystkich planów i nadziei hołubionych przez lata. Ten, kto sądził, że błękitnokrwiści żyli w bajce, mylił się srogo; rodziny się nie wybierało. Przez czterdzieści lat życia nie sprzeciwił się ani razu, nie podniósł głosu – nie uczynił nic, co mogłoby przynieść rodowi Lestrange gorzki smak rozczarowania bądź porażki.
Dlatego na studiach „wybrał” kierunek, który zalecił ojciec.
Dlatego ożenił się z kobietą, której nie chciał i nigdy nie potrafił pokochać.
Dlatego pracował, oddychał, żył w imieniu tych, którzy to życie mu dali.
A Oriana – jego słodka, piękna Oriana – nawet teraz, w momencie, w którym jej chaotyczne, barwne życie zaczynało nabierać szarości stabilizacji – nie zdawała sobie z sprawy z tego jak wielką władzę nad nim sprawowała; z jaką łatwością każde jej słowo i gest rezonowały w nim i odbijały się echem od wszystkiego, co czynił. Wiedział, że najprościej byłoby odejść lub pozwolić jej to zrobić – zawsze tak samo, niemal brutalnie w tej niezmienności; ale tym razem decyzja z jego strony zapadła i żaden zmieniacz czasu nie cofnąłby słów, których intencję nosił w sobie przez ostatnie miesiące.
Ona była jego wyborem; pierwszym, niepodważalnym, najważniejszym.
Dla niej był w stanie zaryzykować i opuścić bezpieczne schronienie znanych i prostych wyborów; dla niej był gotów zejść z utartej przez rodzinę ścieżki i dać jej życie, o którym nawet nie śniła. Musiał planować, knuć, zwodzić; miesiące długich rozmów z ojcem i matką, którzy w końcu niechętnie wyrazili zgodę, i znacznie krótsze negocjacje z rodem Medici – wszystko po to, by w tej właśnie chwili, po długim okresie ciszy i kolejnej ucieczce zakończyć pewien etap i rozpocząć kolejny. Nie wyobrażał sobie następnej Amelie, oczywistego wyboru wszystkich, tylko nie jego; kolejnych dramatów i potajemnych schadzek z Orianą w momencie, w którym czujne spojrzenie nowej żony byłoby skupione na czymś innym.
Teraz trzymał dłonie Medici w swoich w mocnym uścisku, jakby w obawie, że ta za chwilę mogłaby zniknąć – i przyjmował na siebie siłę jej paniki i widocznej, narastającej wściekłości.
Powinien to zrobić o wiele wcześniej; może nawet w chwili, w której zdał sobie sprawę, że Oriana już dawno przestała być jedynie przelotnym romansem.
Gdy się odezwała tak bardzo chciał zaprzeczyć, ale słowa utknęły mu w gardle i paliły przełyk; kłamstwo, chociaż być może potrzebne, nigdy nie opuściło bezpiecznej przystani ust. Wiedział, że mogła nie spełniać długiej listy oczekiwań, szczególnie wedle kryteriów nestora rodu; pokręcił głową, krótko, nie dodając nic więcej. Ten temat musiał poruszyć znacznie później, i nie było od niego ucieczki, bo fakty pozostawały faktami – mimo czystości krwi, Medici stanowili raczej drugi wybór, nigdy pierwszy.
Zaskoczył go nagły spokój Oriany; obserwował czujnie każdy drobny gest, z rysów jej twarzy starając się wyczytać prawdę. Podjęła próbę maskowania emocji, czy jednak zdążyła przeanalizować fakty? Czy wiedziała, że nie mieli wyjścia – że ON nie miał wyjścia i ożenek zbliżał się nieuchronnie? Przyjęła na ramiona wagę odpowiedzialności, odrzucając bezpieczeństwo odwrotu? Nie potrafił stwierdzić; nie wiedział też tego wyjący wściekle wiatr i pieniące się fale, zupełnie jakby natura odbijała szargane Medici emocje.
- Twoja matka już wiedziała? – powtórzył jak echo, nie rozumiejąc przesłania; zanim jednak zdążył rozwinąć temat, dopytać, rozwiać wątpliwości – poczuł jej usta na swoich wargach.
Pocałunek był mocny, dziki, zachłanny, i on podążył za tym destrukcyjnym rytmem; dłonie same odnalazły jej ciało, przyciągając bliżej własnego i zamykając w uścisku silnych ramion. Niemal jak nieme przyrzeczenie, niema zgoda; czuł sól jej łez, każde drżenie oddechu i ostateczną, finalną decyzję.
Być może wcale nie potrzebowali już słów potwierdzenia.
- Ja Ciebie też, Oriano Medici – odparł z powagą, ale wcale jej nie czuł; w niebieskich oczach lśniło rozbawienie. Pozwolił kobiecie ułożyć się wygodniej w objęciach, a dłoń niemal odruchowo zaczęła gładzić ciemne, zwichrzone przez wiatr kosmyki.
- Jest wiele kwestii do przedyskutowania… Ale to wszystko może poczekać – zaczął cicho, na krótki moment opierając policzek o czubek jej głowy. – Jesteś szczęśliwa?
Ciche pytanie. Niepewne; palce gładzące włosy znieruchomiały, a oczekiwanie narastało w każdej sekundzie. Obydwoje byli więźniami noszonych nazwisk i przyjętych konwenansów – i tylko od nich zależało, czy wkroczą do nowego, złotego więzienia ramię w ramię.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 12:11 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.