• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Anglia > Londyn > Centralny Londyn > Pokątna > Antykwariat
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
07-10-2025, 17:22

Antykwariat
Wciśnięty pomiędzy sklep z eliksirami, a zakład naprawy magicznych urządzeń antykwariat przy ulicy Pokątnej sprawia wrażenie miejsca, które samo istnieje poza czasem. Przez zakurzone, wąskie okna do środka nie dociera wiele światła, ale wnętrze rozświetla blask lewitujących świec, rzucających ciepłe, bursztynowe światło na półki uginające się pod ciężarem starych, nierzadko oprawionych w skórę tomów. Powietrze przesycone jest zapachem kurzu, pergaminu i nutą czegoś, co przywodziło na myśl loch, w którym odbywała się lekcja eliksirów w Hogwarcie. Strony rozłożonych ksiąg przekładają się same, z kilku obrazów klientów zagadują namalowani na nich czarodzieje i czarownice, a w rogu na wysokiej nóżce stoi klatka ze starym, posiwiałym krukiem. Z zaplecza słychać skrzypienie pióra właściciela, pana Nottle'a - staruszka o wyjątkowej pamięci do książek. Niektóre przedmioty pojawiają się wtedy, gdy ktoś naprawdę ich potrzebuje.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
10-09-2025, 18:15
23/03/1962

Wcześniej był bezdech, który obudził go o drugiej nad ranem. I te nieznośne, ale także równie znajome przeczucie pełznące płytko pod skórą. Nie rozstawał się z powidokiem snu, jaki skutecznie utrwalił się na płótnie świadomości, malując na niej zniekształcony przez mgłę zamroczenia obraz mętnej przyszłości. Zakradło się pod powieki, zaraz po tym, jak pojawiło się to nieprzyjemne uczucie spadania, dzięki któremu wiedział już, jak musiałby się czuć kamień rzucony do wody, gdyby tkwiły w nim jakiekolwiek emocje.
Zaciskając dłoń na pustce, wbił spojrzenie w pochłonięty przez ciemność sufit i leżał tak przez dłuższą chwilę, zupełnie nieruchomo, próbując wsłuchując się w to, co go otaczały – w tykający zegar, bębniący o szybę deszcz, spokojny oddech śpiącej obok Manon – ale to wszystko zdawało się przefiltrowane przez mleczną poświatę nocy. Próbował uspokoić rozdygotane myśli, lecz ich treści podszyte lękiem nie ustępowały. Czuł, jak serce bije szybciej, a oddech, choć płytki, walczy o powrót do równowagi. W ustach sen pozostawił po sobie cierpki posmak, jakby połykał wodę, która przeleżała kilka dni i nie mogła dać pragnieniu wytchnienia.
Senne majaki uparcie powracały – wirujące cienie, nieostre twarze i echo odbijających się od sklepienia czaszki słów, których sens wyparował w chwili przebudzenia. Próbował przywołać szczegóły, lecz wymykały się spod powiek, zostawiając jedynie smugi lęku chciwie zatapiające się w sploty skóry. Wizja przyszłości, rozmazana jak pejzaż oglądany przez zaparowane okno, ściskał go niewidzialną pięścią za gardło. Zmusił się, by zrobić cokolwiek; poruszyć dłońmi, dotknąć pościeli, poczuć chłód nocy. Choćby na chwile; choćby po to, by upewnić się, że znalazł się na powierzchni rzeczywistości.
Po chwili wstał, niemalże bezszelestnie, uważając, by nie obudzić Baudelaire, która kilka chwil wcześniej wtulała twarz w jego ramię. Przeszedł do kuchni, licząc pokonane w półmroku kroki – jakby ta czynność w irracjonalny sposób mogło nadać sens ulotności, jaką chciał pochwycić i nie puszczać, dopóki nie nadaje jej właściwego kształtu. Zatrzymał się przy oknie. Ulice pogrążone były w letargu, latarnie paliły się surowym, żółtym światłem, a mrok zdawał się nieprzenikniony. Przetarł oczy, powierzając szybie ciche westchnienie, które pozostawiło na jej powierzchni mgiełkę jego oddechu. I-
Lysander.
Jedno słowo. Jedno imię. Myśl, która uderzyła w niego jak impuls elektryczny - nagle i gwałtownie, wprawiając serce w mocniejsze bicie, bo wyprzedziła zrozumienie. Zrozumienie, które przyszło zaraz po i które rozbudziło go całkowicie z imadła snu.
Teraz, późnym popołudniem, szedł, nie patrząc za siebie. Szedł, starając się nie zgubić oddechu, chociaż ten pośpiech, z każdym kolejnym krokiem, wydawał mu się niczym innym jak karykaturalną potrzebą złapania równowagi, którą utracił o drugiej nad ranem.
Milczący charakter jego wędrówki nie zakłócał żaden dźwięk poza ponurym westchnieniem wiatru, który dyszał mu raz po raz chłodnymi powiewami w kark, gdy pokonywał kolejne metry kwadratowe brukowanej uliczki. Chociaż była zatłoczona, nie docierały do niego żadne dźwięki. Zwykle wolał noc od dnia; zawsze cierpliwie wyczekiwał momentu, aż dzień ustąpi nocy i księżyc przegoni słońce, schowa się w cieniu mijanych po drodze budynków wślizgując się między mniej lub bardziej zadbane elewacje, lecz nie tym razem; tym razem liczył się efekt.
Ile czasu upłynie zanim słońce zacznie dogasać na horyzoncie?
Wolał o tym nie myśleć - nie teraz, nie dzisiaj. Nie, gdy istniało dość wysokie ryzyko, że szepty wyłonią się z mroku nocy i wystawią na próbę kłębiące się w klatce żeber lęki. Podejrzewał kto chciał go wepchnąć w objęcia paranoi, ale, póki nie musiał, nie werbalizował swoich przeczuć na głos, jakby w obawie, ze ten osobnik zmaterializuje się tuż przed nim. Wolał pozostawić je tam, gdzie ich miejsce - w mroku, z którego chciały wypełznąć.
Zaciągając się kolejnym haustem dymu, łudził się, że nikotyna zrzuci ciężar napięcia z ramion. Nic z tego. Dzisiaj była głucha. W przelocie spojrzał na zegarek,którego nosił bardziej z przyzwyczajenia niż potrzeby rejestrowania czasu - przez chwile, schowany w cieniu Esów i Floresów, obserwował jak dłuższa wskazówka wędruje po jego tarczy i w końcu, drżąc, znajduje punkt wspólny z drugą, tą mniejszą. Znowu jestem spóźniony, niesforna myśli zakłóciła inne tłoczące się pod sklepieniem czaszki i mimowolnie, tkwiąc jeszcze przez chwile w tej niefrasobliwości, grymas nakreślił na jego ustach bruzdę uśmiechu, bo już po chwili wyłowił pośród tłumu znajomą sylwetkę.
Miał wrażenie, że Hatley pojawił się na jego orbicie dla równowagi świata, bo ktoś musiał nadawać mu proporcje, gdy on beztrosko i równie usilnie próbował je zaburzać chaosem, jaki rządził jego życiem.
- Dobrze, że jesteś - rzucił na przydechu, obracając w palcach papierosa tylko po to, by zając czymś dłonie. Nie miał przecież pojęcia, czy się zjawi. Jego lakoniczny list nie wyjaśniał zbyt wiele i, gdyby spojrzeć na niego chłodno, brzmiał jak fanaberię, które wyszły spod palców człowieka, który ulegał wszelkim złudzeniom.
Rozstając się na chwile z przenikliwością jego spojrzenia, rzucił okiem na krzywiźnie linii papilarnych przecinających wewnętrzną część dłoni.Odkąd zdecydował się zawierzyć swoje życia wróżbą i przeczuciu, który rozporządzał jego losem, przestał się martwić tym, co przyniesie jutro, lecz teraz - dla odmiany, zupełnie nie swoim stylu - martwił się o to, co przyniosą najbliższe minuty.
- Wchodźmy? - zapytał, a niedopałek, jaki kilka chwil wcześniej znajdował się w jego dłoni, wyrzucił na bruk i zgniótł pod podeszwą buta.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Lysander Hatley
Czarodzieje
Marność nad marnościami
Wiek
25
Zawód
twórca magicznych protez w Howell's Hand
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
7
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
15
4
Siła
Wyt.
Szybkość
5
10
10
Brak karty postaci
10-12-2025, 20:25
Charakterystyczny świst towarzyszący zaciąganiu żaluzji oznajmia koniec pracy. Mdłe promienie słońca nie sięgają już do wnętrza pracowni. Otula ją senny półmrok, jedynie niewielka lampka przy pulpicie warsztatu oświetla przestrzeń, którą sprawdzam z pedantyczną dokładnością, nim wyjdę i przekręcę klucz w zamku. Blat usłany licznymi schematami wskazuje na to, że moja praca mogłaby jeszcze trwać przynajmniej do północy – tu zawsze jest dokładnie tak samo: ile czasu bym nie przeznaczył na obowiązki i tak ostatecznie okaże się, że mógłbym jeszcze więcej, bo coś nie zostało dokończone.
Dziś nie zdołam już bardziej skupić myśli na materiałach, runach, mechanizmach i zaklęciach. Niecierpliwe palce od dwóch godzin nie potrafią poradzić sobie z najprostszymi zajęciami, a głowa zdaje się płynąć gdzieś poza granicami pracowni. Nie lubię niepokoju lęgnącego się w duszy. Mam wrażenie, że wtedy zupełnie tracę kontrolę. Muszę więc uporządkować to, co tak bardzo zaburza moją równowagę. Kątem oka zerkam jeszcze na małą kopertę i wystający z niej skrawek papieru zapełniony rządkiem czarnych liter – przypominają małe stworzenia wgryzające się w strukturę białego arkusza, co jeszcze bardziej potęguje mój wewnętrzny lęk. Jakby armia insektów miała mnie zaraz zaatakować.
Zwykle niespodziewana korespondencja nie budzi we mnie negatywnych skojarzeń, więc i tak było w tym przypadku – odebrałem ją z lekkością i spokojem, być może jedynie z pewną dozą zaciekawienia, a dopiero kolejne słowa łączące się w dość lakoniczną wiadomość wywołały owe dezorganizujące odczucia. Staram się jednak choć na moment odpuścić snucie przeróżnych scenariuszy. Zamykam za sobą drzwi, ciągnę dwukrotnie za klamkę, wreszcie otulając się płaszczem schodzę w gardziel Pokątnej.
Krok za krokiem.
Kostki chodnika, drobne szczeliny, zagłębienia wypełnione błotnistym osadem, ludzkie buty gdzieś na peryferiach świadomości. Wszystko mijam miarowym krokiem, wciąż staram się nie myśleć zbyt wiele nad tym, co czeka mnie wraz z zakończeniem wędrówki. Pokątna żyje po swojemu. Pogrążona w codziennej rutynie, przyjmują mnie nad wyraz chętnie, choć burzę jej spokój wybierając dzisiaj kierunek, którego zwykle nie rozważam nawet zamykając za sobą Howell’s Hand. Moje mieszkanie jest w drugą stronę i naprawdę zarzekam się, że zdecydowanie wolałbym jego ciepłe wnętrze od tej krótkiej, acz wymagającej wiele samozaparcia, wędrówki.
To niedorzeczne, bo przecież ostatnie lata wciąż skłaniają mnie do poszukiwań, a pragnąc zrozumieć przeszłość godzę się z tym, że rozdrapywanie starych ran jest nieodzowną częścią owego procesu. Okazuje się, że kiedy faktycznie zaczynają się dziać rzeczy, które być może rozjaśnią mi nieco zagmatwany obraz, tracę pewność. Nie wiem, co chciał dokładnie przekazać mi swoją notką Dunham, bardziej sam czepiam się pewnych tropów niż faktycznie je otrzymuję. Może niepotrzebnie wynoszę je do takiej rangi, bo przecież nie padło żadne zapewnienie. Starczy jednak czasami pociągnąć nieostrożnie za jedną strunę, by reszta podrażniona drganiem powietrza i nieeleganckim ruchem dłoni ugięła się rodząc chaos.
Antykwariat staruszka Nottle’a nie jest wyjątkowo daleko od mojej pracowni – gościłem w nim kilkakrotnie w poszukiwaniu wartościowych tomów, ale po jakichś trzech wizytach poddałem się chyba i jeśli już zaglądałem tutaj, to tylko po to, żeby przejrzeć gabloty ze świecidełkami, które od czasu do czasu pojawiały się i kusiły iskrzącymi kamieniami bądź wyraźnym ciężarem starego mosiądzu. Do tego nie trzeba było mnie namawiać. Zdarzyło się, że i przy okazji zamieniłem słowo czy dwa z właścicielem lecz najczęściej kończyło się na strojeniu głupich min w kierunku jego równie starutkiego kruka odwdzięczającego się za moje błazenady chropowatym krakaniem wyraźnej irytacji.
Stoi przy wejściu, oczko papierosa miga niewyraźnie, a mlecznobiała łuna okala jego postać. Czuję chwilowy ucisk w gardle, po czym przełykam gęstą grudę śliny i przywdziewam uśmiech mający okryć niepewność zaszytą w mimice.
— Morty — rzucam, krzywiąc się lekko, kiedy dym dociera do mych nozdrzy i zaczyna gryźć w gardło. Źle mi się kojarzy. — Tak — kiwam głową, kiedy proponuje, aby już wejść do środka. Waham się jednak pomimo tak zdecydowanej reakcji i w ostatniej chwili chwytam go za skrawek rękawa chcąc powstrzymać ewentualne zwrócenie się ku wejściu do antykwariatu.
— Morty… — chciałbym zrozumieć… To ostatnie jednak nie znajduje urzeczywistnienia w słowach, zamiast tego zawieszam spojrzenie w ramach jego twarzy, doszukując się odpowiedzi, może zapewnienia? Wiem jednak, że komfort bezpieczeństwa nie jest tym, czego powinienem się dzisiaj spodziewać.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#4
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
10-18-2025, 16:28
Antykwariat, przed którym się zatrzymał, wydawał się być wyjęty z innej epoki – lekko pochylony, z szybami pokrytymi kurzem i witryną, na której czas ewidentnie odcisnął swoje piętno. Podmuchy wiatru pozostawiły na skórze Dunhama nieprzyjemne poczucie chłodu. Postawił kołnierz płaszcza, by okryć w jego połach odsłonięte skrawki szyi, natomiast skostniałe od chłodu dłonie wsunął do kieszeni. Zima wciąż, pomimo wczesnowiosennej aury, przypominała o swoje uporczywej, niechcianej naznaczonej natarczywym chłodem obecności. Nie wiedział, jakie są prognozy na najbliższe tygodnie, ani też dni, ale zbierające nad miastem ołowiana kurtyna chmur nadawały wszystkiemu posępny, niemal monochromatyczny odcień i odcinała słońcu drogę na ziemie, zwiastując ulewę.
Konfrontując się z tą konkluzją, wzdrygnął się i spojrzał w górę, na splątane konary drzew wyciągające swoje nagie gałęzie w stronę ciemniejącego nieba, które swoim kształtem przypominały wygięte pod groteskowym kątem kikuty ludzkich rąk. Miał wrażenie, że zima nie zamierza jeszcze ustąpić miejsca wiośnie – chłód przeszywał powietrze, a z każdą chwilą robiło się coraz bardziej ponuro i tym z większym entuzjazmem wyłowił pośród tłumu znajomą sylwetkę.
Zmartwienie o to, co przyniosą najbliższe minuty, nie były wstanie ostudzić niezdrowej, rodzącej się w nim ekscytacji, która zagubiła zdrowy rozsądek między jedną a drugą myślą. Był bliski, by sięgnąć po klamkę i znaleźć nie tylko schronienie przed chłodem, ale także ochłapy prawdy w trzewiach antykwariatu, lecz przed budynkiem zatrzymała go niepewność wymierzająca ze słów Hatley i stanowczość, z jaką złapał w palce jego rękaw, by powstrzymać go przed wejściem do świątyni starości prowadzanej przez pana Nottle'a. Oraz błagalne prośba, jaka sie z tym kryła.
Chciałbym wiedzieć o co chodzi. Chciałbym zrozumieć.
Znał go na tyle, by wyczytać to z jego zagubionego, szokującego sensu tego spotkania spojrzenia. I dopiero wtedy Dunham skapitulował, rozmijając, że Hatley nie miał dostępu do tlącej się w kotlinie jego umysłu wizji. Musiał mu pomóc zrozumieć.
Wyswabadzając się z otumanienia, opuścił dłoń, która zamarła w połowie drogi do klamki i przez chwile stał w bezruchu, zawieszony w między pragnieniem rozwiązania supła tajemnicy kolejnej wizy, a niepokojem, który zaczął niepostrzeżenie wdzierać się do jego umysłu.
- Wróciła do mnie ta wizja, którą miałem niedługo po tym, jak-
Głos ugrzązł w mu gardle, wycofał się w głąb korytarza krtani, zdławiony przez emocjonalny niedowład, jaki zachwiał się i nazbyt chętnie niewidzialnymi palcami objął jego gardło, próbując odebrać mu władzę nie tyle co nad językiem, a oddechem. Czuł, jak powietrze staje się gęste, jakby ktoś rozciągnął nad nim ciężką, niewidzialną kotarę, blokując dostęp do życiodajnego tlenu. Próbował coś powiedzieć, wydobyć z siebie choćby szept, lecz każde słowo odbijało się echem w jego myślach, nie znajdując drogi do wykrzywionych w nieokreślonym grymasie ust.
Serce biło mu szybciej, a na czole, przez narastające napięcie, perlił się pot. Natomiast, natłok emocjonalny, zamiast stopniowo ustępować, zdawał się mocniej zaciskać wokół gardła, oplatając go niewidzialnym sznurem niemocy, który zamknął go w objęciach bezsilności. Było w tym coś paraliżującego – niemoc, która przychodziła niepostrzeżenie, a potem rozrastała się, odbierając to, co jeszcze kilka chwil temu motywowało go do działania – nadzieje, że w końcu los wykrzywił do Lysandra zęby w krótkotrwałym przebłysku uśmiechu, a tymczasem nawet coś tak pierwotnego i prozaicznego jak oddech wymagał od niego niebotycznego wysiłku.
- Pamiętasz te zdjęcie, na którym twój brat ściskał w dłoni książki, której tytułu nie potrafiliśmy pomimo najszczerszych chęci rozszyfrować? – zapytał, ostrożnie dobierając każde kolejne słowa z osobna, jakby obawiał się, że mógłby w każdej chwili zgubić ich sens lub się o nie skaleczyć, chociaż te wrażenie było irracjonalnym odgłosem paranoi odbijającym się echem od sklepienia czaszki. – Wygląda na to, że nabył ją w tym antykwariacie. Nie wiem czy to w czymkolwiek pomoże - zastrzegł, a niewypowiedziane "ale", zawisło nad ich głowami jak perspektywa zbliżającej się nocy, którą zapowiadało chowające się we wnęce horyzontu słońce.
Warto spróbować, mówiło jego spojrzenie, gdy zerknął Lysandrowi prosto w oczy, szukając w ich tafli zrozumienia, albo przynajmniej cichego przyzwolenia, bo dopiero teraz uzmysłowił sobie jeszcze jedną prawdą objawiona, jaka wcześniej nawet na moment nie zatliła się w jego głowie - nie powinien podejmować decyzji za niego. On pełnił wyłącznie rolę pomostu między teraźniejszą a czasem przeszłością, czasem przyszłością.
Kolejny krok należał do protetyka.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#5
Lysander Hatley
Czarodzieje
Marność nad marnościami
Wiek
25
Zawód
twórca magicznych protez w Howell's Hand
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
7
10
Magia Lecznicza
Eliksiry
15
4
Siła
Wyt.
Szybkość
5
10
10
Brak karty postaci
10-26-2025, 22:09
Zgęstniała ślina kumuluje się w moim gardle, zdaje się zalepiać struny głosowe i skutecznie uniemożliwia komunikację. Myślę, że ostatecznie jednak moja mina zdradza o wiele więcej, tak jak i palce, które wciąż zaciskają się na skrawku jego płaszcza, pulsacyjnie, miarowo, jakby kurczące się mięśnie próbowały upuścić napięcie zastygłe w ciele. Walcz lub uciekaj – jestem zawieszony pomiędzy, nie potrafię zdecydować czy nasze spotkanie to szansa czy ryzyko. Czasami obawiam się zerkać za zasłonę niewiedzy, myślę, że mogę znaleźć tam rzeczy, których obecność utrudni mi już i tak dość skomplikowane funkcjonowanie. Nic więcej przecież nie mam. Nie mogę odrzucać możliwości zesłanych mi przez los, nawet jeśli mogą być to jedynie zakryte misterną iluzją podszepty złego.
Relacja z Mortym nie jest dla mnie łatwa, bo umiejętności, które posiada budzą dystans. Wiem, że nie ma na nie wpływu, a jasnowidzenie często przybiera raczej maskę przekleństwa niż daru, więc sam mierzyć się musi z licznymi reperkusjami z tego tytułu, ale jest bardziej oswojony. Dla mnie możliwość patrzenia dalej niż tu i teraz mrozi krew w żyłach. I jak kocham wyprzedzać swymi obserwacjami reakcje rozmówców, tak namacalny obraz ich przyszłych działań jest wręcz nie do pojęcia. Ale przecież w Mortym pokładam równocześnie wiele nadziei. Liczę, że wreszcie będę mógł zrobić więcej, bo w momencie, kiedy mój brat opuszczał krainę żywych, byłem zupełnie bezradny. Mogłem jedynie patrzeć, samemu niemal zupełnie pogrążając się w pożodze rozpętanej przy Trinity Street.
Patrzę na Dunhama lekko zamglonym spojrzeniem; niewyraźna mina nadal balansuje na granicy niezdrowego niezdecydowania. Kiedy mówi o wizji, której widmo znam doskonale, niewidzialna ręka zaciska się jeszcze mocniej na grdyce, którą poruszam w nerwowej próbie zaczerpnięcia powietrza. Nawet po latach jestem emocjonalnie rozbrojony, Fakt śmierci Kyrosa trzymam w szkatule spraw nieprzepracowanych, potrafiących zupełnie mnie rozstroić.
Zdaję sobie sprawę, że powoli wchodzę w skórę tamtego Lysandra – kilkunastoletniego dzieciaka osamotnionego w świecie, którego nie potrafił zrozumieć. Nie pozostało mi wtedy wiele. Bliskich nie posiadałem już wcale, a słaba wola przetrwania na moment zupełnie uniemożliwiła mi angażowanie się w szkolne relacje. Oni jednak byli tam, tak samo Morty jak i Francesca. I choć nigdy nie powiedziałem tego na głos, prawdopodobnie to im zawdzięczam, że nadal trzymam się życia.
Jedyną możliwością, abym mógł pójść dalej jest skupienie się na dalszych słowach przyjaciela. Dlatego z całej siły chwytam się kolejnych głosek, próbując zwizualizować fotografię, którą wspomina.
Bliźniacza twarz, identyczna postawa i jedynie drobne szczegóły, które pozwalają odróżnić go ode mnie – lekko zmrużone prawe oko i blizna biegnąca przez sam środek czoła: okrągła jak moneta, o poszarpanych brzegach, zdradzająca dziecięcy wypadek. W dłoniach kilka tomów o różnokolorowych grzbietach. I ten jeden o nazwie zupełnie zatartej, albo raczej przedziwnie niedostępnej. Kiwam głową. I chwytam głębszy oddech, odrywam uwagę od przestrzeni, w której zawisła niepewność. Próbuję skupić się na przybrudzonych szybach antykwariatu.
Kyros bywał u starego Nottle’a? Wiem, że czasami zwiedzał Pokątną, ale… Potem dociera do mnie, że przecież nie mam pojęcia o większości jego wakacyjnych eskapad, gdy znikał na długie godziny, a czasami dni w asyście Eara. Wnętrzności skręca mi mdły spazm. Natłok emocji odbiera trzeźwy osąd, więc przestaje się liczyć to, że być może stoimy przed ślepą uliczką. Co w ogóle da mi wiedza o tym, czego szukał tu mój brat? Nie sądzę wreszcie, aby właściciel cokolwiek pamiętał. Bo… Ile to już lat? Ilu klientów przyjął przez ten czas antykwariat?
Tracę rachubę, jestem tak rozgorączkowany, że nawet najprostsze równanie okazuje się niemożliwe do rozwiązania.
— Muszę się przekonać… Muszę, jeśli tego nie zrobię… — Nie kończę. Jeśli zaniecham, będę czuł się podle. Decyduję wreszcie o kolejnym kroku i delikatnie rozluźniam palce. Chodźmy, przekonajmy się. Niewiele mi przecież pozostało. Robię krok, potem następny, wyprzedzam Dunhama i z lekkim napięciem, popycham drzwi, które posłusznie ustępują pod naporem dłoni.
Antykwariat zdaje się taki jak zwykle – przyćmione oświetlenie nadaje mu klimatu miejsca owianego tajemnicą, a charakterystyczny zapach sprawia, że na moment zapominam o lęku. Przecież znam to miejsce, wiem, że zaraz usłyszę charakterystyczny ptasi skrzek.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#6
Morty Dunham
Akolici
L'ennemi, tapi dans mon esprit, fête mes défaites
Wiek
26
Zawód
muzyk - wiolonczelista, wróżbita
Genetyka
Czystość krwi
jasnowidz
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
kawaler
Uroki
Czarna Magia
0
15
OPCM
Transmutacja
0
20
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
0
Siła
Wyt.
Szybkość
5
11
10
Brak karty postaci
11-08-2025, 00:03
Nie miał pojęcia, dokąd ich to zaprowadzi. Czy w ogóle dokądkolwiek, czy raczej utkną w kolejnym ślepym zaułku, jednym z niezliczonych, którymi prowadziły kręte ścieżki przeznaczenia? Doświadczenie nauczyło go, że wizje bywały przewodnikiem zwodniczym, nieustannie ścierającym się z rozsądkiem. Już dawno odczuł, że rozum zostawił za sobą gdzieś pomiędzy "kiedyś" a "teraz" – zagubiony w ferworze zdarzeń, które z łatwością wykraczały poza ramy sztywnej logiki. Kierował się przeczuciem, łamiąc reguły i podążając za czymś, co było nieuchwytnym mirażem ludzkich pragnień.
Często wpadał w sidła refleksji. Zawieszał się w stanie zwątpienia, rozważając, ile jeszcze ślepych uliczek na niego czeka – tych, z których nie będzie odwrotu i z tych, których będzie mógł jeszcze zawrócić. Mimo to szedł naprzód. Odwrócenie się za siebie oznaczałoby przyznanie się do porażki, a na to nie był gotów – nie po tym, co już przeszedł, ile mostów za sobą spalił. Pchała go wiara w przeczucie, szept niesprecyzowanej nadziei, podpowiadająca, że nawet jeśli nie pojmie sensu celu, sama droga może wyznaczać wartość, którą odkryje trochę później.
Był jak wieczny tułacz, balansujący na granicy domniemanego sensu i chaosu, którego wielokrotnie sam wokół siebie tworzył. Zdarzało się, że przytłaczało go zmęczenie, niepokój, a nawet strach, jednak nie potrafiłby postąpić inaczej. Nawet kiedy wszystko wydawało się pozbawione znaczenia, a wizje zwodziły go na manowce, to właśnie one nadawały temu sens. Dzięki nim mógł wierzyć, że gdzieś, za kolejnym zakrętem, kryje się coś, co usprawiedliwi każdą podjętą decyzję i każdą chwilę, którą przeżył, a ta nadzieje pozwalała mu stoczyć walką z kolejnym dniem; sprawiała, że to wszystko nie był daremne, że droga, którą wybrał, jest warta pokonania.
Gdy zagubienie kładło się cieniem na twarzy Hatleya i gdy dostrzegł jego zamglone niezrozumieniem spojrzenie, ujrzał, jak nawiedza go zjawa przeszłość; ta, która przychodzi w środku nocy i przybiera formę mary, by zasłać na swoja ofiarę kłębiący się pod powiekami koszmar. Może nie powinien był, pod wpływem chwili, kreślić do niego listu? Może sam powinien sprawdzić ten antykwariat, aby nie rozdrapywać starych ran, które ledwo się zabliźniły? I z których znowu zaczęła sączyć się krew?
Teraz, myśląc o tym, kroki, jakie podjął, jawiły się przed nim jak krzywe ścieżki, wydeptane w pośpiechu, prowadzące donikąd, albo raczej wprost nad urwisko, z którego patrzy się już tylko w dół, w otchłań nieprzemyślanych decyzji. Zbyt szybko, zbyt gwałtownie, jakby był napędzany wichrem cudzych oczekiwań lub własnym, gorączkowym pragnieniem ulgi. A przecież wiedział całą mapę bólu Lysandra, która od dnia śmierci Kyrosa nosiła w sobie jak cierń. Cierń, co rósł z każdym świtem i z każdym zapadającym zmierzchem, plamił jego myśli niczym kałuża atramentu rozlana na pergamin. I wiedział też stał na granicy przepaść, oddzielającej życie od śmierci. Balansował na niej, jakby wyczekiwał tylko momentu, by osunąć się w jej nieprzeniknioną otchłań i zniknąć w jej mroku na zawsze.
Wyczuł ten moment, gdy puls istnienia w jego bracie zaczął wygasać? Może ta chwila była jak cichy podmuch, jak zgaszenie lampy w pustym pokoju - nagłe i równie nieodwracalne, cos, co musiało nadejść. Łączyła ich więź, o której rozpisywała się literatura? Ta, która była jak nić, tkana z oddechów, snów i wspomnień? Czuł, jak fragment jego własnej duszy odlatuje z każdym oddechem brat? Jak to jest — pytał siebie w myślach — stracić kogoś tak bliskiego, że jego śmierć rozłupuje człowieka od środka jak grom rozdzierający sklepienie?
Morty spotkał śmierć kilkukrotnie na swojej drodze. Przywitał ją raz, gdy miał zaledwie pięć lat i nic jeszcze nie wiedział o świecie. Kiedy choroba zabrała mu matkę, wydawało mu się, nawet dziś — po tylu latach — że uschła raczej z tęsknoty niż z bólu czy gorączki. Tęskniła za mężczyzną, który ją zawiódł, zranił, wyprowadził za próg szczęścia. Łudziła się do ostatniej chwili, że wróci, że dom znów się zapełni jego obecność. Czy Lysander również karmił się złudzeniami, czy może pozwolił im już zwiędnąć pod lodowatym dotykiem rzeczywistości?
Zacisnął palce na jego ramieniu, mocniej niż zamierzał, by uziemić go rzeczywistość, nie pozwolić, by Lysander uciekł do wizji przeszłości, chroniąc się przed ponurymi barwami otaczającej ich rzeczywistości. Z jego ust wysypały się słowa, chociaz miał wrażenie, że zaraz się nimi udławi, ale mimo to werbalizował każdą jedną myśli kłębiąca się pod sklepieniem czaszki, jakby od tego zależało cudze życie, Chciał mu pomóc. Przybliżyć do prawdy. Prawdy, która mogła się okazać kolejnym sztyletem wbitym prosto w osierdzie serca.
Lepiej zrobić cokolwiek niż nie zrobić nic.
Rozluźnił uścisk z jego ramienia i odsunął się, przepuszczając go przodem. Przeszłość, z którą usiłował się skonfrontować, należała tylko do niego – była jak stary list ukryty na dnie szuflady, którego treść zna tylko adresat.
Przez chwile Mortiemu wydawał się, ze nie powinien do niego dołączać; powinien pozwolić mu zniknąć za drzwiami antykwariatu i cierpliwie czekać, aż po rozmowie z właścicielem, lub po przyjrzeniu asortymentu książek, opuści jego zakurzony gmach. Lecz to, co wcześniej sprawiało, że potykał się o własne słowa – niepokój szeleszczący pod językiem, głośniejsze bicie serca i wijący się pod żebrami lęk – teraz stawało się metronomem, wyznaczającym rytm dwóch kroków, które musiał pokonać, by znaleźć się w środku budynku.
Sklep oświetlało mdłe światło, rozlewające się po półkach jak ledwo wyglądające za chmur słońce. Wydawało mu się, że przez ciężący w powietrzu zapach starych antyków i tkwiących w nich tajemnic czas zwolnił.
Nie powitało ich dzień dobry, a skrzek ptaka moszczącego się na grzędzie. Morty powiódł za nim spojrzeniem, czując jak serce próbuje podejść mu do gardła.
- Dzień dobry - jego głos potoczył się po regałach, a on rozejrzał się po znajdującej się w zasięgu wzroku przestrzeni, zanim utkwił wzrok w przyjacielu. – Rozejrzę się, a ty może wypytaj właściciela o to, czy coś pamięta?
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 14:27 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.