• Witaj nieznajomy! Logowanie Rejestracja
    Zaloguj się
    Login:
    Hasło:
    Nie pamiętam hasła
     
    × Obserwowane
    • Brak :(
    Avatar użytkownika

Serpens > Wielka Brytania > Szkocja > Edynburg > Dean Village
Odpowiedz
Odpowiedz
#1
Mistrz Gry
Konta Specjalne
Co ma być to będzie, a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.
Wiek
999
Zawód
Mistrz Gry
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
mugol
Sakiewka
Stan cywilny
bezdenna
wdowiec
Uroki
Czarna Magia
OPCM
Transmutacja
Magia Lecznicza
Eliksiry
Siła
Wyt.
Szybkość
Brak karty postaci
06-10-2025, 19:19

Dean Village
Dean Village to spokojna, historyczna dzielnica Edynburga, położona w dolinie nad rzeką Water of Leith, niedaleko centrum miasta. Choć od Princes Street dzieli ją zaledwie kilka minut spaceru, wydaje się zupełnie innym światem — cichym, zielonym i jakby zawieszonym w czasie. Widać tu kamienne młyny, mostki i budynki pamiętające czasy intensywnego przemiału zboża.
Ścieżki wiją się wśród omszałych murków, a szum rzeki towarzyszy przechodniom niemal wszędzie. Mieszkańcy żyją tu spokojnie, z dala od miejskiego pośpiechu. Obcych niewielu, turystów jeszcze mniej. W wilgotnym powietrzu unosi się zapach starego drewna, liści i dymu z kominów. Wieczorami Dean Village cichnie zupełnie, jakby całe wzgórza Edynburga pochylały się nad nią z szacunkiem dla jej ciszy.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#2
Loretta Krueger
Czarodzieje
I am mine before I am ever anyone else's.
Wiek
20
Zawód
alchemiczka, pracuje w aptece ojca
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
stabilna
panna
Uroki
Czarna Magia
5
0
OPCM
Transmutacja
5
0
Magia Lecznicza
Eliksiry
0
20
Siła
Wyt.
Szybkość
7
11
13
Brak karty postaci
09-13-2025, 14:50
25 marca ‘62

W dni takie jak ten jej praca wykraczała daleko poza mury Apteki. Ktoś mógłby pomyśleć, że to dla młodego alchemika ujma - zamiast całymi godzinami pochylać się nad kociołkiem, eksperymentować z nowymi recepturami czy wyruszać w teren po rzadkie ingrediencje, musiała stać za ladą i sprzedawać gotowe mikstury. Użerać się z klientami, którzy zawsze wiedzieli lepiej. A jednak Lorze to nie przeszkadzało. Ba, ona w tym znajdowała przyjemność. Za każdym razem, gdy dzwoneczek nad drzwiami oznajmiał nadejście kolejnego interesanta, czuła się jak wyrocznia. Jak ktoś, komu powierzono odpowiedzialność za cudze zdrowie. Ludzie wierzyli jej słowom - zwykle od razu, a jeśli nie, to i tak wracali. Zwykle w dużo gorszym stanie, z podkulonym ogonem i niemym pytaniem w oczach: co teraz? Wtedy mogła z lekką satysfakcją odnotować, że miała rację. Bywały dni, kiedy cała wymiana trwała zaledwie kilka minut - ktoś wchodził, a chwilę później wychodził już uzbrojony w antidotum, maść czy odpowiedni eliksir, gotów walczyć dalej ze swoimi problemami. Bywały jednak i takie, gdy zwyczajna konsultacja zamieniała się w kilkunastominutowe wywody. Rozpoczynały się od opowieści o objawach, dolegliwościach, urazach… a kończyły na sprawach, które Lorettę zupełnie nie obchodziły. Bo naprawdę, co ją to interesowało, że syn jednej z klientek pracuje w Ministerstwie i tak dobrze zarabia? Miała swoją pracę, swoje receptury i swoje życie. Plotki o cudzych rodzinach były ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała.
Czasami zdarzało się, że mikstury zamiast na ladzie Apteki lądowały prosto w rękach klienta we własnym domu. Jeszcze za czasów jej ojca był to standard - on sam niechętnie fatygował się osobiście, a jeśli już, to raczej po to, by budować pozory. Lubił być widziany, lubił, kiedy inni mówili o nim jako o kimś, kto sam troszczy się o swoich ludzi. Nieważne, jaki był naprawdę. Liczyło się tylko to, co widzieli inni. Loretta patrzyła na to inaczej. Skoro miała być alchemikiem, skoro miała pracować w Aptece, to jej miejsce było właśnie tam - przy kotle, przy ladzie, wśród półek pełnych ingrediencji. Wizyty domowe? W teorii nie wchodziły w grę. Ale w praktyce… zawsze znajdował się ktoś, przy kim czuła tę specyficzną powinność. Kogoś starszego, schorowanego, samotnego. Albo kogoś, kto z jakiegoś powodu wzbudzał w niej nutę empatii, której nie umiała w sobie całkiem zdusić. Nie robiła tego dla ojca, nie dla opinii, nawet nie dla samej Apteki. Robiła to, bo chciała. Bo czasem łatwiej było unieść torbę pełną fiolek i zapukać do cudzego domu niż odwrócić wzrok i udawać, że nie widzi się czyjejś potrzeby.
I to zrobiła. Drobna dłoń zapukała do znajomych od lat drzwi. Otworzyła je wątła sylwetka staruszki. Pani Bell wyglądała gorzej niż ostatnim razem - jeszcze bardziej przykurczona, jakby coś ciągnęło ją w dół. Pod oczami ciemniały sińce, policzki miały niezdrowy, zaczerwieniony odcień, a drżące dłonie kurczowo trzymały framugę, jakby bały się ją puścić. - Dzień dobry, pani Bell - odezwała się głośniej, dobrze pamiętając o słabym słuchu staruszki. - Przyniosłam mikstury i maści. Usiądźmy wygodnie, to o wszystkim opowiem. - zamglone spojrzenie staruszki przesunęło się na jej twarz, rozpoznanie zajęło chwilę, ale kiedy nastąpiło, w oczach kobiety pojawił się krótki błysk ulgi. Skinęła lekko głową i powolnym, chwiejnym krokiem ruszyła w stronę dużego, ciężkiego stołu. Blat nosił ślady lat użytkowania - zadrapania, ciemniejsze plamy, pęknięcia w drewnie. Rozłożyła na nim torbę, zaczęła ustawiać fiolki jedna obok drugiej, każdą opatrzoną małą, precyzyjną etykietą. Pachniało ziołami, bazą i lekką nutą gorzkiej lawendy. Pani Bell obserwowała każdy jej ruch - w ciszy. - Chyba nie czuje się pani najlepiej, prawda? - odezwała się łagodnie, choć w środku aż ścisnęło ją na widok przygaszonej twarzy staruszki. Dziwnie było patrzeć, jak kobieta, która jeszcze niedawno z jej pomocą potrafiła rozmawiać bez końca, śmiać się, gotować dla prawnuków i narzekać na zbyt głośnych sąsiadów, teraz ledwie trzyma się na nogach.
Loretta odchrząknęła cicho, sięgając po fiolkę. - Nie będę zajmować dużo czasu. - mówiła powoli, wyraźnie. - Balsam z płonącej lewizji… zna go pani doskonale, ale dla przypomnienia: cienka warstwa, nie więcej. A potem jak najszybciej umyć ręce. Dwa razy dziennie. - ostrożnie ustawiła fiolkę przed kobietą, przesunęła ją odrobinę bliżej, aby zwrócić jej uwagę. – Eliksir zasilający przygotowałam tym razem silniejszy. Ta dawka, którą stosowałyśmy, chyba już przestała działać tak, jak powinnyśmy tego oczekiwać. - zerknęła na panią Bell i uśmiechnęła się lekko, bardziej dla otuchy. - Zapisałam wszystko na kartce, ale i tak powtórzę, żeby nic nie umknęło. Pijemy duszkiem, nie popijamy. Raz dziennie, zawsze o tej samej porze. - sięgnęła po kolejną fiolkę, tym razem opatrzoną czerwonym znakiem. - Eliksir rozgrzewający odkładamy. Wysypka, którą pani miała, nie była przypadkiem. - westchnęła cicho, nie kryjąc lekkiego zawodu. Pomyliła się. - Spróbujemy eliksiru pieprzowego, jako zastępstwa. Myślę, że lepiej się sprawdzi, a ryzyko będzie mniejsze. Zgoda?
Wszystkie przyniesione fiolki ustawiła starannie w jednym rzędzie, w miejscu, które staruszka z pewnością zapamięta. Puste flakoniki zabrała ze sobą. Robiła to zawsze. Z jednej strony był to gest dobrej woli, troski o to, by kobieta się nie pomyliła, z drugiej… świadomość, że jeden błąd mógłby ją kosztować życie. Loretta nie chciała wrócić tu za miesiąc i zastać martwego ciała. - Wrócę za miesiąc. - powiedziała stanowczo. - Proszę też pamiętać o wizycie u uzdrowiciela. - dodała, bo wiedziała, że samo jej wsparcie to za mało. Pani Bell podniosła się z krzesła i z pomieszczenia obok przyniosła niewielką sakiewkę, którą jak co miesiąc wyciągnęła w stronę czarownicy. Kobieta przyjęła ją bez protestów. To była jej praca, jej sposób na życie, jej zawód. A praca, nawet ta, która opierała się na ratowaniu zdrowia i życia, miała swoją cenę. Rzadko kiedy spotykała się ze zdrowymi ludźmi. Prawie zawsze była świadkiem czyjegoś bólu, czyjejś słabości, czyjejś walki. I chyba właśnie dlatego czasem czuła, że sama musi być nie do zdarcia, że nie wolno jej pozwolić sobie na chwilę słabości, skoro wszyscy wokół niej na nią liczyli.

z/t
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Odpowiedz
Odpowiedz
#3
Moira Sanderson
Akolici
Long in tooth and soul
longing for another win
Wiek
40
Zawód
Naukowczyni, magichirurg
Genetyka
Czystość krwi
czarodziej
półkrwi
Sakiewka
Stan cywilny
pełna
wdowa
Uroki
Czarna Magia
0
0
OPCM
Transmutacja
5
5
Magia Lecznicza
Eliksiry
24
5
Siła
Wyt.
Szybkość
5
5
5
Brak karty postaci
10-27-2025, 14:57
22 kwietnia 1962


Pałacowa okolica Edynburga przyciąga ją do siebie w jasnym celu, bo chociaż musi w pamięci odszukać nazwisko zapisane na samej końcówce długiego pergaminu pełnego negatywnych w odbiorze słów, przypomniała sobie mężczyznę, którego miano odczytała teraz wręcz na głos – Rory Armstrong. Imię i nazwisko tak pospolite, jak wybujałe bywało jego ego. Mężczyzna przeszedł zabieg integracji implantu wzrokowego nowej generacji niemal siedem lat temu – już wtedy pomstując na potencjalnie niekorzystny wpływ całych tych nowych wynalazków i udziwnień (to jego słowa) na organizmy czarodziei. Adam i Moira Sanderson nie wyrażali wtedy nawet cienia dezaprobaty – stali w pomieszczeniu zabiegowym z kamiennymi twarzami, cierpliwie tłumacząc, że ciągła dezintegracja odrzucanego przez organizm implantu może być spowodowana przestarzałą sztuką rzemieślniczą – obecnie łatwą do zastąpienia przez sztuczne gałki nowej generacji. Żona pacjenta – Anne Armstrong ścisnęła wtedy ramię męża i ostrym tonem zasugerowała, jakoby to dość miała jego ciągłych narzekań. A więc zgodził się, przerywając tendencję do tego, by dwa razy do roku, średnio co pół roku – pojawiać się na oddziale z dobrze znanym już problemem gasnącego widzenia na prawe, podmienione implantem oko.
Minęło siedem lat. Siedem lat ciszy od kontaktu z Rory’m Armstrongiem pozwoliło zapomnieć o wątpliwej przyjemności opieki nad jego niegdyś wiecznie zawodzącym zaklętym okiem. Wcześniej założyć można było, że nowy implant albo: pomyślnie przyjął się, był tak fatalny by Szkot nigdy nie zechciał już zwrócić się po ponowną pomoc do Sandersonów lub nie przydawał się już dłużej nieubłaganie starzejącemu się mężczyźnie, który zdążył szybko wyzionąć ducha.
Ale list rozwiał wątpliwości – Rory żył, a jego implant zawiódł… Dopiero teraz.
Sanderson wierzyła już, że nic nie jest wieczne, szczególnie przedmioty eksploatowane codziennie przez wiele lat – zużywające się, nawet jeżeli zaklęte. Wraz ze swoim zespołem badawczym niezmiennie próbuje budować dzieła wytrzymalsze, tańsze, lepsze – ale jak w każdej dziedzinie, odkrycia te wymagają czasu, prób, badań. Wykorzystują nietypowe materiały, krzyżują zaklęcia, badają wszystko w zmiennych poziomach wilgotności czy temperatury. Do Edynburga jedzie sama – z pudłem zawierającym w sobie dwa potencjalnie lepsze implanty wzrokowe. Jeden sprawdzony, profesjonalny – o potwierdzonej jakości i skuteczności. Inny dość nowatorski – niezwykle ciężki, ale pozornie wytrzymalszy, być może mogący służyć Armstrongowi nawet do końca jego życia. Nietestowany na wielu, ale rzemieślniczo dość trywialny – niemal w starym stylu.
Spodziewa się, że dokona dziś integracji jednego z nich.
W willi państwa Armstrong przyjmuje ją córka Rory’ego. Kobieta przysadzista, konkretna, usposobieniem przypominająca ojca – mężczyznę, z którym kontakt sprawia Moirze Sanderson zerową przyjemność. Zaprasza doktor do siebie, prowadząc do salonu, w którym na fotelu zasiada pan domu. Sanderson zauważa, że zestarzał się nieco, ale nie należy do osób walczących z upływającym czasem. Starzenie się jest elementem życia.
Zwalniające z wiekiem procesy fizjologiczne mogły być przeczyną niedomagania sztucznej gałki ocznej osadzonej w ciele wzywającego ją tu czarodzieja, a siedząc w tym pełnym elegancji pomieszczeniu – tłumaczy to całej jego rodzinie.
Problem polega na tym, że Rory Armstrong podaje w rozmowie objawy… Doprawdy niepokojące. Świeże, występujące raptem od kilkudziesięciu godzin. Jest człowiekiem zamożnym, gotowym zapłacić naprawdę wiele za szybką, fachową pomoc magimedyka. Sanderson słyszeć może o uczuciu dziwnego rozpierania – gdzieś za okiem, jak on to przedstawia – na pewno w mózgu. Sanderson próbuje przeanalizować opisywane dolegliwości, jednak woli nie robić tego zbyt długo, dochodząc do wniosku, jakoby wrażenie uderzeń płynących z oka do mózgu było objawem niezwykle niepokojącym i wymagającym od niej niemal natychmiastowego działania. Ogląda twarz pacjenta – obejmując dłońmi żuchwę, przekrzywia jego głowę. Nie zauważa opuchlizny. Końcówką różdżki wodzi przed jego oczami, zauważając absolutny brak reakcji implantu na znajdujący się blisko obiekt. Implant nie reaguje również na kobiety przemieszczające się za Moirą Sanderson – kręcące się po pomieszczeniu w nerwowych podrygach, ewidentnie zatroskane o kogoś, kogo obie nazwać mogą mężczyzną ich życia.
Sanderson upewnia się, że dobrze kojarzy szczegóły przypadku Rory’ego – mężczyzny o dźwigaczach zupełnie zdegradowanych przez wyjątkowo złośliwe zaklęcie. O oczodole przypominającym kościstą wnękę – zupełnie pozbawioną obecnego tam zwyczajowo tłuszczu. Regeneracja nigdy nie była opcją, bowiem nie pozostało tam już nic, co mogłoby regeneracji tej doznać. Mężczyzna od kilkunastu lat nie nosił już jednak opaski, a implant początkowo trywialny, zaś od kilku lat – dość nowoczesny i wytrzymały. Z zewnątrz Sanderson nie umie ocenić, co jest problemem – wyczuwa zaklęcie otaczające gałkę wciąż silnie i wciąż zgodnie z jego pierwotnym założeniem.
Jedno zaklęcie, jedno posunięcie różdżką, jedno zadane pośpiesznie pytanie – zwyczajne, o zgodę na wyjęcie implantu z oka. Otrzymuje ją. Trzymając w ręku zaczarowane oczko nie może przetrzeć własnych, a właśnie przestaje im wierzyć.
Wychodzący z otworu karaczan budzi krzyk wszystkich domowników – nawet Rory’ego, który nie może wiedzieć co właściwie zbiega mu po policzku. Spadający na parkiet insekt zgniatany jest podeszwą buta Moiry Sanderson, która w zaskoczeniu nie umie wydobyć z siebie żadnego słowa, żadnego gestu – żadnego sensownego działania.
Owad przeżyje to, jest w końcu stworzeniem pancernym.
Okazuje się jednak, że implant zaproponowany mężczyźnie te siedem lat temu, jeszcze za czasów wspólnej pracy Moiry i męża… Działał. Nie był problemem. Wrócił na miejsce, a szybko rozpoznany przed organizm – zintegrował się niemal od razu. Sztuczna gałka znowu porusza się zgodnie z kierunkiem ruchu zdrowego oka – pozwala Armstrongowi zauważyć szkodnika, będącego przyczyną jego nieszczęścia w pełnej krasie.
Ale wcale nie chce tego robić. Krzyczy by żona pozbyła się go z ich domu.
Dzisiejszego wieczora Moira Sanderson zanotuje, że w przypadku oczodołów wypełnionych sztuczną gałką oczną ryzyko to występuje. I chociaż wielokrotnie była świadkiem wyciągania owada tego z uszu czy z nosa – nigdy nie znalazła go jeszcze w tym otworze ciała. Wyraźniej i jaśniej zapisze jednak informację o tym, że wybrany lata temu implant… Działał nieprzerwanie już siedem lat. Co za sukces. Sukces, którego nie zachwieją nawet karalusze czułki.
    Odpowiedz
  • Odpowiedz na posta
Starszy wątek | Nowszy wątek


Skocz do:

Aktualny czas: 11-17-2025, 12:14 Polskie tłumaczenie © 2007-2025 Polski Support MyBB MyBB, © 2002-2025 MyBB Group.